piątek, 7 marca 2014

TADEUSZ MAJEWSKI. Niezwykle życie Edmunda Dywelskiego

ZBLEWO. 14 maja (w środę) odbył się pogrzeb Edmunda Dywelskiego, urodzonego w Białachowie 9 czerwca 1910 r. Jego przeżyciami można by obdarować kilku ludzi. Zostawił po sobie bardzo interesujący pamiętnik.

Fantastyczne wspomnienia Kociewiaka - Fantastyczne zdjęcia. Zapraszam do lektury!
(MATERIAŁ WPROWADZONY W MAJU 2008 R.)













- Edmund Dywelski, który był najbliższym moim sąsiadem, był bardzo emocjonalnie związany z Bytonią - mówi wójt gminy Zblewo Krzysztof. - Kiedy jako poseł wracałem z Warszawy, przy kawie stawał się recenzentem moich poczynań w Sejmie. Nieraz krytykował, ale jak przyjaciel. Zauroczony jego opowieściami z życia namówiłem go, by napisał pamiętnik. I napisał... Został pochowany w Zblewie. Jeszcze przed śmiercią miał wszystko dokładnie zaplanowane: jaka restauracja, jaki ksiądz i jacy goście. To niezwykłe, gdy się dożywa tak sędziwego wieku i śmierć jest tak naturalna. I do końca ma się tak świeży umysł. Jeszcze dwa miesiące przed śmiercią napisał do mnie list, że chciałby wrócić z Kolincza do Bytoni.

"Zabieram się do pisania"
Pamiętnik Edmunda Dywelskiego to 15 stron maszynopisu. Wybrałem tu kilka fragmentów.
"Zabieram się do pisania w dniu 8.12.1990 r." - zaczyna autor. "Urodziłem się 9.06.1910 r. Białachowie, obecnie gm. Zblewo. Ojciec mój, Bolesław, urodził się w 1874 r. i mieszkał w młodych latach w Zblewie. Jego ojciec, szlachcic, też mieszkał w Zblewie. Matka ojca, też szlachcianka, pochodziła z mniejszego majątku ziemskiego. Moja matka, Anna z domu Gołuńska, urodziła się i mieszkała w Pustkach, niedaleko większej wsi Odry. Rodzice zawarli ślub w 1899 r."
P tym mamy cenne dane na temat stosunków narodowościowych w gminie Zblewo.
"W Białachowie na 50 rodzin było 5 niemieckich. W Bytoni na 130 rodzin było 28 rodzin Niemców. W Zblewie na około 500 rodzin było około 20 rodzin niemieckich... Po odzyskaniu niepodległości u nas w 1920 r. większość Niemców posprzedawała posiadłości i dobrowolnie wyprowadziła się do Niemiec. W Bytoni pozostały tylko 3 rodziny Niemców."

"Pamiętam jak ojciec z plecakiem..."
Bardzo często Dywelski pisze o sprawach bytowych, o żywności.
"Pamiętam, jak ojciec z plecakiem na plecach odchodził na wojnę (I światową - red.), a my, dzieci i mama, płakaliśmy. Wprowadzono kartki na żywność i ubranie. Dostawaliśmy tylko raz dziennie kawałek chleba. Żywiliśmy się kartoflami i warzywami i częścią mleka od krowy, którą mieliśmy, gdyż część mleka trzeba było odstawić. Hodowaliśmy też króliki."

Najwięcej jednak tu o nauce i pracy w szkole. Zrozumiałe, wszak Dywelski był nauczycielem.
"W 1916 r. poszedłem do szkoły, w której nauka odbywała się w j. niemieckim i nie wolno było mówić po polsku. Przed pójściem do szkoły umiałem już czytać po polsku. Dzieci polskie, które przychodzimy do szkoły, nie umiały mówić po niemiecku, a za słowo polskie nauczyciel bił. Wśród nauczycieli byli także Polacy, którzy zaparli się polskości. Takiego nauczyciela miałem w Białachowie. Był Polakiem, ale słowa po polsku nie powiedział."
28 stycznia wkroczyło do Białachowa wojsko polskie. Na drugi dzień w kościele w Zblewie odbyło się dziękczynne nabożeństwo, a ksiądz proboszcz dr Konstanty Kreft wygłosił płomienną mowę, a ludzie w kościele płakali.

"Tylko Paweł Klaman ukończył szkołę..."
W 1924 r. Dywelski ukończył szkołę w Białachowie. Po SN w Bydgoszczy w 1925 r. zdał egzamin do Państwowego Męskiego Seminarium Nauczycielskiego w Bydgoszczy. I znowu podaje cenne liczby...
"Za naukę w szkołach średnich i wyższych trzeba było płacić. W seminariach nauczycielskich 80 zł rocznie, a w 8-letnich gimnazjach 20 - 30 zł miesięcznie. Mój brat Jan jako robotnik w tartaku w Kaliskach zarabiał 50 - 60 zł miesięcznie. Za pobyt w internacie płaciłem w 1925 r. 30 zł, a w 1929 r. 55 zł miesięcznie... W całym okresie międzywojennym (19 lat) z Bytoni tylko Paweł Klaman ukończył szkołę średnią, a potem Seminarium Duchowne. Został księdzem, w 1939 r. go zamordowali."

W 1930 r. Dywelski zdał maturę i został nauczycielem. Radość - wreszcie będzie zarabiał. Rozczarowanie - na Pomorzu nie było pracy. Premier rządu Kozłowski rzucił w Sejmie, że chłopaczkowi ze wsi wystarczy, gdy nauczy się liczyć do tysiąca i czytać z książeczki do nabożeństwa. Zwalniano nauczycieli. Klasy w szkołach powszechnych miały liczyć 60 uczniów, a w klasach łączonych w mniejszych wsiach nawet 80.

"Polaków na Polesiu było 10 procent..."
1.11.1930 r. Dywelski otrzymał pracę nauczyciela na Polesiu. Tu zaczynają się cenne wspomnienia Kociewiaka o tamtych stronach.
"Polaków na Polesiu było około 10 procent, reszta to Białorusini, a w miasteczkach 30 - 40 procent Żydów"...Polesie i województwa za Bugiem to był inny świat. Najpierw otrzymałem pracę w szkole w miasteczku powiatowym Kosów Poleski, gdzie było sporo urzędników Polaków przybyłych tak jak ja "z Polski". W każdym takim miasteczku było około 30 procent Polaków, 40 Żydów i 30 Białorusinów."

Po dwóch miesiącach przeniesiono go do szkoły wiejskiej, do Zapola, gdzie mieszkała ludność tylko białoruska.
"We wsiach na Polesiu trafiały się 1 - 3 rodziny polskie. Gdzieniegdzie były małe wioski polskie, tak zwane zaścianki szlacheckie... W powiecie kosowskim (100 km długi), było tylko 5 kościołów, natomiast cerkwi prawosławnych 50... Wszędzie szkoły były polskie. Dzieci, które przychodziły do I klasy, nie rozumiały nauczyciela. Dopiero po pewnym czasie uczyły się j. polskiego. Do 1928 r. było wiele szkół z j. białoruskim, a w południowych województwach ukraińskim, lecz je zamieniano na polskie. W 1934 r. kierownicy szkół otrzymali tajne zarządzenie, aby w ciągu roku doprowadzić do takiego stanu, by dzieci także w czasie przerw mówiły po polsku. Wtedy przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie chodziłem do szkoły niemieckiej i nie wolno mi było mówić nawet w czasie przerwy po polsku."

"Domów murowanych nie było..."
"W Zapolu murowanych domów na wsiach w ogóle nie było. 90 procent domów miało dachy słomiane, a reszta gonty...".
W maju 1930 r. Dywelski otrzymał pracę we wsi Bajki, 4 km od Różany. W czasie okupacji Niemcy tę wieś spalili razem z ludźmi. 1.09.1931 r. został mianowany nauczycielem etatowym w Bobrowiczach. Tę wieś w czasie wojny Niemcy też spalili razem z ludnością. W Bobrowiczach było duże jezioro (4 na 6 km). Za nim leżała wieś Wiado, do której droga wiodła tylko przez jezioro. Pewnego razu Dywelski popłynął tam łódką do kolegi. Wracając wieczorem błądził kilka godzin na jeziorze. Pomogli mu rybacy.



Piękny obrazek. Moczary i niesamowicie długa kładka. Repr. MEDIA-KOCIEWIAK TADEUSZ MAJEWSKI

I znowu o warunkach bytowych, taki rodzajowy obrazek.
"Ludzie w Bobrowiczach, jak i w innych wsiach na Polesiu, żyli bardzo biednie. Rodziny były bardzo liczne, średnio w rodzinie żyło 10 dzieci. 30 procent dzieci do lat 7 umierało z niedostatku i brudu. Większość gospodarstw była bardzo mała, bo rodzice przed śmiercią dzielili ziemię na wszystkich synów. Były rodziny, które miały mniej niż hektar, a nawet 1/4 hektara i to w kilku kawałkach, nieraz odległych od siebie kilka kilometrów. Były pola na metr szerokie, a 3 na kilometry długie. Ziemia była piaszczysta albo podmokła. Uprawa zacofana, większość bron drewniana, zdarzały się drewniane sochy (pługi). Wiele wozów nie miało kół z żelaznymi obręczami, a rzadko który wóz miał żelazne osie.

Jeśli para butów była w rodzinie, to było dobrze - nosili łapcie uplecione z kory lipy lub wierzby. Rower na wsi miał tylko nauczyciel. Moja 4-osobowa rodzina w Choroszczy zjadała więcej cukru niż cała 800-osobowa wieś. Większość rodzin ostatni chleb przed żniwami jadła na Wielkanoc, mięsa i tłuszczu nie było, krowy karmione lichym sianem mleko dawały tylko po ocieleniu przez 4 - 5 miesięcy - kiedy cielak ssał. Na przednówku dzieci przychodziły do szkoły blade i głodne... Kiedy wspominam te biedę, to żal mnie ogarnia, bo w tym samym czasie wielu Polaków żyło dostatnio, nawet w luksusie, na przykład właściciele majątków, kupcy i dobrze opłacani urzędnicy. Ja zarabiałem (1931-1939) 160 zł miesięcznie, początkujący policjant 180 zł, nawet listonosz 80 - 120 zł, a robotnik w tartaku w Kaliskach 50 - 60 zł, też kobieta na Polesiu za całodzienną pracę w majątku przy kopaniu kartofli otrzymywała 50 groszy. Kolejarze również byli dobrze opłacani. Kwalifikowany robotnik w dużych fabrykach dobrze zarabiał..."
I gorzka refleksja...

"Przed wojną mieliśmy taki sam system rządzenia jak na Zachodzie. Dlaczego wtedy robotnik w Stanach Zjednoczonych, Anglii, a nawet Niemczech miał już samochód, a w Polsce ledwo rower z połatanymi oponami? W Bytoni w 1934 roku, kiedy wieś liczyła 1100 mieszkańców, było tylko 8 rowerów..."
Podobnie dokładnie Dywelski charakteryzuje miasteczko Różaną - 40 km od Choroszczy. Liczyła około 5 tysięcy mieszkańców. Tak jak w każdym miasteczku było 40 procent Żydów (kupcy i rzemieślnicy), około 40 Białorusinów i 20 Polaków (rolników i pracowników umysłowych).



Stodoły. Ładnie, że stoją według linijki. Repr. MEDIA-KOCIEWIAK TADEUSZ MAJEWSKI




"Miało być poletko pokazowe"
Potem pobyt w Wólce. Wieś około 1000 mieszkańców. Uczniów 160, dwóch nauczycieli, 5 klas.
"Przy szkole była 1/4 ha działka rolnicza. Ja ją uprawiałem, aby mieć różne warzywa, których tam nie znano, na przykład pomidory, a głównie, aby pokazać dobrą uprawę. Wtedy już stosowałem nawozy sztuczne, które sprowadzałem pocztą i o których tam nikt nie słyszał. Zbiory też miałem rekordowe. Miałem piękne pomidory, które rozdawałam też dzieciom. Na tej działce w Wólce w 1939 r. zasiałem 20 arów owsa z zastosowaniem nawozów sztucznych, które i nasiona sprowadzałem z zakładów ogrodniczych Hozakowskiego w Toruniu. Miało to być poletko pokazowe. Owies wyrósł bardzo piękny. Przy obecności wielu rolników sam skosiłem.

Na Polesiu do sprzętu zboża używano tylko sierpów. Kosy mieli do koszenia traw na siano. Sprzęt zbóż należał do kobiet. Mężczyźni tylko zwozili do stodół... Po skoszeniu mojego owsa kilka dni sechł na pokosach. Kiedy był suchy, zbliżała się chmura deszczowa. Poprosiłem dwie rodziny sąsiadów. Przybiegli i w paru minutach związali, zestawili i po polsku nakryli snopami.
Lunął deszcz, a ja dwóch ojców z tych rodzin zaprosiłem do mieszkania. Postawiłem pół litra wódki, Janka podała kiełbasę i popijaliśmy. Tam, na Polesiu, nie było zwyczaju, aby nauczyciel z chłopami pił wódkę. Jak się później okazało, ci dwaj mężczyźni byli przywódcami komunistów i po wkroczeniu sowietów przewodniczącymi komitetu rewolucyjnego, który zajmował się rabowani i mordowaniem bogatszych Polaków. Wielu nauczycieli wtedy zginęło od miejscowych ludzi..."






To się nazywa szczęście... Zastanawiałem się nad zilustrowaniem tego tekstu, a tu w Ocyplu otrzymałem od Romana Pustkowskiego do zeskanowania fantastyczne fotki z okresie I wojny światowej z tamtych stron. Na zdjęciu kobiety z grabiami. Wszystkie boso. Porobiłem zbliżenia i doskonale widać. Repr. MEDIA-KOCIEWIAK TADEUSZ MAJEWSKI


"Rabin witał Sowietów chlebem i solą..."
Ciekawe są wspomnienia o wkroczeniu armii radzieckiej...
"Może 25 września Komitet zapowiedział, aby cała wieś poszła do Telechan na powitanie wojska radzieckiego. Ja namalowałem dużą czerwoną gwiazdę, inni transparenty i poszliśmy. W Telechanach zebrały się tłumy ludzi. Czekali na przyjazd wojska. Na czele byli przywódcy Komitetów Rewolucyjnych, rabin żydowski, pop prawosławny i ksiądz katolicki. Nareszcie przyjechali. Powitał ich po rosyjsku rabin z chlebem i solą, a oni się zdziwili, że daje im chleb. Ktoś z nich powiedział: "Chleb? Chleba nam nie nada, u nas mnogo, a soli skolko choczesz, zawalis".
Jako polskiego nauczyciela uratowali go wyżej wspomniani komuniści, których gościł wódką, a potem radziecki inspektor Stanisław Radkiewicz, w latach 1945 - 1956 minister bezpieczeństwa w Polsce.
"W 1928 r. ojciec Stanisława Radkiewicza zabrał syna i tajnie przeszedł do Związku Radzieckiego. Tam ich rozdzielili i syna Stanisława umieścili w domu dziecka, gdzie ukończył 10-latkę i kurs polityczny. Po czym posłali go tajnie do Polski, gdzie w Zagłębiu organizował propagandę komunistyczną. Kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, on wrócił na Polesie i tu po wkroczeniu wojsk radzieckich został zastępcą inspektora szkolnego."

"Weszli Niemcy, zostałem tłumaczem..."
W Iwacewiczach była szkoła z 350 uczniami. Przed wojną było tu sześciu nauczycieli, a teraz, przy Sowietach, dwudziestu... Nauczyciel musiał mieć na każdą lekcję obszerny konspekt, który przed lekcją podpisywał dyrektor szkoły. Za godziny nadliczbowe płacono. Ja miałem około 26 godzin i zarabiałem około 1000 rubli. W tym czasie robotnik w tartaku miał do 120 rubli, naczelnik poczty też 120 rubli. Nauczyciele byli dobrze wynagradzani. W sklepach ceny urzędowe nie były wysokie, chleb - 1 rubel za kilogram. Inne towary były od czasu do czasu, za to długie kolejki. Mięsa, tłuszczów czy cukru nie było wcale. Słonina była na targowisku po 80 - 100 rubli za kilogram.

Po przeprowadzce z Iwacewicz do Kosowa - znowu szczęście.
"Wyszliśmy do ogrodu przy ulicy. W tym czasie nadjechali na motocyklach Niemcy, gwałtownie się zatrzymali i chcieli do nas strzelać. Krzyknąłem po niemiecku: "Nie strzelajcie, jestem Niemcem". Podeszli, porozmawiali ze mną i kazali skryć się w domu. W czasie przejazdu przez miasteczko strzelali do wszystkich napotkanych mężczyzn. Zginęło tam wtedy ponad dwudziestu.
ja uczyłem w szkole języka niemieckiego..."

Kilka dni później...
"Zostałem tłumaczem. Po paru tygodniach przekazano mnie do brygady napraw linii telefonicznych, gdzie szefem był Niemiec, a 20 robotników to Polacy i Białorusini. W tej brygadzie oficjalnie byłam robotnikiem, a nieoficjalnie tłumaczem i pisarkiem, bo szef słabo pisał. Zarabiałem 10 marek na 10 dni, a za kilogram słoniny płaciło się 150 marek, worek żyta 200 - 300 marek. Czasami był chleb w sklepie, ale chleb z łuskami owsa i gryki - jadło się go, jakby był z trocinami."

Szczęście - opatrzność go nie opuszczało. Weźmy taki przykład.
Wiosną 1942 roku miałem jechać samochodem z szefem do Kosowa (szosą 25 km). Wymawiałem się, że nie jadłem śniadania, że żona ma mi później przynieść. Niemiec zgodził się, że nie pojadę i zabrał swoją żonę, która do niego przyjechała z Berlina... Po kilku godzinach policja przyholowała samochód szefa, a w nim trupy szefa i jego żony. W drodze partyzanci samochód ostrzelali i zostawili na szosie."

Albo...
"Jerzyk, brat Janki, przywiózł szynkę i parę kilogramów słoniny. Daliśmy Niemcom i otrzymałem pozwolenie na nasz wyjazd do Różany... Tydzień po moim wyjeździe z Iwacewicz partyzanci podłożyli bombę pod centralę telefoniczną, do której nasza brygada miała dostęp. Dlatego Niemcy wszystkich pracowników naszej brygady rozstrzelali."

"Na buty nie wystarczało..."
Pamiętnik to w dużej mierze zapis człowieka, który chce przetrwać wraz z rodziną. Jego bohater imał się różnych sposobów, by zarobić choćby na buty.
"Zajęliśmy się wyrobem gwizdków z gliny (ptaszki, koniki ). Początkowo wypalałem w piecu garncarskim ojca Janki, a później sam zbudowałem prowizoryczny piecyk do wypalania. Gwizdki sprzedawała Luśka (miała wtedy 11 lat) na rynku. To był dobry dochód, ale na ubrania czy buty nie wystarczało. Dlatego zająłem się też naprawą butów, a dzieciom robiłem ze starych (po Żydach) nowe. Nie lubiłem tej pracy, ale wykonywałem ją nawet jeszcze w Bytoni gdzieś do 1958 roku."





I chłopi. Ale ci mają kosy. Chłopi z pamiętnika Dywelskiego nie używają kos. Repr. MEDIA-KOCIEWIAK TADEUSZ MAJEWSKI
"Nie chciałem przeżyć frontu..."
Na początku 1944 roku Niemcy w Różanie podali do wiadomości, że kto dobrowolnie zgłosi się do pracy w Niemczech, to będzie mógł zabrać rodzinę i ręczny bagaż.... Poszedłem do dowódcy wojska i poprosiłem, aby nas zabrał. On się zgodził. Mówiłem, że mam koło Starogardu rodziców, a on dość życzliwie odnosił się do Polaków. Nie chciałem przeżywać frontu i byłem przekonany, że wojna skończy się przegraną Niemców na linii Wisły. Dlatego spakowaliśmy ręczny bagaż i pojechaliśmy ciężarówką z bagażem Niemców...
Dojechaliśmy do Klaskawy, potem do Kalisk i stąd do Białachowa do rodziców. Tu u nich zamieszkaliśmy. Po zameldowaniu skierowano mnie do pracy w tartaku w Zblewie. Tu jako robotnik zarabiałem jako Polak 40 - 50 marek. To starczyło na wykupienie z naszych, dla Polaków, kart produktów żywnościowych. Przydział żywności był skromny. Ja, jako ciężko pracujący, otrzymywałem 500 gram chleba dziennie, ale dzieci i żona po 100 gram. Poza chlebem otrzymywaliśmy na kartki dla Polaków trochę margaryny, trochę mięsa z kością i nieco cukru.

"Poszliśmy z Janka do Radziejwa..."
Zostawmy wyzwolenie ("powitaliśmy Rosjan, a oni zabierali zegarki, buty i inne wartościowe rzeczy, a także pierzyny, z których wysypywali pierze, a zabierali czerwone wsypy na przystrojenie swoich namiotów i siedzib...".
Weźmy fragmenty z czasów już powojennych. Dywelski z żoną znaleźli pracę w Radziejewie...

"Budynek szkolny nie był zniszczony, ale wszystkie pomieszczenia i obejście były zasłane grubo słomą, bo szkoła służyła uciekinierom Niemcom i Litwinom za schronienie. Z pomocą mieszkańców uprzątnęliśmy słomę z mieszkania, klasy i podwórza. Następnego dnia oczyściliśmy ściany jednego pokoju i kuchni. Wyszorowaliśmy podłogi, przygotowaliśmy legowiska ze świeżej słomy... Po paru dniach zdobyłem dwa krzesła, stół i dwie małe szafy.

1 kwietnia miałem rozpocząć naukę w szkole. Przedtem obszedłem wszystkie rodziny i zapisałem uczniów do szkoły. Kiedy wchodziłem do mieszkań, pozdrawiałem po polsku: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", a w większości rodzin ludzie płakali z radości, że przyszedł polski nauczyciel i będzie znowu po 6 latach polska szkoła. Wszyscy się cieszyliśmy, ale do jedzenia były tylko kartofle i ryby w jeziorze. W całej wsi była tylko jedna krowa, od której mleko rozdzielano jedynie niemowlętom. Ziemniaków przywieźli nam 2 tony, ale ryby trzeba było złowić wędką.

Z trudnością zdobyłem 3 haczyki na małe rybki, duże i szczupaki. Wędki ukręciłem z końskiego włosia. Był kwiecień, było jeszcze zimno, ale kiedy haczyk wędki zaczepił się w jeziorze o jakieś gałęzie czy rośliny, to musiałem się rozebrać i nurkować, aby uratować haczyk. Musiałem łapać choć kilka ryb czy szczupaka, aby było co jeść. W czasie lekcji, kiedy była odpowiednia pogoda, to wychodziłem na godzinę - dwie nad jezioro, a uczniami zajmowała się Janka. W dzieciństwie bardzo lubiłem wędkować, a teraz tu, w Radziejewie, obrzydło mi to zajęcie. Ale cieszyliśmy się wszyscy, kiedy jedliśmy ryby.

1 maja za pierwszą całą pensję (500 zł) udało mi się kupić litr ciemnego oleju rzepakowego, a 1 czerwca 50 kg białej mąki żytniej. Piekarnik był, więc piekliśmy smaczny chleb. W następnych miesiącach udało się czasem zdobyć trochę słoniny. W ramach parcelacji majątku przydzielono do szkoły 1 ha ziemi w 3/4 obsianej żytem. Kiedy żyto dojrzało, ja je skosiłem, Janka związała, razem postawiliśmy sztygi, a kiedy wyschło, to znajomy z Białachowa przywiózł maszynę i wymłóciliśmy. Otrzymaliśmy tonę ziarna. Był zapewniony chleb na cały rok. Wiosną zasadziliśmy ziemniaki, które we wrześniu przywieźliśmy do Bytoni na nowe miejsce pracy.

Tu, w Bytoni, zostałem kierownikiem szkoły, a Janka i pani Pelplińska nauczycielkami. Do Bytoni przyjechaliśmy pod koniec sierpnia 1945 roku. Tu w budynku szkolnym nie było żadnej całej szyby. Dopiero po paru tygodniach sam oszkliłem najkonieczniejsze pomieszczenia. Nie było ławek dla dzieci. Zdobyłem deski, a po roku ławki. Podręczników do nauki i zeszytów żadnych nie było przez parę miesięcy, ale uczyliśmy z radością. Dzieci też uczyły się z ochotą.
Pierwsze 8 lat uczyliśmy też religii w szkole. Dopiero w 1955 wyrugowano krzyże i religię ze szkół.

Zająłem się pracą na ziemi szkolnej, a było jej 2 ha i pół ha łąki. Nie stać nas było na kupno krowy. Hodowaliśmy kury, króliki, potem owce i w następnych latach raz w roku kupowałem na podtuczeniu warchlaka do zabicia.
...W 1964 roku Janka przeszła na emeryturę, ale jeszcze 2 lata pracowała na pół etatu. Mnie uroczyście pożegnano na emeryturę w 1971 roku. W tym też roku ukończyłem budować własny domek w Bytoni."
Opracował Tadeusz Majewski
maj 2008 r.

ZDJĘCIA CZOŁÓWKOWE. Edmund Dywelski podczas uroczystości 5-lecia nowej szkoły w Bytoni. Fot. Tadeusz Majewski


Cały pamiętnik Edmunda Dywelskiego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz