czwartek, 30 września 2010

Książka Tadeusza Majewskiego "Oj, oj, Ojczyzna" w omówieniu prof. dr hab. Tadeusza Linknera


W sobotę 25 września br. w Czarnej Wodzie odbyła się XVI Biesiada Literacka. Temat biesiady brzmiał: Reportaże i eseje historyczne - publicystyka na Kociewiu". Prof. dr hab. Maria Pająkowska-Kensik ze Świecia analizowała reportaże zamieszczone w latach 2005-2010 w Kociewskim Magazynie Regionalnym - kwartalniku społeczno-kulturalnym), prof. dr hab. Tadeusz Linkner z Kościerzyny (cytujemy z oficjalnej strony Czarnej Wody - przyp red) "w interesujący sposób omówił książkę Tadeusza Majewskiego zatytułowaną "Oj, oj, Ojczyzna", czynniki wpływające na przynależność człowieka do określonej narodowości, przypisanie do Ojczyzny. Do tego zagadnienia nawiązał też w kolejnym referacie Pan Michał Serocki z Pelplina, który zaprezentował zebranym sylwetkę i twórczość znanego podróżnika pochodzącego z Kociewia - Wojciecha Cejrowskiego."

W drugiej części biesiady autorzy dwóch regionalnych nowości wydawniczych przedstawili swoje książki: Krzysztof Kowalkowski - "Z dziejów gminy Kaliska oraz wsi do niej należących" oraz Ryszard Szwoch - "Słownik biograficzny Kociewia" - tom czwarty.



Prof. dr hab. Tadeusz Linkner: Z reporterskiego obserwatorium Tadeusza Majewskiego




Reportaże można pisać od zdarzenia do zdarzenia, od postaci do postaci, i nie znaczy to wcale, że nie są interesujące, tylko co potem z nimi zrobić? Wszak wiadomo, że gazeta nie przetrwa zbyt długo, a lokalna tym bardziej, więc ich treść jest skazana rychło na zapomnienie. A przecież jako dokument swego czasu, bo reportaż takim przecież jest, ma prawo istnieć dłużej. Oby jak najdłużej, wszak nasza pamięć nie jest trwała i ma tendencję do zmieniania i przeinaczania, a często do tworzenia legend. Jeżeli więc po latach uda się takie reportaże wydać w książce, będzie to bardzo dobrze, chociaż nie za dobrze, jeżeli okaże się to tylko luźnym zbiorem reporterskich tekstów. A wiadomo, że przecież kompozycja też się liczy. Można jednak dobierać się w swojej reporterskiej robocie tylko do takich tematów, które autora szczególnie interesują, a nie żeby były tylko interesujące dla odbiorcy, a wtenczas będzie to znaczyło, że ma się już pewien plan i zamysł, który w przyszłości może zaowocować konkretną reporterską książką. Inne są wszak możliwości reportera działającego w określonej regionalnej przestrzeni, inne z racji gazety, w której pisze, wędrującego po całym kraju, a jeszcze inne tego, który jeździ po świecie. Ten ostatni ma najłatwiej, bo może każdą podróż opowiedzieć w swojej książce, ale ten pierwszy, jeżeli nosi się z takim zamysłem, nie może sobie pozwalać na pisanie o wszystkim, co tylko się nadarzy. A jeszcze inaczej jest z tym, którzy nie tylko dziennikarską robotą się para, ale np. poza reporterką, wywiadami, pisaniem felietonów i opowiadań.

Tadeusz Majewski po roku od ukazania się "Przeplotni", gdzie dał "Wybór reportaży, opowiadań, felietonów i wywiadów 1990-2006", zdecydował się wydać drugą książkę, gdzie też zaistniały te same dziennikarsko-literackie gatunki, a tylko ich treść jest inna. Natomiast takie wydawnicze tempo można tłumaczyć tylko tym, że wiele gotowych już tekstów oraz te napisane w roku 2007 właśnie tutaj znalazły swoje miejsce. Ale gdyby nie pisano ich kiedyś wedle interesujących autora tematów, najpewniej nie udałoby się tej książki tak szybko zrealizować. Tytuł poprzedniej pochodził z dziecięcego placu zabaw, natomiast ta zyskała go z ojczystego placu, bo to "Oj, oj, Ojczyzna". Kiedy tamta swoim tytułem zapowiadała niczym na dziecięcej przeplotni tematyczną przeplatankę, ta daje ojczyźnianą tematykę, i to jeszcze z odpowiednim wygłosem. Bo to "Oj, oj, Ojczyzna" jakkolwiek by się nie tłumaczyło, jednak brzmi boleśnie. Majewski oczywiście w słowie "Od autora" ten tytuł tłumaczy, od refleksji, a raczej od zreflektowania się, że dzieckiem biegając po tej ziemi, w odpowiednim czasie pojął, że to przecież ziemia nasycona historią, przeszłością i tym wszystkim, co na niej się zdarzyło. Zrozumiał też, że jeżeli akurat tu a nie gdzie indziej się znalazł, to tylko przypadek. Podobnie jak i to, że jest tym a nie kimś innym i oczywiście, że akurat przypisany został w chwili swych narodzin do tej a nie innej narodowości. Słuszne to wszystko i przecież wiadome, ale jako że nie zawsze się nad tym zastanawiamy, więc taka refleksją jest czasami konieczna, która podobnie jak temu chłopcu, będącemu tutaj porte parole autora, na pewno każdemu kiedyś się przytrafiła:

Coraz prędzej odkrywałem, że przez fakt urodzenia właśnie tu i teraz jestem - bez czyjegokolwiek pytania o zgodę - dziedzicem dziejów, o których nie miałem pojęcia, sukcesorem strasznie powikłanej historii i jakby z konieczności rezydentem tych stron.

W ten sposób odkryłem Ojczyzną - kogoś bardzo bliskiego, kto jest ze mną jak cień, a więc obojętnie czy bym tego chciał, czy nie chciał (s. 6).


Takie jest to pierwsze potwierdzenie siebie i przyznanie się, że jest się przypisanym do Ojczyzny na dobre i złe, tej pisanej oczywiście wielką literą. Bo chociaż jest to nawet dziecięce o niej gaworzenie, to mimo wszystko poważne potwierdzenie swego jestestwa. A potem już blisko do zestawienia Ojczyzny z rodzicami. Bo kiedy dorośnie się tych nastu lat, zawsze ma się do nich jakiś pretensje, zresztą podobnie jak do Ojczyzny. Ale czy właśnie do niej, do Polski? Tak się zazwyczaj mówi i Majewski stara się takim właśnie potocznym językiem pojmowanie tej sprawy oddać, ale tak naprawdę chodzi tu o państwo. Do niego można mieć przecież pretensje, do jego ustroju, do rządzących, a nie do ojczystego kraju, do Ojczyzny, której przecież nie można zamienić na inną, podobnie jak nie można zmienić swojego pochodzenia, tego w nią wpisania, bo w tym miejscu słowo "przypisanie" nie byłoby odpowiednie. Ojczyznę ma się przecież tylko jedną, natomiast państwowych ideologii z państwem utożsamianych można doznać w swoim życiu co najmniej kilka. Można bowiem powiedzieć, i tak przyjęło się mówić, że przynależy się do państwa polskiego i ma to chociażby z podanej wyżej racji swój sens, ale nie powiemy, że jesteśmy z "polskiej ojczyzny", bo każdy wyczuje w tym tautologię.

Że natomiast ojczyzna to nie zawsze ten sam kraj i że można sobie ją jak kraj wybrać najlepiej pokazuje niewielka książeczka Marii Ingeborg Kaufmann "Monika". Opowiada się tutaj o dwuletniej dziewczynce, którą niemiecka matka zgubiła na Pomorzu podczas ucieczki przed Rosjanami. Monikę znalazł nasz żołnierz i przywiózł do Warszawy, oddając na wychowanie swojej rodzinie. Chociaż przydani jej bracia i siostry wiedzieli, kim jest, przyjęli ją jak swoją. Ale kiedy miała już kilkanaście lat, znaleźli się jej rodzice i wyjechała, bo nie można tu powiedzieć, że wróciła do Niemiec. Nie była to jednak jej ojczyzna, bo urodziła się przecież u nas, na Pomorzu, chociaż podczas wojny była u siebie, i nie był to również jej kraj, gdzie potem dorastała. Oczywiście, teraz nie czas i miejsce na rozsupłanie tego wszystkiego, bo trzeba by na to specjalnej rozprawy, pewne jest tylko, że tak się do przybranej czy może lepiej przydanej rodziny przyzwyczaiła, tak w nią wrosła, że nie umiejąc darzyć uczuciem ani swojej matki, ani ojca, ani rodzeństwa, po kilku latach wróciła do Warszawy. Czy wobec tego, jeżeli nie byłaby fikcyjną postacią, też mówiłaby to "oj, oj, ojczyzna"? Może tak, a może nie, jeżeli pamiętać o genetycznych uwarunkowaniach, ponieważ w jej przypadku nie można mieć jakiejkolwiek pewności, ale jest absolutnie pewne, że ojczyznę tak naprawdę ma się jedną!

Jeżeli więc w tytule książki Majewskiego mamy "Oj, oj, Ojczyzna", to nie pod ten adres kierujmy swoje narzekanie, ale do państwa i nim rządzących i narrator czy bohater tak się wypowiadający odnosi to być może do aktualnej czy poprzedniej państwowości, państwowości tworzonej przez ten, tamten czy inny rząd. Zresztą, to nasze "oj", pełniące funkcję pogróżki, przestrogi i zarazem nagany, jest jednym z naszych słów - kluczy, wypowiadanych w takiej postaci nieraz przez bohatera tych reportaży czy wywiadów. Majewski bowiem tłumaczy ten wykrzyknik jako słowo żalu z akcentem przestrogi, że oj, oj - jest naprawdę źle, że jeszcze będziemy siebie przeklinać (s. 6), by na koniec słusznie powiedzieć, że Każdy ma swoje "oj".

Majewski zajmuje się dziennikarką od lat, ale jak już w poprzedniej książce i także tej się wykazał, z literackim słowem też umie sobie rodzić, może to za sprawą rodzinnych genów, wszak ojciec, Jan Majewski, jest doskonałym poetą, chociaż jeszcze mało opisanym. Podobnie jak w tamtej, tak i tutaj mamy kilka głównych rozdziałów, których pewne tytuły zdradzają też jakieś zacięcie poetyckie, bo jeżeli nie "Ona" czy "Legendy", to "Pułapka miasteczek" i "Dostawa słów" już raczej tak. Zresztą, podobnie jak różne są ich tytuły, tak różna ich gatunkowość. Ponadto każdy rozdział poprzedza wstępne słowo, zdradzające wcale nie tak bezpośrednio jego zamysł i treść. Tak jest tutaj z tą "budą -zagadką", której nie udało się autorowi samochodem dognać i poznać, podobnie jak tej całej naszej ojczyźnianej "rzeczywistości", niemożliwej do ogarnięcia i opisania.

"Ona"" jednak, staje się nam wiadoma, kim czy raczej czym jest, jeżeli z tytułowym tekstem "Oj, oj, Ojczyzna" tutaj się zapoznamy. Każde bowiem pokolenie ma swój przypisany czas i dany bagaż przeżyć. Ponieważ czego innego doświadczali urodzeni przed wojną i inne były doświadczenia urodzonych potem, więc nie można się spodziewać takiego samego rozumienia teraźniejszości.

Każdy z nas nosi w sobie inny, osobisty obraz Polski, złożony z odkładających się w pamięci codziennych indywidualnych przeżyć. Cóż więc dziwnego, że każdy z nas inaczej czuje się patriotą. Szerzej - każde pokolenie (liczmy co dwadzieścia lat) również ma swój pokoleniowy obraz Polski. Każde pokolenie inaczej przeżywa polskość. (s. 13)

Po retrospekcji z pociągu, jadącego "Z PRL-u do III RP", właśnie tak metaforycznie zapowiedzianego, a potem rzeczywiście, jako handlowych wyjazdów do Węgier, Bułgarii, Rumunii, z których korzystał niemal każdy z nas, przypatrujemy się poprzez słowo Majewskiego, jak odbiera obecną sytuację i przede wszystkim tę inną Polskę starsze pokolenie. Obdukcji zaś dokonuje narrator na własnym ojcu. Efekt zaś jest tego taki, że kończy się to wszystko milczącym zamyśleniem, co syn może tylko skonstatować: "Oj, oj, ojciec"!

Pozostałe reporterskie zwiady, przeplatane słowami wywiadów i felietonów sięgają w pierwszej części tej książki do czasów ostatniej wojny. Najpierw o starogardzkim zegarmistrzu i jego rodzinie Majewski opowiada, jak to doświadczył podejrzeń, pomówień i prześladowań podczas okupacji, aż komuniści w stalinowskich czasach go zamęczyli; i ostała się z tego "ubowska wersja", krążąca uparcie po miasteczku, które takimi plotkami żyje, i okrywając się niemal legendową patyną. Potem o ludziach z Kasparusa się dowiadujemy i grobach pomordowanych i zabitych przez żołnierzy Łupaszki, starających się wymierzać po wojnie sprawiedliwość. Ciekawa jest tu rzecz o Poniatówkach, czyli gospodarskich zagrodach, wymyślonych w międzywojniu przez ministra Juliusza Poniatowskiego, trwających jeszcze na Kociewiu, i nie tylko, bo także pod Kościerzyną, przy szosie do Gdańska, jadąc przez Żukowo. I tak można by mówić o wielu z Kociewia przez Majewskiego opowiadanych, jak chociażby o Prabuckich z Iwiczna, Janie Włochu z Osiecznej czy Andrzeju Cejrowskim i dokładaniu do nich w miarę pisania coraz to nowych wieści, które zdają się narastać niczym ten mech na kamieniu.

Tutaj trzeba koniecznie zwrócić uwagę i zapamiętać tego starogardzkiego historyka, który niczym Ryszard Szwoch zainteresowany dziejami Kociewia zajął się dziejami kociewskiego szkolnictwa, niestrudzenie szperając i zbierając o nim materiały. I chyba tak jeszcze ciągle jest. Trzeba to tylko pochwalić, że w regionie jest taka osoba, która o przedwojennym szkolnictwie tak wiele wie. Tak bowiem było i jest, że każda szkoła miała i ma swoją kronikę, gdzie wszystkie ważniejsze zdarzenia nie tylko w swojej placówce, ale także we wsi kierownik szkoły, a dzisiaj dyrektor skrzętnie zapisywał. Wiele takich kronik zniszczyła ostatnia i poprzednia wojna, ale wiele udało się uratować i one Zbigniewa Sakowskiego, bo o tym właśnie nauczycielu historii tutaj mowa, interesują przede wszystkim. Może ma więc jakieś wieści o niejakim Fojucie, nauczycielu pracującym w II poł. XIX wieku w Sartowicach i Subkowach, o którym co prawda wspominał w międzywojniu jego syn, inżynier Franciszek Fojut, zainteresowany tak bardzo sprawą morskiego portu w Tczewie, tylko że imienia ojca nie podał, też będą mu znane.

Mamy tu jeszcze o przedwojennych nauczycielkach, które w pierwszych latach II Rzeczpospolitej można by zwać za Żeromskim "Siłaczkami", bo tutaj na Pomorzu ich praca, podobnie jak kierowników szkół, była najcięższa i dość marnie opłacana. Dopiero w latach trzydziestych sytuacja materialna zdecydowanie się poprawiła, i dzisiaj chciałbym też jako profesor mieć taka pensję. Ale wtenczas "nauczyciele byli elitą", a dzisiaj nawet nie chce się o tym mówić! Bo komu się chce dobrze pracować za tak marne grosze?

I tak sobie myślę, że ten tekst powinno się zadawać jako obowiązkową lekturę każdemu ministrowi naszego szkolnictwa, bo pomimo nieznacznych podwyżek, którymi się uspokajało nauczycielski stan w tamtym ustroju i nie inaczej jest obecnie, podwyżek stale w cudzysłowie, bo w żaden sposób one pensji nauczycielskiej nie podnosiły i nie podnoszą, bo tak naprawdę były i nadal są wymuszonymi jej wyrównaniami. Wobec tego nauczycielski stan, z profesorskim oczywiście, ma się materialnie wcale nie lepiej, jak te powojenne singielki. Wracamy więc do czasów Judymów i Siłaczek i znowuż Żeromski miałby o czym pisać. Tylko że dzisiaj miałby z tym kłopot, bo jeżeli pójdzie tak dalej, najlepsi wyjadą na saksy, a szkoły zapełnią się takimi nauczycielskimi miernotami, że albo trzeba będzie je zamknąć, albo rodzice sami będą swoje dzieci uczyć. Może to nazbyt czarny scenariusz, ale jak dotąd się nie rozjaśnia i innego zrozumienia szkolnictwa wpadającego w coraz większe nieszczęście nie dostrzegam. Wszak nic tego nie potwierdza, aby rozumiano tę najprostszą zasadę, że kiedy ma się dobrze szkolnictwo, to zyskuje na tym właśnie nauka, stanowiąca siłę państwa. Zresztą degrengoladę obecnej szkoły, od podstawowej do średniej, bo z sytuacją szkolnictwa wyższego jest jeszcze inaczej, pogłębia zarządzanie nią przez lokalne samorządy, a konkretnie przez burmistrza i jemu poddanych. Gdyby praca dyrektora szkoły i nauczycieli była pod rzeczywistą kontrolą znających się na nauczaniu wizytatorów i inspektorów oświaty, rzecz miałaby się zupełnie inaczej. A tak im bardziej poddany woli burmistrza czy starosty jest dyrektor szkoły, a jemu nawet w najgłupszych pomysłach nie sprzeciwiają się wystraszeni zwolnieniem nauczyciele, to wszystkim jest dobrze. Że natomiast wedle konkursów szkołę się ocenia, to następna zmyłka, bo przecież zawsze znajdzie się wśród wielu taki, który konkurs wygra. Taka metoda pozwala oczywiście wyławiać tych najlepszych, którzy i tak za takie pieniądze, jakie mają naukowcy, nie zostaną w kraju, bo przez nas wykształceni za nasze pieniądze będą pracowali dla innych za granicą. To natomiast, że obecna szkoła konkursami stoi, przeczy to idei powszechnego nauczania. Dlatego mamy tak niski poziom matury i ostatecznie studentów, którzy nadto nauczani wedle bolońskiej metody, podobnie jak maturzyści też niewiele więcej wiedzą. Jeżeli bowiem chcą skończyć studia, muszą pracować, a jak wtenczas pogodzić to z solidną nauką. Ale jak kapitalizm to kapitalizm..., i to jeszcze w demokracji, gdzie każdy robi, co chce, a to nam jeszcze dzisiaj najlepiej odpowiada, ale czy tak będzie zawsze?

Wzięło się to narzekanie na obecne szkolnictwo z tego zainteresowania przedwojenną jego sytuacją, której historię głównie z kronik można wyczytać. Opowiadają one tak samo dawne dzieje, jak wszelkie pomniki i na Żuławach te rozsypujące się chaty z pruskim murem i podcieniami, na których renowację też nie ma pieniędzy jak na obecne szkolnictwo.

Tyle mamy mniej więcej w pierwszej części, bo ma tak bogatą treść, że każda mogłaby być przyczynkiem do powieści. Tadeusz Majewski ma wszak do tego talent, czego najlepiej dowodzi cześć druga - "Pułapka miasteczek". W niej tak bardzo surrealizm przeziera przez rzeczywistość, że co raz Witkacy z Gombrowiczem i Mrożkiem mogliby się tu ze sobą godzić. Nie da się więc tego omawiać i samemu trzeba przeczytać. By jednak nie być gołosłownym, dajmy chociaż ten cytat, który nawet przed wyborami zda się być odpowiedni. Jeżeli zaś to miasteczko już takie swojskie, to że nie trzeba było tego symbolicznego finału o tejże dziewczynie z ojczyzną kojarzonej. Ale teraz ten cytat:

Zauważyłem, że na trzecim piętrze sąsiedniej kamienicy jakaś wyrodna matka trzymała za balustradą balkonu dziecko. Zwróciłem na to uwagę jednego z policjantów, ale on machnął tylko ręką i ryknął śmiechem: - Ona zawsze tak... trzepie dziecko!!!

No cóż, co będę się mieszał w prywatne sprawy. Podszedłem do ratusza, gdzie na ławeczce siedział jakiś poważnie wyglądający starszy pan i obgryzał kawał kości.

- Ufff, wreszcie go pogryzłem - rzucił.

- Kogo?

- Mojego jamnika... Napisali już o tym w "Fakcie". Wie pan, kandyduje na burmistrza i nie wypada mieć jamnika. Bulteriera, doga, to może tak, ale jamnika? A ten gość będzie moim kontrkandydatem - wskazał, na przemykającego pod arkadami drobnego człowieczka z workiem na plecach. (s. 133-134)

Wobec tego z następnego cytatu można zrezygnować, jeżeli "Pies wie", kto dobrym człowiekiem. Dwuznaczne to jednak powiedzenie i nie zawsze tak akurat trafne, jak gdzieś przy kolejowym trakcie z Kościerzyny do Gdyni można było ujrzeć kawiarnię nazwaną "Marzanna". Ale jeszcze lepiej mamy o tym w powiastce Majewskiego "Z Armanim w Hadesie", gdzie mamy tak dziwacznie i nietrafnie nazwanych zakładów pogrzebowych wiele, co w końcu zyska takie resume:

Myślałem, że w tej fatalnej pogodzie (padał deszcz) tak wybiórczo rejestruje reklamy tylko moje oko, ale gdzie tam.

- A tu mają Zakład Pogrzebowy " Styks " - powiedziała pasażerka z tyłu.

- Znajdź cos weselszego - odparłem.

-Jest - nagle rzucił pasażer z boku. - Tani Armani!

No, wreszcie coś weselszego. Wyruszasz z Hermesem w Exodus przez Styks do Hadesu po Nowe Życie w Tanim Armanim i dobrze, że już wracasz do domu - nuciłem sobie przez resztę drogi. (s. 144)

Jeżeli tutaj twardo "Święty Antoni stąpa po ziemi", to już inny jest ,.Szynel", trafnie oddający tę naszą obecną szaloną surrealistyczną teraźniejszość, ten horror demokratycznego kapitalizmu, o którym z takim zachwytem piały niemal wszystkie koguty, że aż ochrypły i głosu im teraz braknie wobec tego, że Pod liczbami określającymi stopę bezrobocia kryją się tysiące ludzkich tragedii. Ale kogo to w systemie kapitalistycznym obchodzi? (s. 150) Dlatego zaraz po tym tekście najbardziej odpowiednim okazuje się felieton o facecie, który przez lata żył w Ameryce i resztę życia postanowił spędzić w swoim kraju, w Polsce. Można by z tego zdać obszerniej sprawę, wyrzekając na elektronikę, coraz większe tempo życia, na internet, komórki i globalizację, ale i tak nikt się nad tym nie zastanowi, czy aby kierunek, w którym zmierza świat (...) jest jedynie słusznym? I czy aby daje radość życia? A dlaczego nie wolniej, wolniej, wolniej? (s. 153)

Długo jednak Mąjewski w takim cyber-świecie nadrealnych opowiastek nie może wytrzymać i stale coś go pcha ku reporterce, mając tego tutaj takie chociażby dowody, jak ten o bobrach, które wedle surrealistycznego Unijnego pomysłu z borowiackiego Małego Bukowca uczynią wkrótce bagienny rezerwat z tamtejszymi mieszkańcami jako słowiańskimi Topielcami i Topielicami, bawiącymi zwiedzających te okolice turystów.

Jeżeli coś nieprawdopodobnego z tych tekstów mają te z trzeciej części, to może głównie to, że nazywa się je tutaj "Legendami"". Ponadto tak często zapowiadane wytłuszczonym drukiem zdradzają już inną kompozycję. Co prawda, w pierwszej części też tak było, ale wtenczas służyło to wprowadzeniu w jakąś sytuacje lub zapowiadało konkretne postacie, tymczasem tutaj ma to o wiele bardziej ogólną wymowę i zarazem artystyczny wyraz; jak chociażby to konkretne i zarazem dość uniwersalne wprowadzenie do mającego w sobie jakby zapis filmowego scenariusza i wobec tego z dość filmowym tytułem "Tu nie ma happy endów" spotkanie z bohaterką tego reportażu:

Starsza pani siedziała w południe w promieniach słońca na ławeczce. Na kolanach trzymała dużą, chyba największą z damskich, torebek. Było to w 1997 albo 1998 roku. Świat dookoła był jakże konkretny i banalny przez swoją zwyczajność - Osiedle Leśne w Skórczu, krzątanina przy domach, ktoś przejeżdżał na rowerze, kwilił ptak w lesie obok. Kazimiera Jerkiewicz (miała wtedy 75 lat) rzucała zdania jakby na przekór temu konkretnemu światowi. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: "Jeżeli masz odpowiednią wyobraźnię, to ujrzysz, niczym mnóstwo barw w ciemnej głębi studni, te odsłaniane w moich oczach światy. A w nich ujrzysz harmonie dawnych pokoleń, kiedy młodzi nauczeni byli słuchać starszych i nie mówili do nich per ty". (s. 169)

Potem, niczym w fotoplastykonie przewijać się będą przed naszymi oczami coraz to inne postacie, których żywot i dzieje będą tu omawiane, i to raz wedle felietonowego zapisu, a innym razem wedle reporterskiego. Tak poznamy Gołuńskich, Rudowskich i Kalksteinów z Klonówki, a w ich opowieściach pojawi się nawet generał Haller, bo o zniszczonym pałacu przecież będzie tu mowa. Zresztą, każdy z uratowanych obecnie dworków czy pałacyków ma swoją historię. Tu natomiast legendy ludzkich istnień co raz się kreuje, jak chociażby ta o Teodorze i Izydorze Gulgowskich. Jeżeli wiele z tego zjazdu rodziny Gulgowskiech biograficznych kwestii można się tu dowiedzieć, to najbardziej legendarne jest ich pierwsze spotkanie i ta ich miłość. Jeżeli zaś na koniec tego działu "legendą" nazwie Majewski "proces powstawania jakiejś miejscowości" (s. 253), to legendy w tym jest najmniej. Najpierw zda się to przypominać legendarną "Opowieść o Królu Pól" Singera, lecz potem nad wszystkim bierze górę ironiczne widzenie przez Majewskiego rzeczywistości i takie miasteczko, jakich dzisiaj mamy wiele na prowincji, zyskuje karykaturalny obraz. Kogo czego to wobec tego wina - kultury, cywilizacji czy ludzkiego snobizmu i głupoty? A może tego wszystkiego naraz i jeszcze tego czegoś, o czym tu nie powiedziano, a siedzi w każdym z nas i kiedy tylko dzieje się lepiej, czyni z nas takich, jak ci tutaj:

W miasteczku pojawia się bogacz, który rozparty na podłokietniku we wnętrzu pierwszego tutaj mercedesa, jednocześnie rozmawia przez pierwszą komórką i słucha pierwszej płyty CD, urządza się pierwszy szwedzki stół z homarem, ale bez specjalnych doń szczypiec, wybiera pierwszego macho - prezydenta, wójta, burmistrza - niekoniecznie z największym IQ, ale pewno najbardziej sprytnego, pojawia się pierwszy zawodowy żebrak. (s. 255)

Wszystko, co tu mamy, kończy się ,"Dostawą słów", bo przecież każdy tekst, popularnie mówiąc, jest klecony ze słów. Kiedy więc sobie uświadomimy, że tak naprawdę słowa, które wypowiadamy, nie są naszymi, nie jest to przyjemne. Podobnie bezradność może człowieka ogarnąć, kiedy sobie uświadomimy, że w każdym ustroju politycznym posługujemy się prawie obowiązkowymi słowami (258), podawanymi, podpowiadanymi, narzucanymi przez rządzących, przez polityków. Że Majewski trafnie to spostrzegł, wystarczyłoby uważnie przejrzeć "Słownik 1000 tysięcy potrzebnych słów" (2005), zredagowany przez Jerzego Bralczyka, by na nie natrafić. Ponadto warto sobie zdać sprawę, że zmiana ustroju nakazała jakby używać przy każdej okazji jednego słowa, wymawianego najczęściej przez młode pokolenie. Tym słowem jest "DOKŁADNIE"!

A ponieważ "dostawą słów" zajmował się jeszcze do niedawna drukarz, bo dzisiaj przy komputerowym składzie tylko nazwa takiego zawodu się ostała, więc Majewski mówi tutaj o tych, którzy niegdyś składali i drukowali lokalne gazety, a dzisiaj już ich nie ma, minęli się, jak mówią górale. Sztuka drukarska przestała być sztuką, a stałą się komputerową machinacją i nie ma z ich wydawaniem żadnego kłopotu. Tymczasem dawniej, "za komuny", jak przyjęło się mówić, bo narzucił to nam nowy ustrój, była to istna droga przez mękę. Wtenczas była "Obowiązkowa dostawa słów", jak mamy tutaj w tytule, i ile trzeba było się naprosić o edycję "Głosu Starogardzkiego".

Ale dzisiaj to już między legendy można włożyć, podobnie jak tę opowieść o donosie na nauczycielkę ze Szpęgawska, czy o tym "Wrobionym w SB-bola", a także o dzieciństwie autora i narratora tych słów spędzonym w Kocborowie; i to z tym "motylem" koniecznie! Bo tak tutaj już jest, że zawsze coś takiego między słowami Majewskiego błyśnie, że każe się dłużej nad nimi zatrzymać i zastanowić się wtenczas trzeba. Bo jakże tak natychmiast przejść do następnych słów, jeżeli przeczytamy to samo, co na początku. Jeżeli miałaby to tylko być sprawa kompozycji, nie warto by zwracać na to uwagi, ale tutaj jeszcze ten motyl!? I to nie jako jakiś tam stylistyczny ozdobniczek czy symboliczny wyraz samodzielności i dojrzałości, ale pomimo wszystko coś więcej. Tym bardziej że to niejedyny tutaj taki stylistyczny ozdobniczek.

Podobnie jak niejedyna tutaj refleksja, bez której Majewski nie może się obyć. Czasem jest ona gorzka i bezpośrednia, ale zawsze trafiająca w sedno, jak chociażby ta ostatnia, że Lubimy planować, gorzej z realizacją. Tutaj akurat nie dotyczy to autora tej książki, jeżeli już taką drugą, a właściwie to trzecią, jeżeli oczywiście wszystkie do mnie dotarły, zrealizował. Bowiem tą trzecią jest chyba jedyna tutaj i może w ogóle w Polsce rzecz o dotychczas panujących w Gminie Zblewo wójtach. Że powstała z okazji 20 lat samorządności w Gminie Zblewo, to wiadomo z jej pierwszej karty, co jednak zapowiada jej główny tytuł: Żaden wójt me był pewien, trzeba już samemu przeczytać. Jeżeli natomiast miałoby się określić jej gatunkową przynależność, to zupełnym reportażem nie można tego w żaden sposób nazwać, podobnie jak sprawozdaniem z działalności każdego z opowiedzianych tu wójtów, ani tym bardziej felietonem czy wywiadem. To tak samo, jak poprzednio - wszystko mamy tu w odpowiednich proporcjach, tylko że jak w "Oj, oj, Ojczyzna" z reportażu wszystko się wykluwa, tak tutaj z wywiadów i protokolarnych zapisów. Majewski lubi chadzać własnymi drogami, umiejąc przy tym kojarzyć ze sobą publicystyczne gatunki i nie pozwalając się im zniewolić.

Natomiast na koniec tego wszystkiego jeszcze trzeba powiedzieć o tytułowej okładce tej książki, wykonanej wedle fotograficznego collage"u, gdzie w otwartych drzwiach wagonu drugiej klasy widzimy stłoczonych podróżnych, jadących do pracy, a może już z niej wracających. Że to PRL-owskie czasy, zdradza ortalion jednego z nich, ale ten drugi to jakby bliska mi osoba, bo i fizjonomia twarzy taka sama, takie też polo i marynarka, a nawet ta teczka ze skayu, którą niegdyś nosił niemal każdy robotnik. Taka było wtenczas, ale i dzisiaj też nie jest dobrze, więc znowuż można ponarzekać na ojczyznę, myśląc oczywiście o państwie, bo przecież pod ten adres kierujemy zawsze swoje uwagi i pretensje - pod adres rządzących, którzy tworzą aktualnie taką właśnie naszą ojczystą państwowość.

Prof. dr hab Tadeusz Linkner w 2006 r. na temat "Przeplotni Tadeusza Majewskiego

Red. Naczelny "Toposu" Krzysztof Kuczkowski na temat "Przeplotni" i "Oj, Oj, Ojczyzny"

...bo są to książki fascynujące, układające się w wielką opowieść o Kociewiu i ludziach zamieszkujących tę krainę; książki zmierzające do ogarnięcia całości i jednocześnie wobec tej prawdziwej lub wyimaginowanej całości bezradne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz