czwartek, 20 września 2007

Żyje z drewnianych ryb

Zaczęło się od korzenia wyciągniętego z rzeki

Żyje z drewnianych ryb


Z dziesięć lat temu, a może trochę więcej, Waldemar Latoszewski wydobył z rzeki korzeń, który mu coś przypominał. Wziął go, zaczął skubać, żeby wydobyć już ostateczny kształt.

Pierwszy musiał być szczupak
Ta przygoda z korzeniem trwa do dziś. Najpierw musi w tym coś zobaczyć, potem zaczyna się dłubanie. Korzenie wydobywa z rzeki, bo rzeka impregnuje drewno. I hartuje - materiał nie pęka. Pierwsza rzeźba? Musiał być szczupak, król naszych rzek. Wybór takiego materiału i tematów - szczupak był początkiem serii ryb - nie był przypadkowy. Jest przyrodnikiem i dużo czasu spędza nad jeziorami i rzekami. I od 35 lat jest zapalonym wędkarzem.

Po mamie
Oczywiście ta przygoda ze sztuką nie wzięła się znikąd. Prawie zawsze jest ktoś w rodzinie. On "podłapał to od mamy", która maluje. Traktuje to jako hobby, nic nie sprzedaje, ale oko i rękę ma. Kiedyś była dekoratorką bombek. Na delikatnych skorupkach wyczarowywała piękne obrazki i to przeszło na obrazy. Teraz jest w podeszłym wieku i maluje mało.

Zrobi każda rybę
Przeglądamy zdjęcia. Ryby, ryby i jeszcze raz ryby. Tylko od czasu do czasu głowa czarownicy. Niezwykle autentyczna, jeżeli można tak powiedzieć, bo czy ktoś widział prawdziwą czarownicę? Ryby, bo jak już wyżej napisaliśmy, łowi je 35 lat, dostosowując się do zmian w wędkarstwie, które poszło niesamowicie do przodu. Jak mówi jego mama, "ryby wyrysowały mu się w pamięci". Jest w stanie zrobić każdą, gatunkowo i co do wielkości. Od kilku centymetrów do półtora metra. Z tym, że od niedawna to już nie jest hobby. Teraz próbuje się z tego utrzymać. Może zadecydowały o tym sumy... Zrobił je dwa. Jeden wisi w jakiejś gospodzie, drugi w publicznym budynku wsi Sumin. Metrowe, z pięknego korzenia, z wielkim jak to u suma wąsami.

Wybór drewna jest bardzo ważny
Teraz to już jest inna skala pracy. Dba o to, żeby był zapas materiału. Częściej wyciąga
korzenie z rzeki, żeby mogły dłużej poleżeć i dobrze wyschnąć. Ma też lipę - od znajomych gospodarzy. Drewno musi leżakować rok, dwa, aby nie pękało. Potem daje je przetrzeć. I wtedy je bierze. Składuje je w Klonówce i Starym Lesie. Kiedy przychodzi na nie czas, szuka odpowiedniego kawałka. W zależności od zamówienia. Innego na pstrąga, innego na łososia (ryby są inaczej wygięte). Czasami kawałek drewna podpowiada mu, co to ma być. Zupełnie jak z tym pierwszym korzeniem, w którym coś zobaczył. Wybór tego drewna jest bardzo ważny. Jego ryba musi być w ruchu, więc gałąź musi być odpowiednio wygięta.

Musi być glanc i kolor
Dzisiaj robił dorsza. Jak wyglądała obróbka? Najpierw siekiera, potem szlifowanie, potem rzeźbienie skrzeli, wstawianie zębów, wycinanie płetw, wklejanie płetw, potem... glanc. No i mozolne malowanie. Trzeba dobrać odpowiednio cienie. Na koniec jest lakierowanie. Inne lakiery są wtedy, gdy ryba ma być na zewnątrz, inne kiedy wewnątrz. Wszystko w zależności od tego, czy dana ryba ma stać w pomieszczeniu, czy ma wisieć na zewnątrz i reklamować smażalnię ryb czy jadłodajnię. Wtedy lakiery wodoodporne. Ryby mają być z połyskiem, bo są z wody i muszą się świecić. Takie się zresztą podobają klientom. Często w nie z niedowierzeniem pukają sądząc, że wykonano je z porcelany, a nie z drewna. Stara się odtwarzać je jak najbardziej wiernie. Inaczej z twarzami. Robi je tylko z korzeni wyciąganych z wody. Od razu widzi nos, pół oka. Wtedy dorabia drugie pół. Takie są czarownice. Część zrobiła natura, część zrobił on.

Na swoim - inny świat
Niestety, nie robił katalogu rzeźb. Może tylko powiedzieć, że w przybliżeniu zrobił ze dwieście ryb. Ile twarzy, trudno określić. Nie przywiązywał wagi do katalogowania, bo nie sprzedawał. Firmę ma dopiero od marca. Wcześniej robił na prezenty dla znajomych, rodziny. Potem jeździł ze starostwem ze Starogardu na Jarmarki Dominikańskie i sprzedawał pod ich skrzydłami. To wtedy zaczął wierzyć w siebie. W to, że można się z tego utrzymać. I dobrze, że ta wiara przyszła, bo akurat musiał zrezygnować ze swojej stałej pracy ze względu na problem z płucami. Ale przed założeniem firmy miał stracha, że to nie wyjdzie. Zresztą nadal ma stracha - to jest zupełnie inny świat, żyć z pracy własnych rąk. I teraz ten katalog stał się ważny. Założył album ze zdjęciami rzeźb. Ma także przygotowaną stronę internetową, ale na razie nie jest uruchomiona. Nie chce puścić tego w świat, gdyż na razie ma wiele zamówień. Jest słowny i nie chciałby, żeby przerosła go ilość zamówień.

Trzech dorosłych wyciąga korzenie
Wspomina zabawne chwile, związane z twórczością. Dwie. Taki obrazek. Ludzie patrzą na niego i kolegę, jak wchodzą po pas do rzeki i wyciągają korzenie. A trzeci stoi z piłą na brzegu i kroi. Myślą zapewne - trzech dorosłych ludzi wyciąga korzenie, coś z nimi nie gra. Ale czasami patrzą też z zainteresowaniem. Druga śmiesznostka. Jego starsza córka Kamilka (młodsza to Patrycja, a najstarszy Adrian) od paru lat na urodziny dostaje czarownicę. W tym roku, obserwując olbrzymie ilości rzeźbionych ryb, powiedziała: "Żebyś się tylko tata nie pomylił i zrobił mi czarownicę".

Duży dorsz w tydzień
Czas wykonania jednej rzeźby zależy od jej wielkości. Przykładowo dorsz metr na metr dwadzieścia - rzeźba na zewnątrz to tydzień. Ale bywa, że twarze z korzeni czy płaskorzeźby zwierząt: lisy, konie, sowy (zależy, co się w tym korzeniu zobaczy) powstają w dwie godziny. Tak krótko, bo więcej zrobiła natura, a on tylko coś dorabia. Te rzeźby są naturalne i niepowtarzalne. Czarownice powstają dłużej. Duże - nieraz tydzień. Malowaniem rzeźb już się nie zajmuje. To go nie ciągnie. W tym wyręcza go córka. Ale jestem liternikiem. To się przydaje, bo kiedy robi coś dla wędkarzy, na przykład dorsze na festiwale dorsza czy też na zawody wędkarskie, to dodaje tabliczki z napisami I miejsce, II, III. Takich zamówień jest sporo. To chyba lepiej, jak zamiast pucharu ktoś dostaje dorsza. Dorsza robił też do Norwegii. Kupców jest sporo. Sprzedaje głównie we Władysławowie, Kuźnicy. Kupują turyści. Zamawiają też wędkarze i właściciele smażalni ryb. To w sezonie. Zimą chce robić łasice, dzięcioły, sowy.

Czyż to nie marzenie
Otworzył pracownię rzeźby przy ulicy Lubichowskiej pod nazwą "Twardy Korzeń" i nabiera pewności. Pół roku temu dostał unijną dotację od państwa. Zakupił dobre narzędzia i teraz może zrobić więcej. Kiedyś miał trzy dłutka, teraz ma świetny sprzęt. Patrzy w przyszłość dobrym okiem. Trochę się tym bawi. Praca, którą się lubi i która daje pieniądze - czyż to nie marzenie? Zauważył nawet, że jego koledzy, którym dał w prezencie rybki, trochę mu zazdroszczą. Oni muszą iść do pracy, a on ma swoją własną, na miejscu. Oczywiście też musi wstawać o 6 rano, ale to co innego. Ten rok przewrócił jego życie do góry nogami. Inaczej patrzy na świat. Myśli sobie, że każdy człowiek ma coś w sobie, co chciałby wykonywać. Z drugiej strony chyba nie każdemu jest dane to odkryć.
Tadeusz Majewski, Beata Włoch

Za piątkowym wydaniem Dziennika Bałtyckiego






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz