"Na początku był "Puls". Tak zatytułował swój pierwszy spektakl. Obrazują go nieliczne zdjęcia z prób. Irek dobrze nie pamięta, kiedy to się zaczęło.
- To był chyba 1983 rok - mówił. - Pracowałem jako instruktor teatralny przy wówczas Miejskim Domu Kultury, ul. Sobieskiego. Jako że byłem sekretarzem rejonowym Ogólnopolskiego Konkursu Rejonowego, wiedziałem, kto ma predyspozycje do gry na scenie. I zaprosiłem te osoby."
I.
Stare, ciemne obrazy, pokryte grubą warstwą werniksu, nie lubią słonecznego światła. Nabierają życia w półmroku, odpowiednio podświetlone sztucznym światłem. Podobnie dzieje się ze spektaklem w teatrze. Najpierw jest - przy naturalnym świetle - mnóstwo prób nad poszczególnymi scenami, praca nad każdym gestem, gra z rekwizytem. Potem układanie tego w całość. Aż w końcu reżyser decyduje się na zasunięcie zasłon i włączenie reflektorów albo innych źródeł światła - latarek, świec. I wtedy wszystko nabiera zupełnie innego wyrazu, staje się niepokojące, wieloznaczne, wywołujące dreszcz. Zapominamy, że to gra Kasia, Andrzej, czy jakaś inna koleżanka/kolega z klasy czy podwórka. Kiedy ci na co dzień widziani Kasia i Andrzej nagle stają się dla widzów kimś innym, można powiedzieć, że stali się już aktorami. Dzieje się tak zwłaszcza w sztukach, gdzie prawie nie ma słów, a sporo ma do powiedzenia ciało: gest, sposób poruszania, jakaś zbiorowa kompozycja.
To widać było w spektaklach Irka Ciecholewskiego. Każde jego przedstawienie, nad którym długo pracował, stało na wysokim poziomie. Może było to mniej dostrzegalne w Starogardzie (najtrudniej być prorokiem we własnym domu), ale gdzie indziej tak.
- Wszystkie moje spektakle dostawały nagrody - mówił Irek, nieco zdziwiony pytaniem, za które spektakle je otrzymał.
Sam nie tylko reżyserował - również z powodzeniem grał. Oglądając jego spektakle, można było postawić pytanie: Co ten drobny człowiek o takim talencie reżyserskim robi w naszym grajdole? Dlaczego trwa tak latami na trzeszczących deskach salki teatralnej w Miejskim Domu Kultury w Starogardzie, zamiast emigrować do miast wojewódzkich? Tym bardziej, że kilku jego wychowanków powędrowało w Polskę robić aktorskie kariery.
Potem Irek zniknął - na długi czas. W 2001 r. pojawił się w redakcji z prośbą, by pomóc mu w naborze do trupy teatralnej, którą chciał zbudować. Powracał jak bohater sztuk, jakie tworzył - wędrowiec szukający ideałów, sensu, piękna, spokoju ducha, dobra. Czy w tym jeszcze bardziej zwariowanym niż czasy peerelowskie świecie je znajdzie? - pytaliśmy wtedy. Jeżeli tak, to jego sztuki nabiorą znacznie mocniejszego wyrazu niż w tamtych, peerelowskich czasach. Bo kontynuacja tamtej teatralnej opowieści Irka o owych ideałach dzisiaj, w świecie naszego polskiego kapitalizmu, będzie konfrontacją dwóch światów, będzie dramatem.
II.
Na początku był "Puls". Tak zatytułował swój pierwszy spektakl. Obrazują go nieliczne zdjęcia z prób. Irek dobrze nie pamięta, kiedy to się zaczęło.
- To był chyba 1983 rok - mówił. - Pracowałem jako instruktor teatralny przy wówczas Miejskim Domu Kultury, ul. Sobieskiego. Jako że byłem sekretarzem rejonowym Ogólnopolskiego Konkursu Rejonowego, wiedziałem, kto ma predyspozycje do gry na scenie. I zaprosiłem te osoby. Pierwsza w zespole była Marysia Demska (obecnie Malinowska). Grali w nim: Wioletta Zielińska, Katarzyna Kajzer, Maciek Wysokiński, Rysiu Konopka, Wojtek Ciecholewski.
Zarówno próby jak i premiery odbywały się w tzw. "trzynastce", największej i ulubionej sali MDK. Sali? Salce - to lepsze określenie. Miała swój klimat, mimo że była tam stara, skrzypiąca podłoga (a może właśnie to skrzypienie desek ów klimat współtworzyło). Spektakl mówił o walce dobra i zła. W pierwszej wersji trwał prawie godzinę, w ostatniej... kilkanaście minut.
- Nasze poszukiwania wyrazu artystycznego zmierzały w kierunku kondensacji treści w poetyce symboli - wyjaśniał Irek. Jak to prościej powiedzieć? Wszystkie działania można było wyrazić krócej, pełniej, a zarazem mniej jednoznacznie.
Okazało się, że taki właśnie teatr poetycki, ze skondensowaną symboliką, lepiej trafia i bardziej porusza widza. Jest mniej jednoznaczny, ale adresowany do każdego. Żeby każdy to odczytał na swój sposób, żeby znalazł w sztuce ułamek prawdy o sobie.
- To jest tak, jak z dobrym kazaniem. Dobre kazanie sprawia, że każdy odnosi wrażenie, że jest adresowane konkretnie do niego.
Z "Pulsem" pojechali na Wojewódzki Przegląd Teatralny, gdzie otrzymali nagrodę i nominację do uczestnictwa w Międzynarodowych Spotkaniach Teatralnych Barbórkowe Spotkania Teatralne. Tam z kolei otrzymali nagrodę za poetycki wyraz, za owe charakterystyczne Irkowe spojrzenie na świat. Wystawiali oczywiście "Puls" kilka razy w "trzynastce". Ten udany spektakl wyznaczył im kierunek poszukiwań artystycznych, dlatego nazwali się Teatrem Poetyckim "Puls"
III..
Potem była "Pielgrzymka". Irek przeczytał w "Tygodniku Powszechnym" artykuł ks. Tischnera pod taki tytułem i, mocno nim przejęty, zainspirowany, postanowił przygotować spektakl o życiu, pokazanym na scenie w formie życiowej pielgrzymki w kierunku piękna i dobra, podczas której natrafia się na różnego rodzaju przeciwności, jakie rodzi zło.
- Ten, jak i wszystkie inne spektakle, które realizowaliśmy, był mojego autorstwa, ale współtwórcami byli wszyscy aktorzy. Rozpoczynałem próbę rzucając główną myśl. Potem improwizowaliśmy. Przykładowo: jest droga, idziemy w kierunku dobra. Jaki przedmiot może symbolizować dobro? Skrzypce. Tak więc centralną postacią sztuki stał się grający na nich aktor. Nasze aktorskie zadania polegały też na tym, żeby wymyślać scenki przedstawiające to, co może człowieka zwieść z owej drogi. I pojawiały się rekwizyty, na przykład garnek, symbolizujący konsumpcyjne życie, kostka cukru, mówiąca o iluzoryczności konsumpcji słodkiego zła. Dlaczego akurat cukier w kostce? No bo to jest tak, jak w cyrku - koniom za sztuczkę daje się kostkę cukru.
IV.
Nie da się określić, po ilu próbach spektakl był gotowy do wystawienia. Prace nad jednym trwały około roku, dwa lub więcej razy w tygodniu, a przed premierą praktycznie codziennie. Całoroczną pracę można podzielić na kilka etapów. Pierwszy - konstrukcja scenariusza (improwizacja, o której wyżej); drugi - wybór z improwizowanych scen tych najbardziej udanych; trzeci: praca nad warsztatem aktora, nad gestem i słowem; czwarty - praca nad całym spektaklem, nad jego wewnętrzną harmonią, nad szlifowaniem całości, co wiązało się z wyrzucaniem dziesiątków drobiazgów, które przeszkadzały.
V.
"Pielgrzymkę" grali na kilku przeglądach, m.in. w Szczytnie i w Bałtyckim Uniwersytecie Ludowym. Szczytno mocno utkwiło Irkowi w pamięci. Jako odpowiedzialny za całość reżyser przeżył horror. Nie dojechał jeden z aktorów. To gorzej, jakby przed wyjściem na mecz piłkarski trenerowi zabrakło jedenastego piłkarza z podstawowego składu. Gorzej, bo w teatrze nie ma rezerwowych. Irek ściągnął w nocy wielkiego przyjaciela teatru, Tomka Dutkiewicza. Ten przygotowywał się do roli przez całą noc. Następnego dnia spektakl przyjęto z entuzjazmem. A Dutkiewicz? Został potem dyrektorem Teatru Dramatycznego w Białymstoku.
VI.
Po kilku innych spektaklach, "Być, to znaczy być postrzeganym" oraz "Testamencie", pod koniec lat 80. "Puls" przeżył zmianę warty aktorów. Uczniowie kończyli szkoły średnie i szli na studia. Ze starego składu nie został nikt. Prace nad dobrym spektaklem "Bądź wierny, idź" (słowa z wiersza Herberta pt. "Potęga smaku") Irek rozpoczął z zespołem w składzie: Magda Matracka, Maciej Kłos, Irek Ciecholewski, Beata Kinowska, Rysiu Musolf, Małgorzata Groniec, Magda Łosicka, Kasia Sadowska, Justyna Ossowska, Henryka Szepińska, Grażyna Krzykowska i Dorota Landowska... Dalej szedł tą samą drogą zarówno jeżeli idzie o przesłanie sztuki, jak i środki wyrazu - dalej był to teatr poezji. "Bądź wierny, idź" - mówił o wierności ideałom: przyjaźni, rycerskości, miłości. Co dalej? Potem się urwało, jak wiele innych spraw w tamtym okresie. Przyszedł czas transformacji ustrojowej, niezbyt przyjazny dla desek "trzynastki". Irek poszedł swoją drogą, daleką od teatru. Wrócił dopiero w 2001 roku. Na pewno będzie to udany powrót - pisaliśmy wtedy. Chociaż, dając wówczas ogłoszenie o naborze do teatru, w duchu mieliśmy wątpliwości.
VII.
Bo to już pięć lat...
Irek, czy wiesz, kiedy dałeś to ogłoszenie?
- Wiem, że była słota. I że mieliście redakcję przy ul. Sikorskiego.
Przez godzinę szukamy w roczniku 2001. Jest!
- Listopad 2001 r. Wspominaliśmy wtedy twoją działalność teatralną w latach 80. Tekst kończył się ogłoszeniem, że robisz nabór do teatru. Też chyba trochę bez wiary, że się uda.
- Tak, to był pięć lat temu. I to było wspomnienie, i jednocześnie początek nowej drogi. Jak do 2001 dodasz 5, to wychodzi 2006.
Ale pięciolecie obchodzicie teraz...
- Bo wtedy to był początek rekrutacji do zespołu. A istnienie zespołu, teatru liczy się od premiery, od pierwszego kontaktu z publicznością.
Wtedy powątpiewałem, czy uda ci się wrócić na scenę na jakichś nowych zasadach, bo znaleźliśmy się w kapitalizmie. Mocno wtedy myślałeś, jak obronić ten przyszły teatr ekonomicznie. I minę miałeś nietęgą.
- Miałem dwie drogi. Pracować gdzieś na etacie, daleko od teatru, albo realizować swoje marzenia, swoją wizję teatru.
Dzisiaj, po zdobyciu Wierzyczanki, i po sławie, jaką zdobyła "Kuźnia Bracka" w Starogardzie i daleko szerzej, możesz chyba powiedzieć, że ci się udało zrealizować marzenia.
- Jeszcze nie. Tamtej wizji teatru do końca nie zrealizowałem. Na to potrzeba kilkunastu lat. Natomiast wiem, jak na to pracować. To dotyczy zarówno warsztatu teatralnego, jak i ekonomii i związanego z nią marketingu.
Nie są to dwa zupełnie odległe tematy?
- Nie, bo oba mają związek z zadaniem - budowa profesjonalnego teatru, na który Starogard zasługuje.
Opowiedz o "Kuźni Brackiej", ale od strony artystycznej... Zaczęło się wtedy, od tekstu i ogłoszenia o naborze...
- Całą rzecz bierze się z marzeń, z chęci ich realizacji. To jest jak gdyby klucz dla całości. To taka i długa, i krótka historia. Wtedy, po ogłoszeniu, przyszło bardzo dużo osób, zostało kilkanaście. Zrobiliśmy spektakl "Sen - kociewska podróż od niepamięci". Pierwszy nagrodzony. Od tamtego spektaklu wystawiliśmy bardzo dużo różnych sztuk. Wtedy, równocześnie z pracą nad tamtym spektaklem, powołaliśmy grupę marketingową przy teatrze. Przekręciliśmy drugi klucz do całości, bo marzenia to jedno, marketing - drugie. Uczniowie Zespołu Szkół Ekonomicznych z panią Stanisławą Brandt w ramach zajęć doskonalących przeprowadzili na nasze potrzeby ankietę - rozdali kilkaset ankiet wśród widzów i wśród osób przypadkowych, w sklepach, na ulicy. Było kilkanaście pytań. Optymistyczne wyniki, płynące z wyników ankiety spowodowały kolejne działania. Namówiłem Radka, mego brata, aktora, żeby przyjechał ze świata do Starogardu. Przypomniałem mu, że dawno temu marzyliśmy o założeniu teatru "Kuźnia Bracka", który wspólnie będziemy prowadzili.
Kiedy marzyliście? W dzieciństwie?
- Nie, wtedy, gdy Radek dostał II nagrodę na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, a ja byłem na III roku Akademii Teatralnej i prowadziłem tu szkołę. Ale wtedy losy poprowadziły nas innymi ścieżkami. Na dobre wrócił w 2004 roku. On - kompozytor, pieśniarz, muzyk, instrumentalista, wykształcony głos. To są te rzeczy, których mi brakowało. Poczułem się pewniej. Dwie bratnie, rozumiejące się dusze. Wtedy, oprócz "Snu - kociewskiej podróży do niepamięci", jeszcze nie było spektakli, jakie robimy teraz. Pracowaliśmy nad aktorami. Teraz "Sen" nie jest grany, bo nie ma tamtych pierwszych ludzi. Poszli na studia, pożenili się, życie ich zabrało... Zrobiliśmy estradę poetycką w stylistyce "Piwnicy pod Baranami". Kiedy zagraliśmy kilka razy, okazało się, że przychodzi dużo ludzi. Wtedy, w sezonie teatralnym 2004 - 2005, podjęliśmy wyzwanie, że na próbę będziemy grać co tydzień.
Mówiłeś o budujących wnioskach ankiety... Jakie to były wnioski?
- Właśnie ta próba gry co tydzień miała związek z jednym z wniosków tej ankiety. Ludzie chcieli czegoś, co dzieje się cyklicznie i w określonym dniu. Inne wyniki ankiety były szokujące. Docelowy rynek widzów teatru w Starogardzie - 9500 osób. Albo to - przeciętny Kowalski 2,5 razy w roku chce iść do teatru. Docelowa średnia cena za bilet - 13 złotych. Albo - zdecydowanie ponad połowa przyszłaby na zaproszenie ustne. To był dla mnie szok.
To ci dopiero... Mówisz o spektaklach teatralnych, o teatrze językiem biznesmena... "Docelowa grupa...".
- Taki język pomaga. Zadałem sobie wtedy pytanie, jak dotrzeć z informacją o spektaklach (o dniu, godzinie itp.) do tych potencjalnych 9500 widzów... I wyszło, że najważniejsza w tym wszystkim jest systematyczność. Żeby grać co tydzień w tym samym dniu i o tej samej godzinie. Żeby każdy tydzień pracował na następny. Wtedy to był czwartek, godzina 19. Graliśmy tak przez dwa miesiące w sezonie 2004 i 2005. Okazało się, że to, o czym mówiła ankieta, potwierdziło się w życiu. Pojawiły się osoby, które chodzą do teraz na każdy program. Są nawet i tacy, którzy chodzą na ten sam program kilka razy.
Ankiety, systematyczność, badanie grupy docelowej - to słownictwo podoba mi się coraz bardziej. Pokazuje, jak mocno walczycie o widza. Czyli ich szanujecie widzów, mówiąc jakby: to my jesteśmy dla was, a nie odwrotnie.
- Tak. Walczymy w różny sposób. Mamy w naszej bazie widzów, którzy zadeklarowali, że chcą otrzymywać informacje o naszych spektaklach esemesami i mailami. Oczywiście musieliśmy uzyskać ich zgodę...
Baza danych "stali widzowie". Fantastyczne! Ilu ich jest w tej bazie?
- 1100, ale wiemy, że w minionym sezonie 2005 - 2006 widzów było 3000... Niektórzy przyszli tylko raz i nie dali się spisać, inni przyszli z kimś w towarzystwie... Przed każdym spektaklem wysyłamy 1100 esemesów i maili. I jeszcze - żeby być na naszym spektaklu, trzeba było spełnić jeden z dwóch warunków: albo mieć zaproszenie, albo dokonać rezerwacji.
Teraz gracie już regularnie, co tydzień?
- Sezon 2004 - 2005 pokazał, że system informowania zadziałał. Zadziałał, więc w sezonie 2005 - 2006 graliśmy już w każdy czwartek o godz. 19.
Ile osób teraz gra w "Kuźni Brackiej"?
- W najbliższy piątek (program z okazji 5-lecia) wyjdą 24 osoby. A w sumie przewinęło się 47 osób.
Jest jeszcze jeden fenomen. Potrafiliście spowodować, że widzowie płacą. Kto by pomyślał, za nasz teatr w Starogardzie... Generalnie uważa się, że takie teatr powinien być za darmo.
- Tak, chociaż wszyscy wiedzą, że do kina nie idzie się za darmo... U nas bilety kosztują 3 i 6 złotych.
Czyli powoli, powili zaczynacie z tego żyć? Powstaje teatr zawodowy...
- To nie tak. Musisz zacząć od kosztów, które są niezbędne, a więc od kosztów reklamy. Kosztów internetu, esemesów (wyślij kilkaset - to spory pieniądz), druku, dojazdu, ksero - powielamy na ksero teksty - itp. Te wpływy z biletów zaledwie to opłacają.
Ile osób średnio jest na waszych spektaklach?
- Sześćdziesiąt, z czego większość to dorośli, co mnie cieszy. Gramy na małej sali, kiedyś magazynie w SCK. Udało nam się przekonać Tomka Wiczyńskiego, żeby dał nam tę salę. Oczywiście nie zrobił nam łaski, ale to on ją otworzył. Dla nas ta sala jest niezmiernie ważna. Na spektakle w dużej sali SCK przychodziło nawet 150 osób.
Może teraz przydałaby się większa?
- Spokojnie. Idziemy taką metoda: znaleźć jakąś przestrzeń, okopać się i robiąc swoje czekać, aż pojawi się następna przestrzeń... Sala... Kłopot w tym, że w Starogardzie nie ma wielu sal, gdzie można stworzyć iluzję.
Okopać się i czekać... taka wojna pozycyjna.... Irek, kim ty jesteś dla tego teatru?
- Trudno powiedzieć. Dziś do południa byłem kolporterem, bo kolportowałem ulotki, zaproszenia, plakaty, wieczorem będę telamarketerem - usiądę do telefonu. Bywa, że jestem reżyserem, czasami scenarzystą. Do "Od słów do ściany" według wierszy Małgorzaty Hillar scenariusz napisałem ja, Radek zrobił muzykę.
Tadeusz Majewski - piątkowe wydanie Dziennika Bałtyckiego, 02.2007 r.
Zdjęcia pokazują Irka i aktorów Kuźni Brackiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz