środa, 12 października 2011

Poseł Sławomir Neumann zajął się sprawa Elżbiety Wieczorek

Wracam do niedokończonych tematów. Jednym z nich jest sprawa Elżbiety Wieczorek. Był reportaż, przeczytało go w internecie sporo osób, ale nic z tego nie wynikło. Prosiłem pewnego solidarnościowca - mecenasa ze Starogardu, żeby zajął się dalej tym tematem, nie miał ochoty. Kilku innych "towarzyszy broni" z tamtego czasu przyjęli moją opowieść ze zdziwieniem, gdyż myśleli, że pani Wieczorek od dwóch lat nie żyje. Sprawą w końcu zainteresował się poseł Sławomir Neumann...
















Być może pani Elżbieta otrzyma za to, co robiła, a raczej, za to, co zrobiono jej, jakieś zadośćuczynienie. Kilka dni temu poseł wysłał pismo do premiera Donalda Tuska. Przedtem pojechałem do pani Elżbiety spisywać życiorys, który powędrował wraz z pismem posła Neumanna do Warszawy. Powędrował też zapis wypowiedzi Elżbiety Wieczorek sporządzony przez Bogdana Kruszonę, autora książki o starogardzkiej "Solidarności" (przeprowadzony kilka lat temu). Podczas rozmowy, jaką przeprowadziłem, by sporządzić życiorys pani Elżbiety, doszły kolejne informacje. Niektóre kwestie brzmią jak groteska (np. sprawa braku dokumentów, zapis w dowodzie osobistym).


Z Elżbietą Wieczorek rozmawia Tadeusz Majewski.

- Pani Elżbieto, Bogdan Kruszona powiedział mi, że w IPN-ie nie ma Pani dokumentów, teczki...

- Jak w IPN nie mają dokumentów, jeżeli ja mam to?

- Co to jest?

- Niech pan przeczyta.

Pani Elżbieta wykłada na stół dwa dokumenty, które zamieszczam jako załączniki.




- Przejdźmy do życiorysu. Kiedy i gdzie się Pani urodziła?

- 24 lutego 1940 roku w Wielkim Bukowcu.

- Rodzice...?

- Teresa Kalaszyńska i Franciszek Bieliński... O, niech pan popatrzy, jak zapisali - pani Elżbieta kładzie na stole dowód osobisty - "Kalaschinska". Przez "sch". Z niemieckiego wzięli. Mówili, że patrzyli w metryce chrztu.

- Dziwne. Póki co powinno być po polsku... A gdzie pani chodziła do szkoły.

- Do szkoły podstawowej w Wielkim Bukowcu. Po ukończeniu siódmej klasy, w latach 1955 - 1958, pracowałam na OZR-ach w Wolentalu - Oddział Zaopatrzenia Robotniczego. OZR-y miały biura w Gdańsku blisko dworca PKP.

- Jako kto Pani pracowała?

- Jako normalny robotnik. Ziemniaki żeśmy zbierali, ronkiel (buraki pastewne), ziemniaki, zboże. Tam wszystko było...

- A potem?

- Od 1958 roku pracowałam w Szpitalu Psychiatrycznym w Kocborowie jako salowa. Na oddziale męskim na nr 6 - dla alkoholików. Też trzy lata, do 1961 roku. Stamtąd musiałam wracać do domu w Wielkim Bukowcu, gdyż matka Teresa urodziła bliźniaki i musiałam jej pomóc. Dlatego też nie podjęłam nauki w szkole pielęgniarskiej. Po jakimś czasie wyjechałam do Gdańska, gdzie zamieszkałam u cioci we Wrzeszczu. Krótko pracowałam w Szpitalu Marynarki Wojennej we Oliwie. Krótko, bo wyszłam za mąż za Jerzego Wieczorka. W 1963 roku urodził się syn Andrzej i się nim zajmowałam. Trzy lata po ślubie w 1966, po rozwodzie, wróciłam z synem do Bukowca. Tu syna wychowywali dziadkowie - rodzice Teresy, a ja rozpoczęłam pracę w Neptunie, a potem w Centrze.

- W jakich latach?

- Do stanu wojennego. W sumie w tych dwóch zakładach pracowałam około 15 lat pracy. Tyle mi naliczyli... Dość długo pracowałam w tych OZR-ach. Powiedzieli mi: "Musi pani pisać", ale gdzie mam pisać, do kogo - tego nie. Tam, przy dworcu PKP w Gdańsku były biura, a teraz nic nie ma. Nie ma żadnego archiwum.

- Najdłużej pracowała Pani w Neptunie?

- Nie, najdłużej pracowałam w Centrze. Kładłam pochewki na baterie płaskie.

- W 1980 roku miała Pani 40 lat. Jak to się stało, że zapisała się Pani do Solidarności? Też byłem w tej pierwszej Solidarności, robiłem pismo "Nasz Głos", ale Pani nie widziałem...

- Załoga wybrała mnie jako reprezentantkę Centry do Stoczni i byłam zarejestrowana w Gdańsku. Przed stanem wojennym jeździłam z kierowcą z Centry do Gdańska i ze Stoczni przywoziliśmy do Starogardu w ukryciu biuletyny... Jeszcze w tamtą stronę jakoś się dojeżdżało, ale z powrotem już było inaczej. Zatrzymywali, odbierali prawo jazdy. Kierowca, z którym jeździłam, miał na imię Jurek... chyba. W drodze powrotnej brałam od niego prawo jazdy i chowałam. Gdy nas zatrzymywali, mówiłam, że już mu wcześniej je zabrali, a on musi mnie przecież podwieźć do domu.

- Z dokumentu wynika, że była Pani internowana od 13 grudnia 1981 roku do 29 kwietnia 1982 roku. A potem jest dokument z pobytu w szpitalu. Tu jest dokument, który stwierdza, że 3 maja 1982 roku skierowano Panią do szpitala w Gołdapi.

- W szpitalu nie byłam raz, a kilka razy. Zachorowałam na nerki na skutek przeziębienia w Fordonie. Jak było mi trochę lepiej, to musiałam z powrotem iść do swoich. Opiekowały się mną Zosia Modzelewska, Kobzdej, Dmochowska (?) - pielęgniarka. W szpitalu leżałam jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia i na święta też - w 1982 roku.

- Ale tu jest napisane, że zwolnili Panią wcześniej...

- A niech mi pan powie, gdzie oni prawdę o człowieku pisali.

- Czy podpisała Pani jakąś lojalkę?

- Nieraz mówili: "Pani podpisze, to my zaraz panią wypuścimy". Mówiłam: "Co mam podpisać?". Nic nie podpisałam... Ze szpitala po świętach wróciłam normalnie do domu. W szpitalu mnie żegnał ksiądz Smędzik.

- Hm... Jest tu pewna rozbieżność. Piszą, że wypuścili Panią w maju 1982 roku. No ale rozumiem, tego teraz nie da się ustalić. Zresztą to nie ma znaczenia... W Starogardzie próbowała Pani podjąć pracę w Centrze.

- Tak. Przyjęli do pracy, ale z powodu choroby przeszłam na rentę. Byłam chora fizycznie i czułam się źle również psychicznie. Nie mogąc pracować wyprowadziłam się ze stancji i wróciłam do Wielkiego Bukowca. Rentę dostałam w 1985 roku. Za konkretne uszkodzenia - skrzywienie kręgosłupa - to po uderzeniach pał w Strzebielinku i Fordonie, i nieuleczalną chorobę nerek. Do dzisiaj jestem na diecie. Człowiek zmarnował się i na co, i za co...

- Bili tymi pałami często?

- Jak przechodziliśmy, to raz a dobrze. Dziwne, pały naszej milicji były krótkie, a tamte długie. Mówili, że to ruskie pały. I po rusku oni gadali. Inna sprawa, że nasze polusy też po rusku potrafili gadać w wojsku.


Wspomnienia Elżbiety Wieczorek spisane przez Bogdana Kruszonę

Poniższy tekst ze względu na rangę dokumentu został zamieszczony w wersji oryginalnej, bez ingerencji autora książki.

Tego dnia nigdy nie zapomnę. Już jak schodziłam 11 grudnia o 22.00 godzinie z drugiej zmiany w Centrze, to podejrzewałam, że jestem obserwowana. Wewnętrznie czułam niepokój i lęk. Z dnia 12 na 13 grudnia w nocy zapukano do moich drzwi. Gdy otworzyłam, do domu wtargnęło sześciu rosłych mężczyzn i jedna kobieta. Tą kobietę mam ciągle przed oczami; miała długie, czarne, kręcone włosy.

Panowie się wylegitymowali i tonem ostrym powiedzieli, żebym zaczęła się ubierać, ponieważ mają nakaz zawiezienia mnie na komendę milicji. Ja wówczas mówiłam, że nic nie zrobiłam i nie wiem, co jest powodem mojego aresztowania. Jeden z tych dużych wypasionych byków warknął, żeby nie dyskutować i się ubierać. On, taki wielki, patrzył na mnie z góry, a ja taka malutka przy nich i szczuplutka, takie małe stworzonko. Tych sześciu drabów wyszło z domu i czekali na mnie w "suce". Ze mną pozostała tylko ta funkcjonariuszka SB.

Gdy wyszłyśmy na schody, zapytałam, dokąd mnie wiozą. Ona odpowiedziała, że na przesłuchanie na milicję, by sprawdzić, czy ja nie działam przeciwko władzy i "czy bierze pani udział w nielegalnej organizacji". Następnie lekko ubrana, w podartych butach, spodniach i kurtce, weszłam do "suki". Sądziłam, że po przesłuchaniu odwiozą mnie do domu.

Było potwornie zimno, wiał przejmujący wiatr. Samochód był nieogrzewany. W samochodzie siedział już jeden więzień tak jak ja aresztowany. Przez całkowitą ciemność, jaka tam panowała,, nie wiem, czy to był mój kolega z Neptuna, Leon Wiczanowski, a może kto inny, ponieważ ten mój strach, co ze mną będzie i przejmujący chłód nie pozwalały mi się skupić i zapamiętać twarzy.

Nagle się zorientowaliśmy, że minęliśmy komendę milicji, a samochód się nie zatrzymał. Wtedy już zupełnie zdenerwowana błagałam: "Na litość Boską, powiedzcie, gdzie nas wieziecie". Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Konwojenci zaczęli między sobą rozmawiać po rosyjsku. Po pewnym czasie kobieta, która zajmowała się mną, powiedziała, że jedziemy do Strzebielinka.

Tego Strzebielinka kierowca szukał pięć godzin a może i dłużej. Z zimna cała zdrętwiałam. W "suce" było ciemno, nie mogłam odczytać z zegarka, która jest godzina. W końcu, pytając się nad ranem przechodzących ludzi, kierowca dojechał do Strzebielinka.

W Strzebielinku byłam krótko. Potem wywieźli nas do Gdańska. W Gdańsku byłam przesłuchiwana około pięciu godzin. Po przesłuchaniu kazano nam się ubrać i zawieźli nas do Fordonu. Jechaliśmy tam nocą. "Suki" były nieszczelne. W środku duszący zapach ropy i spalin. Po drodze zachorowałam na nerki.

Po przybyciu do Fordonu okazało się, że nie ma tam lekarza. Trzeba pamiętać, że w Fordonie było ciężkie więzienie dla kobiet z wyrokami kryminalnymi. Trafiały tam również kobiety z wyrokami politycznymi. Ja byłam tam internowana z kobietami z "Solidarności" gdańskiej, Torunia i Bydgoszczy. Oprócz mnie w Fordonie znalazły się między innymi: Joanna Schetyna i Halina Lewandowska. Z Torunia Krystyna Kuta i Krystyna Sienkiewicz. Z Bydgoszczy Ewa Szatkowska. Z Gdańska natomiast w Fordonie przebywałam z Anią Walentynowicz, Alinką Pieńkowską i Asią Gwiazdą.

W tym więzieniu traktowano nas jak kryminalistów. Wyprowadzano na mróz na krótkie spacery. W oknach celi były powybijane szyby. Niektóre z nas były, tak jak ja, bardzo lekko ubrane. Znowu nawróciło się moje zapalenie nerek.

Gdy nas przyjmowano do Fordonu, każda z nas przechodziła upokarzające rewizje. Kazano nam się rozebrać do naga, stanąć tyłem do funkcjonariuszki SB w rozkroku i wtedy robili nam intymne badania. Byłyśmy upodlone. Obchodzili się z nami jak gestapowcy w czasie wojny w obozach.

Ja nigdy przedtem nie byłam więziona, przesłuchiwana i rewidowana. Miałam załamanie nerwowe. Nie mogłam znieść trzasku pęku kluczy, gdy przychodzili klawisze po poszczególne osoby na przesłuchanie. A przesłuchiwano nas o różnych porach dnia i nocy. Na dźwięk tego pęku kluczy dostawałam histerii. Gdy od zimna zapalenie nerek spowodowało, że zaczęłam tracić przytomność, to koleżanki blaszanymi talerzami tłukły o ścianę, domagając się dla mnie lekarza. Gdy klawisz otworzył drzwi od celi, osunęłam się na ziemię, a on mnie tym pękiem kluczy uderzył w prawą dłoń.

Przed drzwiami celi przed nocą musiałyśmy składać w kostkę ubrania i wystawiać buty. Gdy brali mnie na przesłuchania, to prowadzili przez więzienną piwnicę. Tam słyszałam przejmujący płacz kilku niemowląt. Prawdopodobnie były to dzieci kobiet-więźniarek, oddzielone od swoich matek. Ten płacz niemowląt do dzisiaj słyszę, gdy przebudzę się w nocy.

Po pewnym czasie do celi przyszli klawisze i oświadczyli, że zostaniemy przewiezione w inne miejsce. Dokąd, nie powiedziano. Załadowano nas znowu do dużych ciężarówek z ubikacjami w środku. Ze mną w jednym transporcie jechała Halina Winiarska i Anna Walentynowicz. Funkcjonariusze SB kazali nam mówić różaniec, bo, jak oświadczyli, stamtąd, dokąd jedziemy, nie ma powrotu. To jest droga w jedną stronę. Gdy naiwna zapytałam się, gdzie to jest, odpowiedziano mi, że jedziemy na "białe niedźwiedzie". Koleżanki zorientowały się od razu. Ja dopiero później, że to chodzi o Rosję, że jedziemy na Syberię.

Zrobiło mi się niedobrze od spalin. Halinka Winiarska krzyczała, żeby otworzono ubikację. W międzyczasie dziewczyny na kartkach pisały informacje o naszym transporcie. Dały mi te kartki, bym je wyrzuciła przez otwór w sedesie. Liczyłyśmy, że ktoś na wolności te kartki znajdzie i się o nas z czasem upomni. Nadzieja była mała, ponieważ na drodze był mróz i duże zaspy śniegu.

Jechaliśmy znowu nocą. Z szyby samochodu ktoś zdrapał lód i nic nie było innego widać jak tylko lasy i lasy. Wszystkie byłyśmy zrezygnowane. Każda z nas myślała już o śmierci. Wyciągałyśmy wnioski, że jeżeli jedziemy tak długo tylko w lesie, to z tej drogi już z nas żadna nie wróci. Modliłyśmy się cały czas. W końcu odczułyśmy ulgę, kiedy zatrzymaliśmy się w ośrodku wypoczynkowym w Gołdapi.

Obóz w Gołdapi miał charakter pokazowy, ponieważ była to luksusowa rezydencja Radiokomitetu. Luksus tego ośrodka poprawił wszystkim humory. Można było już normalnie zadbać o higienę. Początkowo nie pozwalano nam podchodzić do okien, lecz później rygory te odwołano.

W Gołdapi była już opieka lekarska i psychologa. Na sali byłyśmy po cztery osoby. Z nami była Alina Pieńkowska i Ania Walentynowicz. My, robotnice, trzymałyśmy się razem. Oprócz tego, pamiętam, z Gdańska były jeszcze: Marianna Modzelewska, Joanna Gwiazda, Halina Winiarska, Alicja Matuszewska, Małgorzata Celejewska, Joanna Wojciechowicz, Jolanta Kmiecik, Krystyna Wiśniewska, Izabela Kobzdej. Zdecydowana większość z nich to była inteligencja.

W Gołdapi zaczęły się przesłuchiwania. Kolejność przesłuchań była przypadkowa.

Przesłuchiwano nas w dzień i w nocy. Między nami rozlokowane były funkcjonariuszki SB. Ze stołu bilardowego koleżanki zrobiły ołtarz i tam w świetlicy odbywały się msze święte, które odprawiał ksiądz.

SB-cy mieszkali na parterze. Bez przerwy były tam u nich balangi i popijawy. Trafiłam do szpitala. W szpitalu odwiedzała mnie Marianna Modzelewska. Zaczęły się pierwsze zwolnienia do domu. Pisałam o zwolnienie z powodu ciężkiej choroby. Wtedy to przesłuchująca mnie milicjantka powiedziała, że jak podpiszę lojalkę, to pojadę tak jak inne kobiety do domu.

Odpowiedziałam, że ja przyrzekałam zachowywać się godnie i żadnej lojalki nie podpiszę. Potem dodałam: "Aha, to one pojechały do domu, bo podpisały lojalkę". Na to mi odpowiedziała przesłuchująca: "Na to pytanie musi pani sobie odpowiedzieć sama. Jak pani nie podpisze, to będzie siedzieć aż do końca".

Lojalki nie podpisałam, a do domu wróciłam wcześniej na polecenie komisji lekarskiej.

Pismo posła Sławomira Neumanna do Premiera w sprawie Elżbiety Wieczorek



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz