czwartek, 17 lipca 2003

My i ONI

My i ONI Późny Gierek. Siedzieliśmy z kolegą Partyką w popularnej "Trumnie" przy ul. Kopernika w Toruniu i dywagowaliśmy na temat swoich pisanych prac magisterskich. Kolega wybrał temat ciekawy, aczkolwiek nieco ryzykowny - o powieści milicyjnej. Chcąc nie chcąc musiał się posiłkować Barańczakiem, a to nazwisko wówczas było na indeksie. W pewnym momencie kolega Partyka zaczął mówić właśnie o Barańczaku - i to całkiem głośno, bo już mu szumiało od kuflowego - i wówczas przysiadł się do nas wysoki gość w skórzanym płaszczu, w wieku nieco ponadstudenckim. Grzecznie, rzec można elegancko, wszedł w dyskusję, mówiąc, że też niedawno bronił i że chciałby sobie intelektualnie pogawędzić.Przy drugiej kolejce zakończyliśmy temat powieści milicyjnej, po trzeciej przeszliśmy na temat psa Cywila oraz kapitana Sowy na tropie, po czwartej obszernie omówiliśmy temat militarnego zagrożenia ze wszech miar zgniłego Zachodu, a po piątej - nie wiem co mnie ruszyło (może nielegalnie przeczytana lektura Orwella - "Rok 1984") zacząłem roztaczać wizję wojny Europy, rozumianej jako ZSRR i inne państwa, z Azją. Ale po piątej kolejce we łbie zmieniły mi się fronty i zacząłem roztaczać wizję wojny Chińsko-Radzieckiej. Pif, paf! - rozległo się w "Trumnie". "Bum, bum!" - dzielnie towarzyszył mi młody poststudent w budowaniu wojennych obrazów, wydając dźwięki bombowca. I oczywiście stawiał piwo, mnóstwo piwa. Na koszt Państwa. Kolega Partyka działał w komórce wywiadowczej. Wysyłał mi pod stołem zaszyfrowane sygnały ostrzegawcze. Inaczej mówiąc kopał mnie w kostkę, żebym się zamknął, bo wróg czuwa - wszędzie. Po pewnym czasie specjalizację zmienił też człowiek w długim skórzanym płaszczu. Przestał bombardować i wszedł w rolę sygnalisty - wyraźnie dawał znaki komuś za moimi plecami. Zupełnie jakby nadawał powiekami Morsa: "Uwaga, uwaga, już czas, goście są gotowi...". Po nadaniu tego komunikatu zaproponował nam obiad w "Heliosie" (jak na owe czasy ekskluzywny hotel, gdzie nocował dobry wujaszek Willy Brandt ze złego kraju). Na obiadek w celu dokończenia dyskusji. Ok. Ruszyliśmy marynarskim krokiem po paltociki, ubraliśmy je i, po minięciu westernowych drzwi, prysnęliśmy jak pijane sarny przez stromych schodach "Trumny", gubiąc agentów bezpieki. Tak to MY zrobiliśmy ONYCH w konia, pijąc na koszt państwa 6 kolejek "Bydgoskiego". Owo my i ONI prześladowało mnie wielokrotnie, na przesłuchaniu przez SB w sprawie realizacji "Procesu" Kafki, podczas spotkań za niepodpisanie belferskiej lojalki, co nie było zresztą wyczynem godnym upamiętnienia (belfrzy podpisywali z przejęciem, jakby od tego ich podpisu zależały losy świata). W gruncie rzeczy nikt się nimi nie przejmował i wcale nie trzeba było podpisywać. W moim przypadku dwa razy do szkoły przychodził inspektor oświaty L. i pytał: "Dlaczego pan nie chce tego podpisać?". A ja odpowiadałem: "Nie, bo takie mam zasady. I tekst jest za długi". W końcu - zmęczony całą tą sytuacją - inspektor L. zaproponował jakąś autorską wersję oświadczenia, w którym stało, że będę. Podpisałem, że będę, ba słownie nawet zapewniłem, że chcę. Ale to, co będę i czego chcę, nie było sprecyzowane. Czułem, czuliśmy, że ONI z patriarchalną troską, z namarszczonymi od wysiłku myślenia twarzami czuwają nad naszym jedynie słusznym rozwojem psycho-fizycznym. ONI i stworzona przez nich nieokreślona wielomackowa poczwara, która niewidzialnie zagnieździła się w naszych mózgach, wiedzieli za nas, czuwali nad naszym bezpieczeństwem narodowym i międzynarodowym, pilnowali naszego nieba i piekła, dnia powszedniego, myśleli nad tym, co mamy włożyć do garnka, ile mamy dostać papieru toaletowego, ile sznurka do snopowiązałek, kto ma otrzymać paszport, a kto nie, jakie i od ilu lat filmy mamy oglądać, jakiej nie słuchać rozgłośni radiowej, jakie sporty uprawiać, a jakich nie, w jakich sklepach mają być dżiny. Pod koniec lat 80. pojechałem z moją drużyną na mistrzostwa LZS w tenisie stołowy do Siedlec. Niby kawałek durnego celuloidu, a ileż emocji. Na odprawie trenerskiej dowiedzieliśmy się, że w turnieju zagra młodzieżowa reprezentacja Związku Radzieckiego. Trenerzy zaczęli się buntować, wnosili, że co to za mistrzostwa LZS-ów (Ludowych Zespołów Sportowych), kiedy zagrają Rosjanie. I wtedy ONI powiedzieli dobitnie: "Nie panom o tym decydować. Decyzje w tej sprawie zapadły na innym szczeblu". Koniec kwestii. Decyzje podjęli ONI. W sumie skończyło na pojedynku "Agro- Kociewie" Starogard - reprezentacja ZSRR (w deblu Sirocki, Tebecio kontra medaliści ME, w singlu Tebecio kontra mistrz Europy młodzieżowców). Pojedynek przegrany w finale. Przez obecność Rosjan niestety nie zdobyliśmy kolejnego MP LZS-ów, bo oni wygrali, a my byliśmy drudzy. O sporcie można by tu pisać i pisać, bo tu ONI byli najbardziej widoczni, podobnie jak na akademiach 1-majowych. To były rzadkie chwile wypełzania wielomackowej poczwary władzy ze swoich mrocznych labiryntów. To ONI wręczali medale i decydowali o awansach. Wydawałoby się, że po 1990 r. ONI powinni odejść. Dlaczego jednak społeczeństwo ciągle dzieli się na my - naród i ONI - wybrańcy. Nie ma przecież już np. w Starogardzie "białego domu" (prawie w każdym miasteczku był jakiś "biały dom"), gdzie ONI decydowali o nagrodach, naganach i autach. Nie ma tajnych służb, inwigilujących po knajpach, nie ma zamkniętych gabinetów, w których decydowały się losy szarych obywateli. "ONI, ci, co siedzą w urzędach, władza" - piszą w internecie. Tymczasem prosta analiza struktury urzędu wskazuje, że z 90 procent zatrudnionych w urzędach ludzi sprawuje tam zwykłe codzienne czynności administracyjne: sprzedaje znaczki skarbowe, wydaje różnego rodzaju zezwolenia, zajmuje się geodezją, oświatą, liczy pieniądze, które spływają z budżetu państwa na subwencje i dotacje, ziewa, parzy kawę, plotkuje i przełyka ślinę. Z 10 procent czynności to ostatnie ruchy robaczkowe tamtych ONYCH. I ten procent maleje. Za lat kilka - naście (kiedy już wszystko oprócz urzędów zostanie sprywatyzowane i zostanie rozwiązany problem przetargów) tej władzy zostanie może z procent. Może też ONI zrozumieją przez ten czas, że nie każdy turniej, impreza musi toczyć się o Puchar Wójta, Burmistrza czy Prezydenta (ostatnio odbyły się nawet zawody wędkarskie o Puchar Burmistrza), a np. jakiegoś nobliwego zmarłego działacza, że nie każdy kilometr nowego asfaltu należy oddawać, wielokrotnie tnąc wstążkę w określonej przez urzędową hierarchię stanowisk kolejności i że coraz większy procent rozwojowych zdarzeń w miastach i gminach omija szerokim łukiem gmaszyska urzędów potencjalnej (powiedzmy) korupcji. Przyjdzie taki czas, że z naszych kacapskich łbów zniknie wreszcie ów ostry podział na ONI i my. I przestaniemy dzielić epoki w zależności od tego, kto w danym momencie był przywódcą ("za Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego" i analogicznie "za Kaczana, Milewskiego, Tomajera, Dobrowolskiego, Głucha, Karbowskiego"). Bo tak naprawdę o takim czy innym rozwoju gmin i kraju wcale nie decydują jednostki, a mnóstwo małych, tyrających w pocie czoła mrówek i niewyliczalnych splotów okoliczności. Nazywanie dekad czy tam okresów nazwiskami przywódców to dla ludzi zbyt wielki splendor. No dobrze, ale co będzie, kiedy w naszych głowach przestaną istnieć ONI? Bo jak nie ONI, to kto? Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz