niedziela, 12 września 2010

Basia Dembek-Bochniak: "wierzę w bajki"

"Z ogromną przyjemnością czytam Twoje reportaże Basiu w "Gazecie Kociewskiej". Chciałabym Ci za nie mocno podziękować. Są dla mnie chwilą, w której zwalniam tempo życia codziennego, refleksją i wielką lekcją historii"

Wierzę w bajki



Pisać uczyła mnie Mamusia i pewnie Tatuś, Babcia, Dziadek i siostra Krzysia. A może i ciocie, wujkowie, kuzynki… To taki urok domów wielopokoleniowych. Pierwszy popełniłam wiersz. O trudnej służbie milicjanta. To było jakoś po I Komunii Św. Schowałam go w szafce, pod stertą koszulek. Nie ujrzał światła dziennego. Zeszyt z opisem martwej natury "W pokoiku, na stoliku, w wazoniku stały kwiatki…" wypuszczony z impetem z rąk niezadowolonej pani polonistki Walentyny Rybarskiej, lotem koszącym przemierzył odległość od biurka nauczyciela do mojej ławki i już wiedziałam, że poezja to nie dla mnie… Często bywałam w bibliotece. Skupiłam się na bujdach. I tak mi zostało do dziś. Kiedyś bajki i legendy, dzisiaj sajens-fikszyn - albo raczej twórczość Stasia Lema. W pierwszej połowie lat 80-ych XX wieku tatko przywoził książki "spod lady", wśród nich dzieła Lema w materiałowej oprawie. W XXI wieku odwiedziłam Lema w Krakowie. Na cmentarzu, na Salwatorze. W ósmej klasie grypsowałam. Nie wiem, czy młodzież jeszcze pisuje "liściki", pewnie esemesują… A ja mam do dziś liścik i tekst napisany ręką Rysia (chyba zazdrosnego): "A w czym Marian jest lepszy ode mnie? Chyba w pluciu na odległość". Później jedna z poważniejszych prac mojego autorstwa powstała, gdy kwitły kasztany, w 1990 roku. Temat tej pracy: "Różne koncepcje obowiązku wobec społeczeństwa (narodu). Omów na wybranych przykładach literatury polskiej". 8 stron papieru kancelaryjnego ocenianych pięknie. No ba - ale i nauczyciel był najlepszy - prof. Tadeusz Kubiszewski. Z późniejszej twórczości to w zasadzie już literatura faktu. Najpierw pamiętnik prowadzony na studiach. Prowadzony krótko, niesystematycznie, w dodatku ze świadomymi przekłamaniami, żeby opowiastki lepiej wyglądały. Takie idealizowanie, żeby było jak w bajce. Później zakochałam się na serio i tak mi zostało do dziś. Owoc - listy do marynarza. Później to już plany działania, plany dydaktyczne, sprawozdania, opinie dla kuratorów, wpisy w dzienniczkach, plany wynikowe, "Jak nas widzą, czyli kobieta przy komputerze" w "Biuletynie informacyjnym Vulcan - zarządzanie oświatą" (artykuł wywołał burzę wśród socjologów; ja nie jestem z niego dumna…), wnioski o projekty unijne, wielkie opracowania "jakościowe" - choćby na dziesiątki gwiazdek PCJE, czy współautorstwo zakładowej "Księgi Jakości", czyli ISO. Byłabym zapomniała. Przez kilka lat byłam redaktorem naczelnym miesięcznika "Autko". Samokrytycznie napiszę, że były to lata świetności gazetki. Może nie było ambitnie, ale było wesoło. Ale się wypaliłam. Trudno jest techników zmusić do pisania. I po tym wszystkim byłam tak umęczona twórczością wszelaką, że postanowiłam rok sobie odpocząć. Po 15 latach mieszkania w Gdańsku wróciłam na stałe na wieś. Odpoczynek wyglądał tak, że - krótko pisząc - zrobiłam stronę parafialną (przy bezcennym wsparciu męża prowadzę ją do dziś). Przy okazji odwiedzili nas poczciwi, wiejscy kolędnicy. Ponieważ byli przecudnie poprzebierani, w dodatku była to ich własna inicjatywa (nie tam żadna odgórna, szkolna) - pomyślałam, że trzeba ich uwiecznić i o nich napisać. Poszło do "Dziennika Bałtyckiego" i "Tygodnika Parafialnego". W owym roku spoczywania zaczęliśmy z mężem, przy wsparciu rodziny i sąsiadek, zbierać materiały o historii wsi. Przeczytałam wtedy o jednym z księży i postanowiłam z niego zrobić bohatera romantycznego. Zrobiłam, w "Tygodniku Parafialnym"… Później jakoś tak poszło już kronikarsko i historycznie, i do dziś mam na swoim koncie ponad sto artykułów do "TP". Z przygody z periodykami należy wspomnieć jeszcze kilka artykułów w "Nowym Kurierze Nadbałtyckim" - miesięczniku gdańskich placówek oświatowych. Naczelną jest pani Emma Popik - literatka, autorka książek s-f, kobieta pozytywnie zakręcona - stąd może tak nam się fajnie zdarza powspółpracować. Na zakończenie najważniejsza część mojej "twórczości", czyli efekt spotkania z redaktorem - artystą Tadkiem Majewskim. To on kazał napisać mi ów "dorobek twórczy", którego jak wyżej widać za bardzo nie posiadam. Bo co to za twórczość. Kiedy doniosłam o tym Tadkowi, ten odwalił całą pracę za mnie i napisał żartobliwie, co zacytuję, bo napisał świetnie: "Ja, Basia, informatyczka, romantyczka, piszę piękne reportaże i jeszcze piękniejsze opowiadania, a moje formy eseistyczne nie mają sobie równych na świecie. Ludzie szaleją za moimi tekstami, między innymi (…), itd". Troszkę ten opis przesadzony, ale łechce kobiecą próżność, wyzwala śmiech, a do tego poprawnie nazywa formy, które popełniłam, o czym nie miałam pojęcia. Zupełnie poważnie pisząc, dostałam kiedyś mail od dawnej, przydługo niewidzianej ledwie-ledwie-znajomej Sylwii, kobiety w moim wieku, której nigdy nie podejrzewałabym o to, co napisała: "Z ogromną przyjemnością czytam Twoje reportaże Basiu w "Gazecie Kociewskiej". Chciałabym Ci za nie mocno podziękować. Są dla mnie chwilą, w której zwalniam tempo życia codziennego, refleksją i wielką lekcją historii". Było to dla mnie zaskakujące, ale tak prawdziwe, że aż się popłakałam i doszło do mnie, że praktycznie obcy ludzie Czytywali te moje teksty, czytywali przez wielkie C. To było po serii artykułów w "Gazecie Kociewskiej". Postawiło to przede mną wysoko poprzeczkę, zarazem stało się źródłem obaw, czy podołam takiej misji… Nie musiałam? Z "Gazety Kociewskiej" odeszłam ramię w ramię z Tadeuszem Majewskim. Później było jeszcze kilka papierowych numerów "Kociewiacy.pl", w tym ten na 50-lecie Skórcza. I mamy dziś.

A dziś. Wierzę w bajki. Jakkolwiek to nielogicznie brzmi. Wierzę w równoległą czasoprzestrzeń, taką z Wyrwidębem i Waligórą, z perskimi księżniczkami i wodnikami Szuwarkami… Tam jest zawsze sprawiedliwie, kolorowo i wygrywa dobro.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz