Żył sobie pasibrzuch jak pączek w maśle. Zawsze zadowolony z siebie, uśmiechnięty od ucha do ucha, syty a właściwie obżarty do granic możliwości dzionek po dniu, roczek po roku grzebał w przepastnym brzuszydle to, co mu się z pana gościnności i łaski gospodyni trafiło, żył sobie i tył, za darmo. Aż przyszła kryska na Matyska, rozeźlone bezczelnością pasibrzucha sąsiadki zmówiły się, że tak go ugoszczą, że prawdziwie się dowie, co znaczy obejść się smakiem. Wiedziały dobrze z ust pasibrzucha, że nie lubi kartoflanki, bo wodnista, a kartofle nie w zupie, a do klopsa albo lepiej schabowego winny w tłustym sosie służyć, nie znosi pomidorowej, szczególnie z ryżem, bo to jakieś zagraniczne wymysły, a treści w tym mało, to się człowiek bez potrzeby tylko łyżką nawywija, a szczytem wszystkiego, czego nie lubił, była marchwianka, bo ta tylko żołądek czyści, miast go napełnić. Co wiedziały o stołowych wstrętach nienasyconego, cudzym oczywiście, głodomora, to przyrządziły. Na Frysztak u wszystkich dnia pierwszego był chudy twarożek, co nawet szczypiorku nie widział, masło nic nie zjełczałe, ale dobre stare i chleb przed wczorajszy, na obiad też we wszystkich chałupach, które zwykł pasibrzuch nawiedzać, była kartoflanka nieokraszona, a na drugie chude trampane kartofle ledwo maślanka zbryzgane. Na wieczerze pod każdym dachem podano nieokraszone golce. Biegał tego dnia i przez cały tydzień pasibrzuch jak kot z pęcherzem między chałupami. Wszędzie gardził, dowiedziawszy się, co wyląduje na stole, że się spieszy, ze tyle spraw niezałatwionych i że srodze czuje się niedobrze, chyba grypa go bierze albo jakaś inna cholera. Po tygodniu takiego tańcowania, głodny jak stado wilków, pasibrzuch słaniał się na nogach. Może zrozumiał, że nie maja już sąsiedzi ochoty raczyć darmowym jadłem darmozjada, może z obawy przed śmiercią głodową albo i tym, że z musu będzie musiał zjadać to wszystko, czego nie lubi, przestał pasibrzuch odwiedzać w porze posiłków sąsiadów. Spadł kamień z serca okolicznym gospodyniom, bo wierne starej zasadzie; gość w dom, Bóg w dom, mogły teraz szczerze i z radością ugościć nie jednego natręta, a wszystkich, którzy pod ich dach trafili.
O pasibrzuchu do dzisiaj jeszcze w okolicy ku przestrodze się przypomina, a niektórzy twierdzą, że słyszeli, jakoby ów pożeracz cudzych przysmaków procederu swego nie zaprzestał i dalej "żre wszędzie, byle nie doma", ale - nauczony doświadczeniem - raczej w dalszej okolicy.
Imienia i nazwiska opisanego tu pasibrzucha nie podaję, żeby po sąsiadach się nie włóczyć i , nie daj Boże, nie przekonać się na własnej skórze, że prawda prawdą, sprawiedliwość sprawiedliwością, sąd sądem, a wyrok raczej niepewny, a bywa że skarżący i oskarżony tyle z tego mają, że puszczani są w skarpetkach albo jeden z głową opuszczoną, drugi z zadartym nosem boso paradują.
Krótka instrukcja łapania zająca
Od dawien dawna zając był pożądanym gościem był na kociewskich stołach. Po polsku, w sosie własnym, w potrawce albo lepiej - w pasztecie zając był i bywa przysmakiem, choć biedaczyna żadnej z tego nie miał i nie ma korzyści.
Mawiano, że nie te ze Smętowa, Grabowa, Lubichowa czy Skórcza zające są dobre, ale te z ugorów Osiecznej czy Kasparusa. Nie tłusty bowiem zając dobry, ale chudy, z takich ziem, po których gdy bieży, to worek siana niesie na grzbiecie, żeby z głodu nie zdechnąć.
Najlepiej zająca w ręką złapać i do wora. Strzelony bowiem ołowianym śrutem trąca i zdarza się, że na takim, jedząc pieczeń, człek zęba sobie wyszczerbi albo, co gorsza, wyłamie. Śrut zaś połknięty wątrobie może zaszkodzić albo też być przyczyną skrętu kiszek. Co mówią, to mówią, w każdym razie, jako że najlepiej upolować zająca własnonożnie i własnoręcznie, z sideł bowiem nieborak też niedobry, bo nim się ostatecznie na śmierć zadzierzgnie, to żałością śmiertelną tuszę faszeruje i krwią własną z pękniętego serca mięso psuje.
Do rzeczy zatem. Żeby zająca własnoręcznie upolować, wpierw należy psa kupić, charta albo ogara. Nie, nie po to żeby zająca szczuć, lecz po to, żeby z psem się po polu ścigać. Kiedy po jakimś czasie myśliwy przegoni charta czy ogara i nie ustanie tak, jako one na miedzy z wywieszonymi jęzorami, kiedy w myśliwcu krew gra w najlepsze, a psy za nim nie nadążają, wtedy jest prawdziwie gotowy, może pójść na zające, a zdobycz upragniona pewna.
Musi jeszcze myśliwiec pamiętać o tym, żeby do kieszeni garść soli wsypać, bo jak już będzie tego zająca gonił i będzie już go prawie miał, to wtedy właśnie soli zającowi na ogon musi posypać; to rzecz pewna, że zając odskoczy, ale o to chodzi. Trzeba go dojść ponownie i raz jeszcze solą na ogon poczęstować, a jeśli i wtedy odskoczy, to fraszka, tak ma być. Każdy przecież wie, że do trzech razy sztuka. Koniec wieńczy dzieło, kiedy myśliwiec dojdzie trzeci raz zająca i szczyptą soli ogon mu posoli, to zając wywali się na brzuch i, majtając skokami, spłacze się ze śmiechu, a tak go ten śmiech obezwładni, że sam nieprzymuszony wlezie do wora. I koniec. I twój.
Wielka to sztuka tak zające łowić, ale jeśli kto potrafi, to nie musi na stole fałszywego zająca nadziewanego jajkiem gotowanym na twardo nawet oglądać. Mówią, że na Kociewiu dawniej niejeden taki myśliwiec żył jak król w sławie i poważaniu. Dzisiaj niestety po margarynie i konserwantach tacy się nie rodzą, a ci, co się rodzą, to miast zająca w sosie własnym albo w potrawce, muszą raczyć się fałszywym zającem. Sam wiem, że ten fałszywy zając z dobrym sosem chrzanowym albo grzybowym, no, żeby nie przesadzić, niczego jest sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz