środa, 23 lipca 2003

Galeria Jana Juniora R.

Dziadek Grosberg, spolonizowany Łotysz, w 1946 r. w Nowym Dworze Gd. siedział na bogato ornamentowanym kredensie i ze stoickim spokojem spoglądał na spławik. Na szczupaka, któremu nadał nawet pieszczotliwe imię Jarus, polował już od kilkunastu dni. Szczupak bezczelnie meandrował między drzwiami z pokoju do pokoju, do kuchni, korytarzem i tylko od czasu do czasu lekko pomarszczona woda świadczyła o jego wędrówce. Dziadek złowił go 16 sierpnia 1946 r., po dwóch tygodniach polowania. Od tego czasu woda na Żuławach zaczęła opadać. W połowie 1947 można było już szorować podłogę po uprzątniętej warstwie namułu. W Hucie Stepańskiej na Wołyniu, gdzie toczyły się krwawe walki z Ukraińcami, przed I wojną światową dziadek matki przyjeżdżał w rosyjskim mundurze i mówił po rosyjsku.Dzieci jej siostry, które po II wojnie osiadły na Opolszczyźnie, mają skośne oczy i mogłyby zagrać bez specjalnych retuszów Tatarów w "Ogniem i Mieczem". Wujek Horst ze strony ojca, mieszkający w Sztumie, odziedziczył po Germanach rude włosy i piegi na rękach. Podczas słynnej przeprawy w Piekle porzuciła go matka, uciekając przed Rosjanami. Osiadł w Starogardzie. W tymże Sztumie czarnobrody kuzyn Reszka pokazywał mi sztuczki rycerskie, zakładał tam bowiem bractwo rycerskie. Nie mogłem tej pasji zrozumieć, podobnie jak nie rozumiem jazdy figurowej na lodzie czy gimnastyki artystycznej. Dla mnie jak ktoś ma miecz, to musi się nim pojedynkować na śmierć i życie, a przynajmniej do pierwszej krwi. Po to go wymyślono i już. Ciocia Aleksandra ma twarz dobroduszną i okrągłą jak matrioszka, rosyjskosłowiańską, lekko rumianą - wykapana Galina Pietrowna z "Idioty" Dostojewskiego. Nos wujcia Leona pochodzącego z centralnej Polski podczas procesu dojrzewania i przejrzewania coraz bardziej przypominał swoim kształtem nos z Rembrandtowskich portretów Żydów. Wujek Rozłucki, który był przed wojną ułanem i kamerdynerem na zamku w Łańcucie, a w PRL-u nosił przynajmniej szlacheckie podkręcane wąsy - pamiętam - zawstydził przewodniczkę, która w latach 60. oprowadzała nas po komnatach Potockich. "To jest zydel, na którym, proszę państwa, siadywał jaśnie..." - zaczęła młoda kózka, a na to wujek: "To nie jest zydel dla jaśnie pana ... To jest siedzisko dla pudla jaśnie pana...". "To jest zydel..." - upierała się wyuczona na opracowaniach przewodniczka. "A co pani mi tu opowiada, kiedy ja tu przed wojną pod tego pudla poduszkę wsadzałem!" - ryknął w końcu były kamerdyner. Kuzynka Raihel z Oltersburga, dziś Szczytno, szybko po nieuleczalnej wtedy gruźlicy powędrowała do drugiego, podobno lepszego kraju. Odwiedziliśmy ją niedawno na żydowskim, zupełnie nienaruszonym (w przeciwieństwie do tego starogardzkiego) cmentarzu w Szczytnie. Leżała sobie pod macewami i niewiarygodnie żółtą, półmetrową tamtej jesieni, warstwą klonowych liści. Kuzyn Jan w piwnicy swojego mieszkania w 1945 r. zakopał pod węglem książeczkę żołnierską z napisem Johann Buchholz. Krewniak Wili - tak go przezywali - z Zelgoszczy wyjechał do Lubeki i tam opowiadał w 1989 r., że on jeszcze polski pamięta, ale to dziecko w kołysce, na które wskazywał, już ani słowa w tym języku nie powie. A dzisiaj to dziecko, 14-letni Karl, uczy się języka polskiego, widząc perspektywę otwartej Europy i sentymentalną perspektywę na wschodzie. Babcia, z domu Klenczon, przyjechała tutaj w roku 20. z centralnej Polski po roku 20. niczym markietanka za armią Hallera. Gerard Mors z Gorzowa - też rodzina - ubzdurał sobie, że jego praprababka pochodzi ze Skandynawii. W tamtejszej pijalni piwa o wdzięcznej nazwie "U rzeźnika" mówili na niego Byk Skandynawski bądź Wiking. Łapy w istocie rzeczy miał jak kafary. W galerii twarzy Jana Juniora R., który ubzdurał sobie stworzyć m.in. z tego wszystkiego, co wyżej podano drzewo genealogiczne, każdy ma inne włosy, usta, uszy, bokobrody, inaczej łysieje, inny ma życiowy grymas twarzy, inny kolor oczu (to ostatnie z opowieści, bo w rzeczywistości w tej galerii wszystkie oczy mają kolor brunatny ze względu na wiek papieru). W ostatniej bumsie w Starogardzie przygodny rozmówca po sześciu piwach zaczął pomstować na Żydów. "My, Kociewiacy..." - powtarzał jak zaprogramowana małpa. Po sześciu piwach twarze widzi się już jakby w innym wymiarze. "My, Kociewiacy..." - mechanicznie powtarzałem. Ale ta twarz w innym, chmielowym wymiarze zaczęła mi się przybliżać, przybliżać i nagle ułożyła mi się niczym komputerowa kompilacja tych wszystkich twarzy z rodzinnej galerii Juniora R. Na skutek zachwytu palnąłem: "Ależ pan masz klasyczny semicki nos, a jakie germańskie usta, i rosyjskie kości policzkowe, i ten sarmacki szczery uśmiech wujka z Łańcuta!". Gość zmył się od razu. Oto w miejscu jak najbardziej publicznym podważyłem jego rodową jednolinijność, jednokrwistość, jednordzenność, splotłem go z wielu różnych miejsc, wielu narodów. Andrzej Grzyb mówił mi niedawno, że przymierza się do napisania powieści o rodzinie pomorskiej. Czas akcji - sto lat. Miejsce - oczywiście Pomorze. O rodzinie nie tam takiej, która napłynęła tutaj po wojnie, bo co to za rodzina pomorska, mieszkająca dajmy na to w Borzechowie od 1946 albo rodzina Łotysza łowiącego szczupaka w mieszkaniu w Nowym Dworze. Prawdziwa rodzina pomorska, udokumentowana od 1901 czy 1902 roku. Starosta Andrzej dodał przy tym, że Pomorzan jest tutaj ok. 50 procent, reszta to przybysze z różnych stron. I tu - śmiem polemizować. Zapomniał pan Andrzej, że przed śp. II wojną była jeszcze śp. I wojna, po której tak samo przybywali za Hallerem ludziska z różnych stron świata. A przed tą śp. I wojną były jeszcze inne wojny narodowe i międzynarodowe, i powstania. I były też pokoje, podczas których wielki mikser historii kojarzył całe narody, a amor różnonarodowe pary, które płodziły różnorakie mieszane potomstwo. Pomimo tego, w starych dziennikach szkolnych skrybowie eleganckim, z ogonkami jak wiolinowe klucze pismem odnotowywali skwapliwie sztywne kategorie: "ewangelik", "żyd", "katolik". W filmie "Nieśmiertelny I" główny bohater na pytanie "skąd jesteś?" odpowiada "z wielu różnych miejsc". Kociewiacy to ludzie z wielu różnych miejsc i nie jest ich największą wartością to, że dziedziczą jakąś kociewską czy pomorską kulturę, niby szczególnie inną od sąsiednich. Bo nie dziedziczą. Najstarsze zdjęcia rodzinne starogardzian, na jakie trafiłem, datowane są z 1914 r., pomijając zdjęcia Jana Wałaszewskiego, ale on pochodził z Czerska. Tymczasem Grosberg Łotysz ma najstarsze zdjęcia z 1903 r., a wujek Rozłucki z Łańcuta jeszcze z ostatnich lat XIX w. A już wujcio Leon z centralnej Polski? Nie żyje niestety, lecz pozostawił po sobie zdjęcia, o których lokalne muzea mogłyby sobie tylko pomarzyć. Największą wartością Kociewiaków jest to, że wierzą, choć z coraz większym w czasach tzw. globalizacji trudem, w jakąś nieprawdopodobną legendę o przynależności do jednej rodziny, legendę o wspólnych korzeniach, legendę o gwarze i osobliwej kuchni, i przez tę trudną, ale jakże cenną wiarę mozolnie budują swoją tożsamość. Słowem tworzą ją na żywo - kociewską czy tam pomorską - wielokulturową, tolerancyjną, wielonarodowościową z pochodzenia. Jakże smutny jest tu wujek Reszka ze Sztumu, który myśli, że machając ciężkim mieczem, wskrzesi w sobie tradycje i ducha rycerzy krzyżackich. Paradoksalnie w kraju szastanym przez burze historii ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód tradycję trzeba budować w przyszłości, a nie szukać jej w inskrypcjach mumii historii. Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz