niedziela, 30 października 2011

EDMUND ZIELIŃSKI. Karbidka (o oświetleniu mieszkań po II wojnie)

Węgliki, karbidy, to dwuskładnikowe połączenia węgla przeważnie z metalami; ciała stałe bardzo trudno rozpuszczalne. Pod wpływem wody niektóre węgliki rozkładają się z wydzielaniem odpowiedniego węglowodoru, np. działanie wody na węglik wapnia CaC2, potocznie zwane karbidem, powoduje wydzielanie się acetylenu C2H2 (…)

Wstęp zaczerpnięty z Małej Encyklopedii Powszechnej z 1959 rok posłużył mi do napisania felietonu o oświetleniu naszych mieszkań z pierwszych lat po II wojnie światowej....
















Zasadniczym oświetleniem w tamtych czasach w większości wsi była lampa naftowa. Tutaj też można się trochę zatrzymać i przybliżyć wieczory rozświetlające izby i kuchnie tamtych domostw za pomocą wspomnianych lamp naftowych. W zamożniejszych gospodarstwach było kilka lamp naftowych. Jedna oświetlała kuchnię, druga pokój gościnny, a kolejne izby sypialne. Ta w kuchni była lampą najprostszą w budowie - zbiorniczek szklany, palnik z cylindrem i odbłyśnik zamocowany na wieszaku. Ten połączony był zaczepem sprężynowym ze zbiornikiem na naftę. W sypialniach, posłużę się przykładem gospodarstwa moich dziadków Zielińskich, stały lampy naftowe na nocnych stolikach. Te były już bardziej okazałe. Pięknie profilowane zbiorniki porcelanowe z ozdobnymi malunkami, większy palnik i zarazem cylinder. Taka lampa stała na stoliku sypialni mojej babci Antoniny. Pokój gościnny oświetlany był za pomocą pięknej lampy zawieszonej pod sufitem nad stołem. Te źródła światła były bardzo okazałe. U moich dziadków wisiała lampa, której ceramiczny zbiornik ozdobiony był wytłoczonymi kwiatami wyrastającymi spod uchwytu u dołu lampy. Ten uchwyt służył do ściągania lub podciągania lampy na żądaną wysokość. By można było to uczynić, lampa wysiała na trzech łańcuszkach zamocowanych do trzech uchwytów spinających całą lampę. W koszyczku pięknego palnika zamocowany był cylinder, który osłaniał ozdobny abażur szklany wsparty na okrągłym wsporniku. Łańcuszki przechodziły przez kółka zamocowane w wieszaczku pod sufitem i połączony były z ciężarkiem, ozdobnym, a jakże, który był równowagą dla lampy przy ustawianiu jej wysokości.


Kolejnymi lampami w gospodarstwie były tak zwane latarnie noszone przy pracach wieczornych w chlewie, oborze czy stodole. To też były specjalne konstrukcje odpowiadające warunkom, w jakich przyszło oświetlać żądany teren czy obiekt. Miały specjalne ruchome osłony przed wiatrem i były różnej wielkości.



Wracam do tytułowej karbidki. Były swego czasu w dość powszechnym użyciu. Nosili je konduktorzy PKP na piersiach, którymi oświetlali bilety pasażerów w czasie kontrolki, bowiem lampy podsufitowe dawały dość skromne światło. Miały zastosowanie w wielu innych dziedzinach życia gospodarczego. Ja chcę przybliżyć karbidki stosowane w naszych rodzinach zaraz po wojnie, które konstruowali moi wujkowie i starszy brat Jerzy. Najważniejszą częścią tej lampy był palnik, przez którego wąski otworek sączył się acetylen. Podpalony dawał dość jasne światło. Cała lampa składała się z puszki po konserwie zamykanej blaszaną wklęsłą pokrywką, w środku której wstawiony był palnik. Ten wykonany był z pocisku naboju karabinowego, a tej amunicji nie brakło w ściółce leśnej dziadkowego lasu w miejscu stacjonowania żołnierzy radzieckich. Paradniejsza karbidka wykonana była z gilzy pocisku armatniego. Pamiętam, jak Jerzyk wyłamał pocisk z gilzy naboju karabinowego i zmagał się z wywierceniem otworku przez jego środek wypełniony ołowiem. Szło to dość mozolnie i trwało dość długo. Robił to ręcznie za pomocą gwoździa. Gdy wyskubał ołów, sam szpic przebity został stalową igłą. Najważniejszy element lampy został wykonany. Jerzy do puszki włożył grudki karbidu, zamknął szczelnie pokrywką, umocował palnik w otworze środkowej części pokrywki, która gdzieś z boku miała otworek. Nalał do pokrywki wody, która kropelkami spadała na karbid. Ten lasując się wyzwalał acetylen, który szukał ujścia przez palnik. Podpalony gaz uformował się w języczek ognia i oświetlił izbę. To była najprostsza lampa gazowa. Później gdzieś wujkowie zdobyli prawdziwą karbidówkę, z właściwymi elementami, gdzie był zbiorniczek na wodę z kranikiem. Jak trzeba było użyć więcej światła, wystarczyło nieco odkręcić kranik. Więcej wody spłynęło na karbid, a tym samym więcej acetylenu umykało do palnika zwiększając płomień światła. Gasiło się lampę zamknięciem dopływu wody na karbid. I ja ją zgasiłem, odsyłając na zasłużony odpoczynek do zbiorów muzealnych. Niech tam świadczy o wieczorach, które karbidka rozświetlała naszym przodkom.

Gdańsk lipiec 2011 Edmund Zieliński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz