czwartek, 3 lipca 2003

Kundle systemu

"Media stanowią zagrożenie dla demokracji" - oznajmił swego czasu były minister zdrowia Mariusz Łapiński, prowokując żywiołową wściekłość krytykowanej grupy zawodowej. Jego szczere, acz niezbyt polityczne wyznanie zostało przyjęte przez świat mediów jako brutalny atak na swobodę ich działania, a oburzeni redaktorkowie z sektora publicznego i prywatnego zawyli w szlachetnym oburzeniu węsząc zamach na swoją cnotę, choć ta, jeżeli istnieje realnie, podobno krytyk się nie boi.

Nikomu nie przyszło do głowy zapytać obywatela Łapińskiego, czy wygłoszona przez niego opinia ma charakter ogólny czy też dotyczy aktualnej kondycji "czwartej władzy" w państwie polskim. Szkoda, bo dociekliwość należy w końcu do najbardziej pożądanych cech u parających się rzemiosłem dziennikarskim, a w chwili, gdy odpowiada się z oburzeniem na czyjeś zarzuty, warto wpierw dobrze je zrozumieć.

Wydaje się, iż po prostu zabrakło takiej woli u ludzi mediów. Dziennikarze nie pierwszy już raz udowodnili, iż w odpowiedzi na krytykę kierują się tą samą solidarnością grupową, którą sami wyszydzają opisując zachowanie przedstawicieli środowisk tradycyjnie maskujących występujące wewnątrz nich nadużycia. Wrzaskliwa nagonka na byłego ministra zdrowia po jego oświadczeniu dowodzi, iż dziś już nikt nie jest w stanie zaprotestować przeciwko postępowaniu niektórych reporterów i publicystów, nie wywołując zbiorowego pyszczenia strażników "wolności słowa", broniących się przed złą oceną własnej pracy agresywnym atakiem na polemistę tak samo jak czynią to np. lekarze, sędziowie i policjanci. A to oznacza, iż kontrola społeczna zawodu o szczególnej sile oddziaływania na nastroje zwykłych ludzi staje się coraz bardziej utrudniona, a ci, którzy potęgę słowa pisanego czy przekazu elektronicznego pragną wykorzystywać do manipulowania innymi ludźmi mają szansę pozostać bezkarnymi. Czy więc Mariusz Łapiński, wskazując na zagrożenie płynące ze strony niektórych środowisk "trzymających w ręku" media, rzeczywiście mija się z prawdą?

Wolność słowa jest wartością tylko wówczas, kiedy dotyczy nas wszystkich, bez wyjątku. Nie da się jej reglamentować - tworzyć jakichś wyjątków, pozwalających krępować usta komuś, ze względu na jego pozycję społeczną czy przynależność organizacyjną. Tylko przy przyjęciu takiego założenia swoboda wypowiedzi nie zmienia się w przywilej zarezerwowany dla garstki cwaniaków, mogących unurzać w błocie każdego, jeśli tylko mają ku temu wystarczająco dużo zapału i środków. Nieograniczonej wolności słowa wymaga także Zeznanie wyrafinowanego zbrodniarza na temat złych warunków panujących w więzieniu - może być kłamliwe ze względu na jego nienawiść do nadzorców, ale jeśli okaże się prawdziwe, jest w stanie więcej powiedzieć o tamtejszej rzeczywistości niż działalność stu urzędowych kontrolerów.

Mariusz Łapiński, w chwili gdy wydał z siebie owe kontrowersyjne oświadczenie przestępcą nie był, piastował za to stanowisko szefa SLD na Mazowszu, co zdaje się nie jest równoznaczne z utratą praw obywatelskich. Dziwne więc, iż stał się ofiarą kampanii nienawiści, tak jakby będąc osobą publiczną nie miał prawa krytykować żadnych instytucji we własnym kraju (media publiczne) czy działalności prywatnych firm takich jak Agora czy Orkla. Redakcje czy poszczególni dziennikarze, jeżeli poczuli się urażeni, powinni oczywiście dać temu wyraz, ale w formie spokojnej, rzeczowej polemiki, a nie starając się wywołać wrażenie, iż oto jakiś totalitarny urzędas wyższego szczebla chce im nałożyć na nowo kaganiec cenzury.

Udawanie, iż jest się jakoś dramatycznie ograniczanym przez władzę, należy do powszechnie znanych tricków wielu osób czy środowisk z którymi stykają się dziennikarze (potomkowie przedwojennych właścicieli nieruchomości czekający na "sprawiedliwość", politycy prawicy izolowani od mediów publicznych, niektóre środowiska anarchistyczne non stop inwigilowane przez policję polityczną) i stanowi formę autoreklamy, przy okazji mile łechcącą własną próżność. W przypadku mediów, które są w Polsce w stanie obalać ministrów, tworzenie mitologii na temat politycznej presji na nie wywieranej wygląda jednak szczególnie żałośnie. Z kolei za szczyt obłudy należy uznać fakt, iż krępując czyjąś swobodę wypowiedzi, medialni szamani powołują się na "wolność słowa".
Solidarność ludzi jednej profesji - cecha skądinąd jak najbardziej godna uznania - staje się bronią obosieczną, jeżeli służy ukrywaniu zła "we własnym gnieździe". Zmorą naszego kraju jest brak jedności w walce u uczciwie zarobione, godne wynagrodzenie, a jednocześnie np. przymykanie oczu przez policjantów na łapówki brane przez ich kolegów i skłonność do fałszywego świadectwa przed sądem" bo "kolega prosił" czy zaprzeczanie z oburzeniem przez lekarzy. iż zdarzył się błąd w czasie operacji, choć poszkodowany pilnie potrzebuje środków z odszkodowania na łatanie zdrowia. O aferach w światku dziennikarskim słychać raczej rzadko - musieliby je ujawnić światu członkowie tego samego "towarzystwa". Oni jednak wolą zachować w tej sprawie wyniosłe milczenie, skupiając się na recenzowaniu innych środowisk zawodowych.

A przecież każdy, kto sam kręcił się po redakcjach ze swoimi tekstami, wie dobrze, iż zawód ów posiada także swoje mroczne strony. Tajemnicą poliszynela jest ukryta korupcja w mediach, która na poziomie redakcyjnym sprowadza się do pisania tekstów "pod reklamę" (liczne pisma branżowe zarabiają wyłącznie w ten sposób), zaś w wymiarze osobistym wyrażająca się w przyjmowaniu różnego rodzaju prezentów od biznesu. Wielu odbiorców medialnego hałasu z pewnością zmieniłoby zdanie na temat swoich ulubieńców, gdyby dane im było zobaczyć, jak stado pismaków rzuca się na torby z prezentami pod koniec konferencji prasowej, przy czym w środku można znaleźć nie tylko niewinne gadżety w rodzaju długopisów czy notesu, ale także np. radiomagnetofon (przykład prawdziwy sprzed kilku lat z konferencji Daewoo) czy zestaw artykułów spożywczych o wartości dwustu złotych (w czasie promocji medialnej "oferty świątecznej jednego z domów towarowych").

Nie należy też do rzadkości spędzanie weekendu czy nawet kilkunastu dni w luksusowym hotelu - niekoniecznie w kraju - za pieniądze prywatnych firm, rzekomo w celu opisania jakiejś konferencji czy targów. Galopujący kryzys wpłynął wprawdzie na obniżenie funduszy reprezentacyjnych nawet w wielkich przedsiębiorstwach, ale wciąż istnieje grono zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy dzięki usłużności nieźle sobie żyją za pieniądze biznesu. Nie ma żadnych przesłanek, aby powątpiewać, iż stopień skorumpowania w tej profesji odbiega od tego co dzieje się np. w światku polityków. Wręcz przeciwnie - granica między tym, co jest tylko utrzymywaniem kontaktów koniecznych dla zdobywania informacji, a zwykłą prostytucją słowa jest tu daleko bardziej niewyraźna, a postępująca degradacja materialna i liberalizacja stosunków pracodawca - pracownik (której zalety dziennikarze opiewają od lat bezkrytycznie) przekształca wielu bardzo sprawnych ludzi pióra czy mikrofonu w tępych wyrobników, dostosowujących się bezkrytycznie do wymagań tego, kto jeszcze płaci.

Aby być uczciwym, trzeba przyznać, iż winę za taki stan rzeczy ponoszą nie tylko dziennikarze. W większości redakcji nie panują oni nad stworzonym przez siebie materiałem, który podlega obróbce niezależnie od ich woli, częstokroć nawet bez konsultacji z autorem. Spokój od tego rodzaju ingerencji mają jedynie uznani publicyści albo chwilowo udzielające się "na łamach" sławy z innych dziedzin, których ustalona renoma nierzadko dodaje splendoru gazecie czy stacji telewizyjnej i bardziej niż blask tytułu błyszczy C.V. twórcy. Reszta może jedynie marzyć o typie cenzury z późnego PRL-u, w której recenzent tekstu musiał tłumaczyć się ze swoich ingerencji przed autorem powołując się na określone przepisy prawne - co prawda czyniąc to z reguły absurdalnie - a w pewnym okresie, doprowadzono nawet do zaznaczania "wycięć" w tekstach drukowanych.

Na straży politycznej poprawności stoi "polityka redakcji" - nigdzie formalnie nie zapisany zbiór zasad, jakimi należy się kierować przy prezentowaniu szerokiej publiczności idei, ludzi czy zjawisk społecznych. Jej działanie jest wszechogarniające i wpływa na stosowanie cenzury wewnętrznej o wiele bardziej precyzyjnie filtrującej informacje czy pomagającej w zamazywaniu istoty rzeczy, niż zdołałyby to uczynić jakiekolwiek naciski spoza medium. Reguły ustalane są w sposób niedemokratyczny i stanowią zazwyczaj wypadkową poglądów wydawcy i zatrudnionych przez niego bezpośrednio najwyższych funkcyjnych w redakcji, populizmu mającego przyciągnąć reklamodawców i nie odstraszać czytelników (w tej hierarchii ważności), a także chęci nie wychylania się poza dominujący nurt światopoglądowy. Szeregowy pracownik rzadko ma szansę wyjść poza ograniczenia narzucone mu w ten sposób, także dlatego, iż ingerencje dokonywane są zazwyczaj w imię rzekomo lepszego profesjonalizmu przełożonego czy dla dostosowania materiału do możliwości technicznych (np. ze względu na zbytnią obszerność tekstu).

Jeszcze silniej niż ograniczanie wolności słowa przez nieformalną cenzurę, na jakość produkcji dziennikarskich oddziałuje totalny chaos, mający być rzekomo nieodłączną częścią tej profesji, ale przeważnie wynikający po prostu ze złej organizacji pracy w redakcjach. Ciągły pośpiech, brak racjonalnego planowania zajęć, opętańcze dążenie do minimalizacji kosztów skutkujące brakiem wystarczającej ilości sprzętu, w połączeniu z ambicjami przekazania możliwie wielkiej liczby informacji, sprawiają, iż odbiorca otrzymuje najczęściej nie rzeczową informację lub analizę, ale naprędce sklecony produkt medialny, ogołocony z jakiegokolwiek kontekstu. W drodze pomiędzy autorem a "konsumentem" zostaje on poddany swoistej obróbce przez osoby, które bezpośrednio nie uczestniczyły w opisywanych zdarzeniach, co w warunkach wyścigu z czasem powoduje, iż opatrznie rozumieją one treść materiału, np. nie dostrzegając na czym położony został akcent, albo błędnie interpretując fakty wskutek nieznajomości okoliczności dodatkowych pominiętych w tekście czy reportażu.

Wynikiem tego stylu pracy jest prawdziwy ocean błędnych informacji, opisów i cytatów, przedstawionych społeczeństwu bez żadnej złej intencji. Nierzadko w materiałach dziennikarskich brakuje głównych okoliczności, a nawet sedna sprawy. Świat opisywany w ten sposób bardzo często ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, jednak świadomość występowania przeinaczeń posiadają tylko dziennikarze i bohaterowie zdarzeń. Ci ostatni zazwyczaj są bezbronni wobec potęgi publikatorów, chyba że posiadają majątek czy wpływy pozwalające na dostęp do konkurencyjnego medium. Odbiorcy mediów zazwyczaj nie zdają sobie sprawy ze skali dezinformacji w gazetach czy telewizji, ale jeśli dostrzegą przekłamanie nieodmiennie tłumaczą to na sposób spiskowy, chyba, że wcześniej dane im było poznać funkcjonowanie redakcji "od kuchni".

Niska jakość przekazu medialnego może wprawdzie martwić, ale "zagrożeniem dla demokracji" stać się może jedynie wówczas, gdy połączy się ją z brakiem kontroli społecznej, arogancją wydawców i dziennikarzy oraz słabą reprezentatywnością oficjalnej opinii publicznej z nastrojami społecznymi. Niestety, wydaje się, iż taka sytuacja ma już naszym kraju miejsce.

Po pierwsze - dziennikarzom pozwolono kłamać. Świadczy o tym kontrowersyjny wyrok sądowy w sprawie prezydent RP kontra dziennik "Życie", w którym uwolniono od odpowiedzialności dziennikarzy prawicowej gazety, głoszących kłamliwie, iż Aleksander Kwaśniewski spędził wakacje w jednym miejscu i czasie z rezydentem obcego wywiadu. Kuriozalne stwierdzenie, iż fakty wprawdzie się nie zgadzają, ale dziennikarze zachowali "należytą staranność" w zdobywaniu informacji, z pewnością wejdzie do historii przejawów ludzkiego geniuszu, ale w wymiarze konkretnym dowodzi, iż "czwarta władza" może bezkarnie lżyć obywateli. Znając nienawiść wydawców i dziennikarzy "Życia" do stronnictwa postkomunistów raczej trudno wierzyć w dobre intencje autorów owych rewelacji, zaś fakt, iż w obliczu kłamstw medialnych nawet głowa państwa nie jest w stanie w pełni dojść sprawiedliwości, każe powątpiewać czy w takiej sytuacji zwykły zjadacz chleba ma jakąkolwiek szansę na skuteczną obronę swojego dobrego imienia.

Korzystny dla dziennikarzy "Życia" wyrok, pracownicy publikatorów - zwłaszcza prywatnych - przyjęli z aplauzem, jako korzystny dla swobody wypowiedzi. Trudno zgodzić się z takim punktem widzenia, gdyż nic tak nie szkodzi wolności słowa, jak celowe manipulowanie informacją - zręczne kłamstwo to narzędzie o wiele bardziej efektywne niż cenzura. W ten sposób zapewnić można mediom tylko jeden rodzaj wolności - od odpowiedzialności za słowo, a przecież bezkarność tego rodzaju zawsze wyciąga na powierzchnie różnego rodzaju szuje i kanalie. Teraz dziennikarzom będzie wolno jeszcze bardziej naginać fakty, opluwać ludzi. A także po prostu mniej martwić się o rzetelność przekazu, jaki puszczają w świat.

Zadufanie w sobie charakterystyczne dla medialnych szamanów, a czasem wręcz ich zwykłą bezczelność doskonale widać niemal na pierwszym planie tzw. afery Rywina.
Oto kilka przykładów:

1. Media prywatne atakują rząd Rzeczpospolitej za to, iż stara się on wprowadzić zapisy ograniczające koncentrację w tej sferze, twierdząc, iż ograniczy to wolność słowa. Idąc tym tokiem rozumowania, należałoby przyjąć, iż zmniejszenie ilości publikatorów wpłynie korzystnie na swobodę wymiany informacji i idei, a szczytem szczęścia dla obywatela będzie monopol medialny, taki sam jaki panował w PRL-u, tyle, że pierwszego sekretarza zastąpi Wanda Rapaczyński, zaś szefa propagandy Adam Michnik. Przykład Włoch, gdzie potentat medialny Silvio Berlusconi z dużo gorszą od pani Rapaczyński renomą aferała zdobył najwyższe stanowisko w państwie, jest z pewnością dla kierownictwa Agory krzepiący.

2. Innym argumentem mającym pokazać szkodliwość zakazu koncentracji w mediach ma być konieczność wzmocnienia ich przed wejściem na rynek polski światowych gigantów po akcesji Polski do Unii Europejskiej. W ten sposób właściciele i menedżerowie krajowych - z racji terenu działania, ale niekoniecznie całości kapitału - gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, którzy przez lata namawiali społeczeństwo do zaakceptowania globalizacji - nawet jeżeli oznaczało to zmiecenie całych branż przez zagranicznych konkurentów - żądają od społeczeństwa wsparcia przeciw rywalom swoich prywatnych geszeftów. Niegdysiejsi pracownicy przemysłu lekkiego, pozbawieni kontraktacji plantatorzy tytoniu czy buraków cukrowych, bezrobotni marynarze i stoczniowcy mieliby się teraz zgodzić na większą monopolizację informacji, tylko dlatego, żeby uratować przed kłopotami wieloletnich nauczycieli wolnego rynku z "Wyborczej", "Rzeczpospolitej" czy " Polsatu".

3. Rządzący postkomuniści znaleźli się w ogniu krytyki prywatnych mediów za to, że w kształtowaniu prawa starali się uwzględnić interesy publicznego radia i takiej samej telewizji. Najwyraźniej dziennikarze prezentujący niezadowolenie z tego powodu uważają, iż obowiązek dbania przez państwo o majątek należący do obywateli nie odnosi się do sytuacji, gdy może to rzutować na pomyślność firmy, dla której sami pracują. Cokolwiek sądzić można o upartyjnieniu mediów publicznych czy ich ofercie programowej, to fakt, iż ich kondycja finansowa różni się od sytuacji wielu innych firm państwowych należy uznać za okoliczność wielce sympatyczną. Wydaje się, iż konkurenci z sektora prywatnego z ulgą odetchnęliby dopiero widząc zapaść tego rodzaju, jaka panuje w górnictwie czy hutnictwie, choć przecież na co dzień łajają rząd za złe zarządzanie przedsiębiorstwami państwowymi.

4. Czołowy dziennik kraju, kierowany przez grono dawnych opozycjonistów przy każdej okazji akcentujących, jak ważne dla nich jest etyka w prowadzonej przez siebie działalności, przez pół roku nie informuje o propozycji korupcyjnej skierowanej w imieniu premiera RP. Oficjalną przyczyną ukrywania tej informacji ma być chęć nie szkodzenia wizerunkowi Polski na finiszu negocjacji z Unią Europejską. A to oznacza, iż grupa pismaków, pozująca na autorytety moralne i gorących patriotów, tak naprawdę uzurpuje sobie prawo segregowania informacji w zależności od tego, jakie konsekwencje miałoby ich podanie do publicznej wiadomości dla realizacji pożądanych przez nich celów politycznych. Wszystko dla dobra Polski i w imię wolności słowa, rzecz jasna. Wielce znacząca jest reakcja innych mediów, których takie wyjaśnienie cenzurowania wiadomości nie zdziwiło, a oburzeniu już nie wspominając. A przecież przekazywanie informacji "dobrych i złych, ale zawsze prawdziwych" to "psi obowiązek" każdego dziennikarza, zaś filtrowanie newsów w zależności od poglądów politycznych naczelnego czy interesów wydawcy kompromituje medium.

5. Zwłoka w opublikowaniu informacji o propozycji Lwa Rywina nie oznaczała, iż nie dowiedzą się o sprawie liczni znajomi naczelnego "Wyborczej" z tzw. warszawki. Wręcz przeciwnie, Adam Michnik i Paweł Smoleński w czasie prowadzonego przez siebie śledztwa dziennikarskiego i przy okazji spotkań towarzyskich zapoznali ze szczegółami zdarzenia dwieście czy trzysta osób. Wśród poinformowanych z pewnością znalazło się spore grono zaczepionych w establishmencie dziennikarzy, jednak poza notatką w dziale satyrycznym tygodnika "Wprost" przez pół roku żaden z medialnych wyrobników nawet nie zająknął się na temat afery, w którą - przynajmniej teoretycznie - mógł być zamieszany szef rządu i czołówka ówczesnej koalicji rządowej. Zmowy milczenia nie przerwał nawet uchodzący za dziennikarza wyjątkowo niepokornego, szef redakcji tygodnika "Nie" Jerzy Urban, a co więcej, redaktor naczelna prestiżowej "Polityki" na wyraźną prośbę Adama Michnika wykreśliła z wywiadu z premierem Leszkiem Millerem wątek rozmowy dotyczący tej sprawy. Media publiczne i prywatne zgodnie zrezygnowały ze smakowitego kąska, jakim mogło być ujawnienie szczegółów tej afery przed szeroką publicznością, czekając cierpliwie, aż biegu sprawie nada sama "Agora" i jej pracownicy.
Jeżeli tak nie wygląda koteria, to co nią jest?

6. Postępowanie przed specjalna komisją sejmową zademonstrowało społeczeństwu, iż zasady prawa polskiego nie stosują się do mediów, w każdym razie nie do tych najbardziej wpływowych. Naczelny "Gazety Wyborczej" przesłuchiwany jako świadek, zamiast rzeczowo odpowiadać na pytania parlamentarzystów, długo snuł swoje teorie na temat całej sprawy, niedwuznacznie wskazując jako potencjalnych winnych sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Włodzimierza Czarzastego oraz prezesa Telewizji Polskiej, Roberta Kwiatkowskiego. Członkowie komisji cierpliwie słuchali mętnych proroctw i moralizatorskich wywodów Adama Michnika, a gdy poszczuci na owe dwie persony, zapytali o fakty, w odpowiedzi usłyszeli, iż to tylko przeczucia szefa największego dziennika w kraju. Nie ma wątpliwości, iż gdyby mniej znana osobistość zachowywała się z podobną arogancją chociażby w sprawie dotyczącej kradzieży roweru prowadzonej na poziomie prokuratury rejonowej, prowadzący sprawę umiałby ją przywołać do porządku.

7. O tym, że "czwarta władza" staje się powoli pierwszą, świadczy szczere wyznanie przed komisją sejmową ministra sprawiedliwości i jednocześnie prokuratora generalnego, Grzegorza Kurczuka, iż nie wszczął on postępowania w sprawie propozycji Lwa Rywina, bo Adam Michnik nie chciał przekazać mu dowodu przestępstwa w postaci słynnego nagrania rozmowy obu panów. Szefowi resortu sprawiedliwości nie przyszło najwyraźniej do głowy, że w sprawie, w której istnieje podejrzenie korupcji - a więc takiej, w której sprawcę ściga się "z urzędu" - mógłby po prostu przymusić szefa redakcji dziennika do przekazania kasety magnetofonowej odpowiednim organom państwa. Michnik nie dał, bo nie chciał, a Grzegorz Kurczuk nie zrobił nic takiego, co mogłoby go narazić na nieprzychylne komentarze na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej". Trudno o lepszy przykład asekuranctwa i czołobitności eseldowskich notabli wobec wpływowego medium, a jednocześnie dowód na to, iż dziennikarze stają się grupą traktowaną nadzwyczajnie w warunkach demokracji sterowanej, której tak zajadle bronią.

O kondycji moralnej ludzi mediów wiele mówi fakt, że prestiżową nagrodę "Dziennikarza Roku" przyznano właśnie tej samej Janinie Paradowskiej, która okazała się tak bardzo dyspozycyjna wobec życzeń kolegi po fachu z innej redakcji. Z kolei inne trofeum, w postaci bardzo cenionej wśród neoliberałów Nagrody Kisiela, zdobył niedawno Maciej Rybiński, komentator "Rzeczpospolitej", który wsławił się w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ordynarnym plagiatem z artykułu zamieszczonego w jednym z najpoważniejszych dzienników niemieckich. Najwyraźniej usłużność wobec elity (do której Michnik niewątpliwie należy) jest wciąż na topie, a piractwo dziennikarskie nie kłóci się z wartościami gospodarki wolnorynkowej.

Aby odpowiedzieć na pytanie o racjonalność obaw Mariusza Łapińskiego warto zastanowić się nad tym, w jakim stopniu opinie i nastroje formułowane przez dziennikarzy rzeczywiście pokrywają się z odczuciami społeczeństwa. Innymi słowy - czy oficjalna opinia publiczna, stanowiąca w końcu szereg podmiotów gospodarczych, stanowi odzwierciedlenie całego spektrum idei i interesów rozmaitych grup społecznych, czy też zgodnie z zasadami wolnego rynku skupia się na obsłudze tych, którzy są w stanie za to zapłacić... Kwestia to nader ważka, bowiem wydawcy i dziennikarze - podobnie jak np. politycy - występują przecież w podwójnej roli, wykonawców misji publicznej oraz osób pracujących z uwzględnieniem rachunku ekonomicznego.

Na pierwszy rzut oka - wszystko jest w porządku. Bogactwo wydawców, tytułów, grup poglądów na różne kwestie społeczne zdaje się sugerować, iż - tak jak to jest w życiu codziennym - mamy do czynienia z nieskrępowaną wymianą opinii, a każda opcja polityczna czy gospodarcza znajdzie swój nośnik przekazu. Media różnią się nie tylko szatą graficzną, ale też opiniami publicystów, a często wręcz zajadle kłócą się między sobą. Czyżbyśmy więc mieli prawdziwie niezależną opinię publiczną?

Niestety, ta różnorodność w rzeczywistości jest dość ściśle reglamentowana, zwłaszcza gdy chodzi o tzw. nurt dominujący, a więc najbardziej widoczne i wpływowe publikatory. Wystarczy regularnie zapoznawać się treścią czołowych gazet i w miarę uważnie wsłuchać się w eter, a potem postudiować nieco sondaże opinii publicznej, aby dostrzec wyraźny rozdźwięk między tym co, mówią dziennikarze i ulica.

Jeżeli w przyszłości ktoś pokusi się o próbę zobrazowania poglądów społeczeństwa polskiego przełomu tysiącleci na podstawie lektury starych roczników "Gazety Wyborczej" , "Rzeczpospolitej", "Wprost" i "Polityki" lub znalezionych w archiwum taśm z audycjami wyemitowanymi przez TVN, Polsat albo telewizję publiczną, z pewnością dojdzie do wielu niedorzecznych wniosków. Ujrzy świat nieistniejący, w którym główne zmartwienie Polaków stanowi walka ze złym rządem o równowagę budżetową, do której można się zbliżyć tylko tnąc wydatki socjalne (które obciążają podatników, a służą - jak wiadomo - kosmitom!). W zacisznej sali archiwum przedstawi się mu naród wzdychający za podatkiem liniowym i błagający, aby jak najbardziej redukować płace, ograniczać emerytury i renty dla dobra gospodarki. A także głęboko życzliwy dla wojen USA i NATO (ze szczególnym uwzględnieniem agresji na Irak), nienawidzący "populistów" w rodzaju Leppera, Ikonowicza i Giertycha, którzy do parlamentu wybrali się najwyraźniej sami. Pełen pogardy dla biedoty czy bezrobotnych i innej swołoczy, co to sama sobie zasłużyła na swój podły los. Wściekły na polityków, że ci złośliwie wstrzymują prywatyzację, która jest źródłem nadziei dla wszystkich grup społecznych. Marzący o szybkim wejściu do strefy euro, nawet kosztem utraty pracy.

W domach tego niezwykłego narodu - stwierdzi po latach nieznany badacz - trwała wówczas nieprzerwana dyskusja, jak by tu odsunąć od wpływu na życie publiczne polityków i zastąpić ich dyktaturą rynku czyli udziałowców i prezesów spółek, korporacji międzynarodowych czy sieci supermarketów. Największym szacunkiem cieszył się Narodowy Bank Polski i jego prezesi, w szczególności Leszek Balcerowicz, kochany jak kraj długi i szeroki, przez wszystkich obywateli poza ekstremistami. Ceniono też Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, Centrum im. Adama Smitha i CASE.

Bezrobotni i ci, których jeszcze nie wyrzucono z pracy, przy niedzielnym obiedzie dyskutowali zajadle: lustrować czy nie lustrować, pokazywać pornografię przez szybę wystawową czy chować ją na zapleczu, skrobać się czy nie skrobać. Powszechne zmartwienie budził los wyrzucanych z urzędów po każdych wyborach wybitnych ekspertów od tego czy owego należących do przegranego stronnictwa, rozpaczano też nad losem prywatnych mediów gnębionych przez złą władzę. Szczególną odrazą ludziska darzyli komunę, w szczególności towarzysza Gierka, obdarzając go winą za opóźnienie wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Radowano się za to na myśl o ekspansji polskich firm w Iraku, licząc, iż klęska Saddama Husajna pozwoli zmniejszyć bezrobocie na Wisłą.

Oczywiście, trudno wymagać od dziennikarzy, aby automatycznie dostrajali się do opinii większości społeczeństwa, rezygnując z własnych odczuć i przemyśleń. Siłą prawdziwie wolnych mediów powinna być różnorodność opinii, a brak pokory wobec tłumu przy wyrażaniu swojego zdania świadczy często o umiejętności samodzielnego myślenia, odwadze i bezkompromisowości. Problem jednak w tym, iż skala rozbieżności między tym, co mówi ulica, a treścią przekazu dziennikarskiego jest w naszym kraju tak wielka, jakby pracownicy mediów żyli na innej planecie. A to już świadczy o wyobcowaniu tej grupy zawodowej, która z natury rzeczy ma obowiązek wyjątkowo silnie wsłuchiwać się w to, co ludziom w duszach gra.

W dodatku, jeżeli dobrze przyjrzeć się ideom dominującym w mediach i przetrawić spokojnie przesłanie programów niby-informacyjnych, a w rzeczywistości zawierających ukrytą ocenę, to nie sposób uwierzyć w spontaniczne powstanie owej różnicy. W olbrzymiej większości (a w tzw. dominującym nurcie wszystkie za wyjątkiem Radia Maryja) publikatory prezentują z gruntu podobną wizję rzeczywistości, różniąc się jedynie w szczegółach, a nader wszystko w lansowaniu partii politycznych i poszczególnych członków establishmentu.

Polityczna - a jeszcze bardziej gospodarcza - poprawność ma swoje ściśle określone granice, poza które wykraczając nie sposób narazić się na zarzut bycia ekstremistą czy - jak chce współczesna nowomowa - "populistą". Poza jakąkolwiek krytyką pozostają - podobnie jak za czasów Polski Ludowej sojusz z bratnim Związkiem Radzieckim czy "centralizm demokratyczny" - podstawy ustrojowe kapitalizmu takie jak: prywatyzacja, zastępowanie usług publicznych wolnym rynkiem, system podatkowy korzystny dla inwestorów (tj. ludzi zamożnych), uczestnictwo w strukturach globalizacji takich jak UE czy NATO. Cała debata dotycząca owych "kamieni milowych" wolnego rynku sprowadza się jedynie do kwestii technicznych i socjotechnicznych: kiedy, w jaki sposób oraz jak przekonać ciemny motłoch, aby wreszcie zrozumiało jakie to korzyści niesie z sobą ortodoksyjny liberalizm gospodarczy i służąca mu otoczka partyjnych politykierów z Platformy Obywatelskiej, Unii Wolności czy SLD.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, iż dziennikarze "Gazety Wyborczej" czy TVN 24 stoją na pierwszej linii frontu ideologicznej walki z populizmem tj. światopoglądem zawierającym w sobie uznanie oczywistych prawd o życiu osobistym człowieka (np. że musi on coś jeść, mieć gdzie mieszkać i w co się ubrać) oraz o funkcjonowaniu społeczeństwa (np. że społeczeństwo nie może się składać z samych przedsiębiorców). Nielicznym przedstawicielom elity, którym poziom inteligencji i wrażliwości pozwolił na zrozumienie tych zaskakujących prawidłowości dziennikarze zarzucają chęć zdobycia taniej popularności u pospólstwa. Jednak prawdziwy populizm kryje się właśnie za ideologią "rozsądku" lansowaną przez media, która konserwuje (a często domaga się zwiększenia patologii w rozwarstwieniu majątkowym i dochodowym społeczeństwa) obecny chory porządek, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom establishmentu.

Wbrew temu, co sugerują media, przytakiwanie postulatom biedoty opłaca się rzadko, jedynie w okresie przedwyborczym, a i to nie zawsze, albowiem przedstawiciele klas niższych raczej nie przywiązują wagi do polityki i często nie głosują, a jeżeli już, to z reguły nie są w stanie zidentyfikować obrońców swoich interesów. Trudno też oczekiwać od ludzi zepchniętych na margines społeczeństwa, iż zasilą swoimi datkami budżet partii politycznych lub pomogą swoimi wpływami w kręgach opiniotwórczych powiększyć jakikolwiek elektorat.

Znacznie większe korzyści daje apelowanie do egoizmu klas wyższych, którym lepsze wykształcenie i obycie "na salonach" daje możliwość bezbłędnego rozpoznania sojuszników i wrogów, zaś zasobność portfela i posiadane znajomości pozwalają "docenić" politycznych idoli. Kluczowe znaczenie ma tu populizm podatkowy - a więc domaganie się zmniejszenia daniny od najzamożniejszych na potrzeby społeczeństwa, bez oglądania się na potrzeby budżetu państwa, rzekomo dla uniknięcia marnotrawienia pieniędzy i pobudzenia gospodarki. Aby wesprzeć te żądania, zawodowi obrońcy elity postulują obcinanie jak największej ilości wydatków socjalnych (z których ludzie zamożni nie korzystają), wprowadzanie mechanizmów ortodoksyjnie rozumianego wolnego rynku (czyli zabezpieczenie interesów właścicieli dużych firm), brak państwowych gwarancji dla pracowników (korzystne dla przedsiębiorców) itd.

Przyglądając się funkcjonowaniu mediów w Polsce, nietrudno zauważyć, iż ich "wolność" opiera się na pieniądzach ludzi zamożnych. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że - podobnie jak na całym świecie - to właśnie oni i należące do nich podmioty gospodarcze zamieszczają reklamy, będące źródłem największych zysków wydawców i nadawców, ale także z powodu powszechności ubóstwa, które eliminuje z rynku miliony potencjalnych czytelników gazet czy odbiorców płatnych telewizji. Bezrobotni, rolnicy, emeryci i renciści, a także coraz liczniejsi biedacy pracujący, nie są w stanie "zagłosować" swoimi pieniędzmi przeciw fałszowaniu rzeczywistości, a fakt ten jeszcze bardziej uzależnia właścicieli publikatorów od sponsoringu bogaczy.

W ten sposób oficjalna opinia publiczna stała się de facto zamkniętym obiegiem informacji, tworzonych "pod klienta". Pozwala to wielu mediom przetrwać, ale tak naprawdę działa wbrew intencjom samych nadawców, bowiem poglądy dziennikarzy mają coraz mniejszy wpływ na to, co myśli przeciętny Kowalski. To, co wydaje się opiniotwórcze, tak naprawdę opiniotwórcze nie jest - najpopularniejszy dziennik w kraju nie był w stanie wprowadzić popieranej przez siebie Unii Wolności do parlamentu, zaś nieformalne sprzysiężenie większości wpływowych mediów na rzecz akcesji Polski do Unii Europejskiej mimo agresywnej propagandy zdołało przekonać do głosowania na "tak" mniej niż połowę dorosłych Polaków. Z kolei fenomen popularności Andrzeja Leppera i "Samoobrony", systematycznie opluwanych przez publikatory, stanowi dowód na spadek ich autorytetu wśród społeczeństwa. Co więcej, wydaje się prawdopodobne, iż to właśnie kampania nienawiści przeciw szefowi "Samoobrony" przysporzyła mu wielu zwolenników, oburzonych chamstwem dziennikarzy, a jednocześnie ufających, iż osoba tak bezwzględnie szkalowana musi być rzeczywiście wolna od powiązań ze znienawidzoną elitą polityczna i biznesową.

Popierając interesy zamożnych grup społeczeństwa i neoliberalny porządek (a może raczej chaos?) ekonomiczny media i ich szefowie działają częstokroć bezpośrednio także dla własnej korzyści. Nie ma powodów przypuszczać, iż dla redaktora naczelnego "Wprost". Marka Króla, który na liście setki najbogatszych Polaków publikowanej przez własny tygodnik znalazł się na 66 pozycji (z majątkiem szacowanym na 162 miliony złotych) wprowadzenie podatku liniowego byłoby życiową tragedią. Trudno także podejrzewać , aby szefowie Agory: Wanda Rapaczyński, Helena Łuczywo i Piotr Niemczycki (każda z tych ma akcje swojej spółki wartości ponad 50 milionów złotych), opowiadali się za obłożeniem graczy giełdowych podatkiem od zysku z "parkietu".

Podobne motywy kryją się z pewnością za baranim zachwytem, jakim zdecydowana większość mediów powitała możliwość akcesji Polski z Unią Europejską. Bilans korzyści i strat płynących z integracji dla zwykłego pożeracza pieczywa pozostaje tak naprawdę całkowitą niewiadomą, nie ulega jednak żadnej wątpliwości, iż dla zagranicznych inwestorów, którzy kontrolują np. rynek prasy czy ważniejsze prywatne radiostacje, klimat do robienia interesów może się tylko polepszyć.

"Media stanowią zagrożenie dla demokracji" - powiedział były minister zdrowia, który stał się obiektem powszechnej nagonki niemal natychmiast po tym, jak powstało wrażenie, iż jego polityka lekowa może zagrozić interesom wielkich koncernów farmaceutycznych. Dziennikarze - o dziwo powołując się nie jak zazwyczaj na interes klienta, ale na konieczność zapobiegania stratom właścicieli aptek! - przez wiele miesięcy podżegali przeciw niemu społeczeństwo, aż usunięto go nie tylko z rządu, ale nawet z SLD.

W obliczu kłopotów, Leszek Miller, mający opinię stosunkowo mało sterowalnego przez medialnych "ekspertów", pozbył się także drugiego i ostatniego już niezależnie myślącego członka własnej ekipy i za to właśnie znienawidzonego przez dziennikarzy, Grzegorza Kołodko. Ministra finansów, którego może trudno podejrzewać o lewicowość, ale z pewnością najbardziej zdystansowanego do liberalnych szaleństw w czternastoletniej historii III Rzeczpospolitej. Komisarze "czwartej władzy", którzy tak głośno utyskują na rządowe szykany, zdają się mieć większy wpływ na obsadę stanowisk niż ktokolwiek poza samym premierem. Dla jakich celów ów wpływ na władze polityczną chcieliby wykorzystać, nietrudno się domyślić, patrząc jak domagają się kolejnych wiktorii liberalizmu. Dalszego ograniczania praw pracowniczych, wprowadzania niesprawiedliwych podatków, wyrzucania na bruk następnych tysięcy górników, hutników i kolejarzy, urynkowienia służby zdrowia.

Mariusz Łapiński nie pomylił się. Mimo, że w mediach pozostało jeszcze trochę uczciwych dziennikarzy, trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości, iż rozumiana jako całość "czwarta władza", nie podlegająca dziś niczyjej kontroli, udająca opinię publiczną, ale skorumpowana i bezwolna wobec życzeń kapitału i elity politycznej, bezkrytyczna wobec siebie samej i blokująca przepływ informacji sprzecznych z obowiązującym kanonem, jest w nie mniejszym stopniu odpowiedzialna za tragedię gospodarczą i spustoszenie społeczne naszego kraju niż sprzedajna klasa polityczna i chory z chciwości świat biznesu. I stanowi ona zagrożenie dla nas wszystkich.
Andrzej Smosarski
http://lewicowa.org/


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz