wtorek, 26 października 2004

W Zawadzie

Kiedyś w Zawadzie było 19 gospodarstw. Obecnie jest pięć, z czego trzy wykupione przez Gdańsk. - Wykupiliby i więcej - uważa Henryk Szynkowski, gdyby długa, polna droga była lepiej utrzymana. No i gdyby przy niej, jak to kiedyś było, nocą świeciły lampy. Słupy są, drut częściowo też, niewiele trzeba. Ziemia przez to byłaby atrakcyjniejsza.
Za 15 minut arka

Obejście Szynkowskich wygląda jak teren na 15 minut przed wejściem do arki Noego. Przechodzimy z panem Henrykiem z jednej wojlery do drugiej. Bażanty i jakieś inne kurki. Na widok obcego kręcą się nerwowo, wydając krótkie, przygłuszone dźwięki. No i pysznią się barwami. - Bażanty złociste, diamentowe, srebrne, królewskie, a to zwyczajne, łowne - objaśnia hodowca. Poza wojlerami, na sporej ogrodzonej przestrzeni gęgoli mnóstwo rozmaitego ptactwa. Kaczki karolinki, mandarynki, pawie, kury brachmy, liliputy, kurki sylki, kury całkiem normalne, gęsi garbinosy, kaczki czerwone, czarne i białe, francuskie. Na swoim poziomie - dachu budynku gospodarczego, żyją gołębie ozdobne.
I co pan tu jeszcze ma ze zwierząt, panie Henryku?

- Jeden koń, jedna koza, króliki. W stawie karpie japońce, zwykłe i płotki. Psy oczywiście też. Dwa jamniki z długimi włosami.
W dobudowanym do domu obszernym pokoju letnim, gdzie pijemy kawę i jemy obiad, jest jeszcze żółw z Galapagos, a raczej to, co z niego zostało. Wielki jak skrzynia pancerz, wiszący na ścianie. - Jest symbolem tempa naszej nieustającej tutaj budowy - śmieje się gospodarz.
Tempa powolnego, ale z drugiej strony, czy w Zawadzie wypada się spieszyć?



Życiorysy łamane

Pan Henryk ma życiorys łamany, półkociewski. Urodził się w Zblewie w 1940 roku. Po wojnie rodzice poszli do Gdańska, a on, dzieciak, za nimi. Potem długo mieszkał w Gdańsku, gdzie pracował jako konserwator w ośrodku zdrowia i wyrobił sobie emeryturę. W te strony przyjeżdżał z żoną Heleną do Tomaszewa, do domku myśliwskiego. Żona też ma życiorys łamany. Do czternastego roku życia mieszkała w wiosce na Podlasiu.
Kamienie dobre na kręgosłup
Oboje zawsze mieli zamiłowanie do natury, przyrody, gospodarki. On do różnego rodzaju ptactwa, ona do uprawy. - Proszę, jakie ręce spracowane. Lubię grzebać w ziemi - pokazuje ręce pani Helena. - No i kocham ten spokój. Przyjeżdżam od córki z Gdańska niewyspana, zmęczona. Tu można podreperować też zdrowie. Pracowałam w biurze. Byłam często bardzo zmęczona i chora, także na kręgosłup, bo odkurzałam na kolanach. A teraz mogę robić ciągle. Kiedy młodzi skarżą się na kręgosłup, mówię: "Przyjdźcie do mnie kamienie zbierać".

To prawda że kamienie rosną?
- Rosną. Zbieram na bieżąco. Jesienią mam wyzbierane, a na wiosnę zawsze są nowe.
- Mnie się zdaje, że to przez ziemię, która osiada - po swojemu tłumaczy to zjawisko Szynkowski. - Kiedy kamienie leżą na kupie, to jest nacisk i idą w ziemię, a wiosną ziemia osiada i one się odsłaniają.
Z tym kręgosłupem to nie bajki. Pani Helena demonstruje. Skłon pierwszy, drugi, nasty... Mogłaby tak dalej. Jesteśmy w duchu zawstydzeni, bo co by było, gdyby gospodyni zaproponowała nam pojedynek na skłony? Wstyd. Cóż, trzeba będzie tu przyjechać zbierać kamienie, żeby zreperować swój kościec.
Jak dziecięce przypomnienie
- W gminie w 1991 roku złożyliśmy podanie o domek w Tomaszewie, ale tam już zrobili świetlicę. Więc kupiliśmy tutaj - straszną ruinę. W 1996 roku sprowadziliśmy się na stałe - opowiadają gospodarze. - Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, ciszy i spokoju.
Obok osiedlają się inni, podobnie jak oni uciekający od zgiełku, wielkomiejskiego chaosu.
- Owszem, w Gdańsku też hodowałem ptactwo. Na Oruni jeszcze można było to robić, ale nie tak jak tutaj. W skromnych ilościach. Wielu tam coś hodowało. Jeden to nawet trzymał świnię. Zamiłowanie do hodowli ptactwa odziedziczyłem po ojcu Kazimierzu. To zamiłowanie jest dla mnie jak dziecięce przypomnienie. Na czym to polega? Mam satysfakcję, że coś się rodzi, wykluje, dorasta. To trzeba czuć.
Z rytmem przyrody

Pewnie czuje się pan jak taki mały stwórca. Ksiądz na dożynkach w Bolesławowie ładnie: człowiek sieje, a pan Bóg sprawia, że rośnie.
- No, tak do końca nie jest. Nie wszystko się z jaja wykluje, a jak się wykluje, to nie wszystko się wychowa. To jest ptactwo ciężkiej hodowli. I delikatne jest. Wystawiam od początku w Bolesławowie. Wożę gołębie, bażanty i kaczki. Tam sobie porozmawiam, wymienię. Ale to stresujące dla ptaków. Jeździłem na wystawy do Lubania i przestałem. Ludzie myślą, że to jak koty czy psy. Chcą dotknąć, pogłaskać. Kiedyś jakaś babka, kiedy widziała jakie to płoche, mówiła, żeby dać środki uspakajające.
Pani Helena przynosi chleb. - Sama robię, bez ulepszaczy. Mało drożdży, bo na kwasie... Mamy przy czym chodzić. Trzeba obsiać i obrobić ziemię. Wstajemy wcześnie, jak się robi widno. Zgodnie z rytmem przyrody. Telewizję się ogląda, ale bez przesady.

Chętnie widziałbym wycieczki

Zawada. Szkoda, że droga tu taka słaba. Pan Henryk, kiedy jeszcze dojeżdżał tu z Gdańska, z Semlina przywoził szlakę. Chciałby, żeby gmina o nią zadbała. To zrozumiałe, że jest to droga nawet nie czwartej kwtegorii, bo gdzie to jest, ta Zawada? Ale gdyby dbała, to może więcej by tu przyjeżdżało z dużych miast się osiedlić? Poza tym Henryk Szynkowski jak każdy hodowca chciałby to swoje bogactwo komuś pokazywać. Chętnie by na przykład widział wycieczki szkolne. Tu byłyby dla dzieciaków lekcje przyrody.
Ale nie ma pan strusi afrykańskich. To modne na Kociewiu ptaki - mówimy niemalże z wyrzutem.
- Strusi nie chcę.
W głosie hodowcy wyraźnie brzmi niechęć. Może to dlatego, że struś jest na mięso? A on przecież hoduje w innym celu.
Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz