Mont Blanc, najwyższy szczyt Starego Kontynentu (4810m n.p.m), niczym magnes przyciąga wielu, którzy spragnieni są mocnych wrażeń, no i oczywiście kochają góry.
Pomysł wyprawy zrodził się w ubiegłym roku. Postanowiłem z przed laty zdobyte doświadczenie z wielu sportowych zgrupowań z lekkoatletami w górach przekuć na coś bardziej spektakularnego.
Najwyższy szczyt Europy Mont Blanc 4810m n.p.m. Jego masyw jest długi na ok. 50 km, a szeroki na 15 km. Znajduje się w Alpach na granicy trzech państw: Francji, Szwajcarii i Italii. Od wysokości ok. 4000 tys. m pokryty jest wiecznym śniegiem i lodowcem, który niestety ustawicznie się skraca, co jest skutkiem ocieplenia klimatu. Mont Blanc ciągle rośnie, około 0,1 cm rocznie. Średnia temperatura latem na szczycie wynosi 6,5ºC.Pierwszym zdobywcą był Jacques Balmat w roku 1786.
Wyprawa na Mont Blanc
Mont Blanc, najwyższy szczyt Starego Kontynentu (4810m n.p.m), niczym magnes przyciąga wielu, którzy spragnieni są mocnych wrażeń, no i oczywiście kochają góry.
Pomysł wyprawy zrodził się w ubiegłym roku. Postanowiłem z przed laty zdobyte doświadczenie z wielu sportowych zgrupowań z lekkoatletami w górach przekuć na coś bardziej spektakularnego.
Decydując się na taką wyprawę niezbędne jest właśnie doświadczenie górskie, nienaganna kondycja oraz umiejętność radzenia sobie w trudnym górskim terenie. Dobrze jest również posiadać podstawy wspinaczkowe. Istotne jest oczywiście zdrowie, odporność na stres i chorobę wysokościową, która może dopaść każdego już na wysokości ponad 4000m.
Do tego niezbędne jest wyposażenie, profesjonalny sprzęt, m.in.: czekan, raki, buty z membraną, kask, odpowiednia kurtka, bielizna termiczna i cały arsenał niezbędnych drobiazgów.
DZIEŃ I
Wyjazd elegancko oznakowanym busem przez firmę Stanisława Listewnika zaplanowaliśmy na 23.06.2008 wraz z dwójką moich młodych towarzyszy wyprawy Marcinem i Sergiuszem.
Pakujemy nasz dobytek, który waży wszystkiego ponad 250 kg i w drogę. Jedziemy przez Niemcy w kierunku Monachium, podążając w stronę granicy ze Szwajcarią. Na granicy wykupujemy obowiązkową winietę. Po drodze zatrzymujemy się przy jakimś podmiejskim kąpielisku miejskim. Jest nim niewielkie czyściusieńkie jezioro. I tu spotyka nas miła niespodzianka! Woda w jeziorze jest bardzo ciepła. Okazało się, że to zasługa pobliskiej elektrociepłowni, która używa ją do schładzania swoich generatorów. Ta przyjemna kąpiel regeneruje zmęczenie podróżą. Im bliżej granicy z Francją i docelowego Chamonix, tym więcej serpentyn, które prowadzą do kolejnej granicy. Wjeżdżamy coraz wyżej. Samochód spisuje się dobrze, ale dbamy o to, by nie przegrzać silnika i zatrzymujemy się co jakiś czas na chwilę.
W końcu Francja i słynne Chamonix - 1050m n.p.m.
Kurort i ośrodek narciarski znany już od dawna. Tu wszak odbyły się pierwsze igrzyska zimowe w 1920 roku.
Pod miastem znajdujemy camping. Wykupujemy plac za 26 euro za dobę, rozbijamy namioty i udajemy się na wypoczynek. Usypia nas ustawiczny szum pobliskiej rzeki.
DZIEŃ II
Budzi nas niesamowity świergot chyba tysięcy ptaków, gnieżdżących się gdzieś w przylegającym do campingu lesie. Camping otaczają wierzchołki alpejskich szczytów.
Tego dnia planujemy wycieczkę aklimatyzacyjną w góry. Pogoda zachęca. Jest ciepło i bezwietrznie. Bardzo dobra widoczność. Wchodzimy na szczyt Le Brewent 2525m n.p.m. Szczyt położony jest dokładnie naprzeciwko celu naszej wyprawy. Z niego rozpościera się wspaniały widok na Mont Blanc. Wokół otaczają nas inne alpejskie szczyty, ukazujące swoje nieprzeciętne piękno. Szczególnie wygląda okazale La Verte 4122m n.p.m. Na górze równie ciepło jak w dolinie, a widoczność sięga dziesiątki kilometrów.
Nie spiesząc się pstrykamy zdjęcia i cieszymy oczy niecodziennymi widokami.
Schodząc napotykamy rezerwat kozic i muflonów. Na campingu szykujemy kolację. Po kolacji wypad do miasta. Chamonix to schludne miasteczko, położone w kotlinie jak nasze Zakopane. Tylko góry wydają się bliżej. Odnosi się wrażenie, że stoją tuż za miastem.
DZIEŃ III
Pobudka o 6.30. Zwijamy obóz i opuszczamy camping, do którego jeszcze wrócimy. Spotykamy rodaków ze Śląska, którzy wczoraj wrócili z Mont Blanc. Widać po nich mocne zmęczenie. Trochę nas postraszyli, że będzie ciężko. Mamy się spieszyć, bo zapowiadają dobrą pogodę, którą trzeba wykorzystać. Po udzieleniu nam kilku praktycznych wskazówek pożegnaliśmy się, życząc nawzajem powodzenia.
Opuszczamy Chamonix kierując się do miasteczka Les Houches, położonego o kilka kilometrów w kierunku zachodnim.
Parkujemy naszego busa u wylotu jednej z uliczek, skąd rozpoczniemy naszą właściwą wędrówkę. Dopakowujemy nasze plecaki do granic ich maksymalnej pojemności (80 l), sprawdzamy raz jeszcze cały nasz ekwipunek, no i w drogę!
Pogoda plażowa. Słońce pali bezlitośnie. W powietrzu daje się wyczuć dużą wilgotność. Na szczęście pierwszy etap wspinaczki to strefa lasu. Wędrówka nim przynosi nam sporą ulgę.
Kolejne godziny marszu. Zaczynamy je odczuwać za sprawą przeładowanych plecaków. Nie bardzo wyobrażam sobie targania tego wszystkiego w kolejnych dniach. Póki co, las pozostaje poza nami i wyłania się obszerna, zielona kotlina z ośnieżonymi szczytami.
Dochodzimy do torowiska, po którym jeździ tramwaj zawożący turystów do Les Houches tzw. telekabiną - kolejką górską przypominającą naszą na Kasprowy Wierch.
Podziwiają tam widoki trochę spacerując. Później relaksują się w restauracji górskiej z obszernym tarasem, popijając kawę i dobre francuskie wino.
Wcześniej to miejsce miało być celem drugiego dnia. Niestety, idąc dalej odbiliśmy od torów w kierunku na grań, licząc że skrótem zajdziemy szybciej. Jak to bywa ze skrótami, spotkała nas niemiła niespodzianka. Na szczycie grani prowadzący Sergiusz oznajmia, że jesteśmy bez szans na jej przejście. Grań opada ostrym kątem w dolinę. Pozostaje nam zawrócić. Dziś już bez szans, na dalszą wspinaczkę jest późno. Przy torowisku rozbijamy obóz i decydujemy się na nocleg. Pierwsza noc w górach na wysokości ponad 2000m.
DZIEŃ IV
Budzę się bardzo wcześnie, a właściwie to budzą mnie walczące na grani kozice, których odgłosy walki potęguje górskie echo.
Ranek nie zapowiadał pogodnego dnia. Ciężkie chmury zwiastowały deszcz. Na szczęście tylko postraszyło krótkotrwałym opadem. Chmury gdzieś znikły i pojawiło się słońce.
Jak już mowa o pogodzie - ci co chodzą po górach, wiedzą, że ona tu panem i władcą. Pogoda rządzi i rozstrzyga.
Można być nie wiem jak przygotowanym, to i tak wszystko na nic! Szanse powodzenia spadają do zera. Bo co zrobisz, jak np. zejdzie mgła czy nagle napłynie jakiś front atmosferyczny, o co wcale nie trudno? Możesz tylko cierpliwie czekać i nic więcej.
Zwijamy obóz, zjadamy coś ciepłego, ugotowanego przez Marcina i w drogę. Tym razem idziemy wzdłuż torowiska, przechodzimy pod wydrążonym w skale tunelem i dochodzimy do wspomnianego Le Nid d`Alge. Uzupełniamy zapasy wody i kierujemy się na czerwony szlak.
Odnośnie szlaków to trochę umowne pojęcie. We Francji nie ma zwyczajów znakowania. Jeżeli są to słabo oznakowane, łatwo się na szlaku zgubić. Trzeba się obowiązkowo wspomagać mapą, no i intuicją.
Te Tu Rouse to schronisko położone na wysokości ok. 3 tys. m, cel dzisiejszego dnia.
Szlak początkowo pnie się łagodnie w górę. Podchodzimy czerwono-rdzawym rumowiskiem skał zupełnie nie przypominających Alp.
Z upływem czasu plecaki dają znać o sobie. Zwłaszcza kiedy po chwili odpoczynku ponownie trzeba zarzucić go na siebie. Trzeba używać sposobu i sporej siły, aby plecak znalazł się na grzbiecie. Czuję się trochę jak juczny wielbłąd..
Nie ma wyjścia, trzeba sobie radzić i kontynuować marsz. Przechodzimy obok tzw. domku przetrwania, w którym dla bardzo strudzonych wspinaczką czy nagłym załamaniem pogody można od biedy biwakować.
Idziemy dalej i napotykamy sporej wielkości pole śnieżnolodowe. Po raz pierwszy zakładamy na buty raki i przechodząc po nim podchodzimy pod dość sporą i stromą grań. W pół drogi napotykamy na szlaku krzyż z fotografią jakiegoś nieszczęśnika, który odpadł z grani tracąc życie. Później tych krzyży napotkamy więcej.
Wyostrzamy naszą uwagę koncentrując się na wspinaczce. Od czasu do czasu wąskie skalne półki utrudniają przejście po nich, bowiem obszerne plecaki haczą o skalne bloki powodując utratę równowagi. Na szczęście obywamy się bez większych przygód i... grzbiet grani za nami.
Jeszcze tylko z 300m wędrówki po śnieżnym polu i jesteśmy w schronisku. Tu dopada mnie kryzys, czuję się "ugotowany". To skutek m. in. przeładowanego plecaka. Jemy w schronisku kolację. Stołówka bardzo obszerna i przeszklona z widokami na góry. Jedna z nich to grań prowadząca do Alguille de`Gouller 3820m. Robi wrażenie. Stroma, pokryta lodem i śniegiem.
Łatwo nie będzie. Jak nie wypocznę do jutra, to nie wiem czy podołam. O godz. 19 udaję się na wypoczynek. Próbuję zasnąć. Nic z tego. Przemęczony organizm nie chce się uspokoić. Krew pulsuje w skroniach. Czuję, jak całe ciało rozgrzane wysiłkiem nie chce się wyciszyć. Mijają kolejne godziny bez snu. Około godz. 6 rano przysypiam może na 30 min, nie więcej.
DZIEŃ V
W głowie kłębią się różne myśli i obawa, czy sprostam w tej sytuacji wyzwaniu. Brak snu to brak sił na dalszą wspinaczkę. Zbieram się jednak w sobie. Mimo wszystko czuję się już na tyle dobrze, że wraca humor, czarne myśli odpłynęły wraz z upływem nocy. Rano poznaję Słowaka Igora, który był wczoraj na Mont Blanc. Dodaje otuchy i ofiaruje napój energetyczny, wzmacniający koncentrację.
Udaję się do chłopaków, którzy są już prawie gotowi. Na obozowisku spotykamy wesołą grupę Amerykanów też gotowych do wspinaczki. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia.
Nim wyruszamy, połowę dotychczasowych rzeczy zostawiamy na miejscu. Z dotychczasowym obciążeniem jesteśmy bez szans, by wejść wyżej.
Podchodzimy do grani. Zakładamy raki i kaski. Teraz zaczyna się właściwa wspinaczka! Stroma, popękana grań, w części oblodzona, zadania nie ułatwia. Krok po kroku pokonujemy kolejne metry pomagając sobie czekanem. Na szczęście trudniejsze fragmenty drogi są oporęczowane.
Przeprawiamy się na przeciwległą grań. Asekurujemy się długą, przewieszoną liną, zaczepiając do niej naszą lonżę. Podchodzimy wyżej i słyszymy co jakiś czas łoskot zlatujących kamieni. To schodzący z grani nierozważnie idąc prowokują na szczęście małe lawiny, uchodzące gdzieś bokiem.
Chłopaki odskoczyli nieco do przodu.
Ja staram się iść równym, miarowym tempem. Mam świadomość, że do końca nie czuję się zregenerowany po wczorajszym dniu. Przede mną wspina się jakiś młody Anglik. Ciężko postękując niemal płacze z wysiłku. Pomimo że jest wspomagany przez swojego przewodnika, to i tak ma spore problemy. Po około 4 godzinach wspinaczki ukazuje się wysoko ponad głowami schronisko Gouller. Kontakt wzrokowy z nim mobilizuje siły. Około godz. 15 jestem na miejscu. Spotykam Marcina i Sergiusza opalających się pod ścianą schroniska.
Schronisko Gouller nie jest już tak ładne jak to niżej. Jest też zdecydowanie skromniejsze.
Porządkujemy nasze rzeczy. Rozbijamy obóz kilkadziesiąt metrów od schroniska i zjadamy solidny posiłek.
Jutro kulminacyjny moment wyprawy. Atak na szczyt. Zaplanowaliśmy, że wychodzimy o godz. 2.30 rano. Rozstaję się z chłopakami i udaję się do schroniska. Około godz. 20, chociaż słońce na horyzoncie, udajemy się na wypoczynek.
DZIEŃ VI
Jest 2.30. Rozgwieżdżona noc nad głowami. Temperatura około -8°C.
Sergiusz pomaga mi się uporać z co jakiś czas osuwającym się z buta rakiem.
Marcin zabezpiecza w namiocie pozostałe rzeczy i jesteśmy gotowi do wymarszu.
W oddali widać migające światełka czołówek - tych, którzy tak jak my zdecydowali się tej nocy wejść na szczyt. Początkowo jest ok., żadnego wspinania, przeciwnie. Odnosimy wrażenie, że schodzimy. I rzeczywiście schodzimy do rozległej kotliny, po przejściu której zaczynamy iść trawersem do wysokości około 4.400m.
Nocna wspinaczka - doświadczam ją po raz pierwszy. Gwiazdy na niebie wydają się niemal tak blisko, że wystarczy sięgnąć ręką. Wzrok kieruję poza grań, w dolinę. Gdzieś daleko od nas migają światełka miasteczek i ludzkich domostw niczym złote cekiny.
Idąc w ciemności nie odczuwa się pokonywanego dystansu, co jest bez wątpienia ogromną zaletą.
Zbliża się 4 rano, zaczyna świtać. Niebo zmienia swój kolor, gwizdy zaczynają znikać. Po chwili daleko u podstawy widnokręgu ubarwionego kolorami tęczy ukazuje się złoto-platynowe słońce.
W tym momencie jesteśmy już na 4.400m koło schroniska przetrwania Vallot. To barak, w którym nie ma żadnej obsługi. Jest obrzydliwie brudno. Wszystko w nieładzie, przeznaczone dla tych, których podczas wspinaczki dopada nagły kryzys czy załamanie pogody.
Na szczęście nie korzystamy z tego przybytku i po parominutowej przerwie kontynuujemy podejście. Niestety jest coraz trudniej. Sergiusz zaczyna mieć problemy z wysokością. Robi mu się mdło. Oddech staje się coraz trudniejszy. Jednak po jakimś czasie te nieprzyjemności zaczynają nieco ustępować.
Niemniej jednak zmęczenie narasta.
Krok po kroku zbliżamy się do upragnionego celu. Grań zaczyna się coraz bardziej wyostrzać, a wiatr się wzmaga, to znak, że szczyt blisko!
Jeszcze kilkadziesiąt coraz to krótszych kroków i ciężkich oddechów, i wchodzimy na upragniony szczyt! Dokładnie jest godzina 8.08, 29 czerwca 2008 r. Mont Blanc pod naszymi nogami.
Uspokajam oddech i rozglądam się wokół. Przede mną bajeczna panorama Alp przyozdobionych chmurami o fantazyjnych kształtach..
Po chwili widzę rozpromienioną twarz Sergiusza pstrykającego zdjęcia.
Chwila jest rzeczywiście wyjątkowa. Próbuję ją utrwalić na zawsze. Zdaję sobie przecież sprawę, że nie będzie mi prawdopodobnie dane już więcej być tu ponownie.
Chociaż na szczycie przede mną było tu wielu, a po mnie będzie ich równie dużo, to wiem na pewno, że zdecydowana większość ludzi nie będzie tego z różnych powodów przeżywać.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie. No i cóż. Czas na powrót.
Marcin, który jako pierwszy z nas zameldował się na szczycie, chce już schodzić. Narzeka, że robi mu się zimno, chociaż temperatura tu tylko około -8°C, to jednak wydatek energii, aby wejść, był dość spory. Nie mamy ze sobą żadnego konkretnego jedzenia, by uzupełnić jej straty.
Wejście to połowa sukcesu. Jakże ważna, ale to dopiero połowa. Należy o tym pamiętać. Przed nami długie mozolne zejście.
Po zdobyciu szczytu następuje mimowolne odprężenie organizmu, co nie ułatwia zadania. Trzeba być szczególnie uważnym. Można się w każdym momencie np. pośliznąć, stracić równowagę i popaść w niezłe tarapaty.
Słońce coraz bardziej zaczyna ogrzewać mocno już schłodzone nasze organizmy. Rozlało się ponad nami w niekończącą się dolinę, pełną lodu oraz śniegu i doskwiera coraz bardziej. Woda się kończy i ubywa sił. Idę resztkami woli powłócząc nogami. Czuję się, jakbym szedł po pustyni, której nie widać końca. Im bliżej do celu, tym wydaje się, że cel się oddala. Inna jest perspektywa dystansu niż ta w nocy. W pewnym momencie zaczynam mieć nawet wątpliwości, czy aby to ta droga. W końcu dochodzę do ostatniego podejścia wspinając się coraz wolniej, dostrzegam namioty i budynek naszego schroniska. Chłopaki witają mnie w namiocie. Widzę, że też mają dosyć.
Jesteśmy głodni i zmęczeni, ale najbardziej jednak odwodnieni..
Uzupełniamy płyny, coś wrzucamy na puste żołądki i spragnieni wypoczynku umawiamy się za 3 godziny na solidniejszy posiłek.
Dwie godziny dobrego snu stawia mnie na nogi. Wracam do Marcina i Sergiusza w lepszym humorze. Jemy wspólny posiłek i opowiadamy pierwsze wrażenia. Jeszcze nie bardzo dociera do nas fakt, że cel osiągnęliśmy, że weszliśmy na Mont Blanc!
Marcin pokazuje nam mocno pokancerowane stopy. Dużo na nich pęcherzy i zdartej skóry. To cena, jaką trzeba zapłacić podczas wspinania.
Pod wieczór niespodziewanie nadchodzi burzowy front. Huk piorunów i gradobicie robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza jak jest się w namiocie na wysokości 4 tys. metrów. Na szczęście burza nie trwa długo i ranek wita nas znowu pogodny.
DZIEŃ VII
Pogodny ranek zakłóca mi niepokój o zejście trudną technicznie granią, którą wcześniej podchodziliśmy również do schroniska, jest bardzo zdradliwa.
Osuwające się kamienie, wąskie skalne półki, oblodzone i ośnieżone, i spory kąt nachylenia grani bynajmniej nie ułatwiają zejścia.
Schodzimy dość blisko siebie, asekurując się nawzajem, ale nie liną, bowiem upadek kogokolwiek z nas pociągnąłby za sobą następnego.
Niemniej jednak idąc obok siebie czujemy się pewniejsi. Inna jest przy zejściu praca mięśni, zwłaszcza nóg. Ruchy koncentryczne "nabijają" mięśnie powodując ich szybsze zmęczenie. Cały czas trzeba pamiętać, aby nie pochylać się do przodu, lecz trzymać się grani. Przerzucenie środka ciężkości o kilka stopni do przodu może skończyć się głębokim nurkowaniem z wiadomym skutkiem. Po 3 godzinach docieramy do upragnionego schroniska Tu Te Rousse. Chwila odpoczynku. Ponownie "dobijamy" plecaki pozostawionym tu sprzętem poza puszkami z rybą, którymi obdarowaliśmy uradowanych Francuzów.
Jest bardzo ciepło i parno. Śnieg topi się na potęgę i robi się ciężki.
Opuszczamy schronisko i udajemy się w stronę czerwonej grani, którą schodzimy do górskiego tramwaju bez większych problemów. Brudni, zarośnięci, zmęczeni. Po 2 godzinach oczekiwania zjeżdżamy do stacji kolejki górskiej ostatnim jej kursem. Po godz. 15 jesteśmy w miasteczku Les Houses. Chłopaki udają się po samochód, a ja pilnując bagaży zamawiam piwo za 5 euro. Smakuje wyjątkowo, pod zdobyty Mont Blanc!
Janusz Nowak
Uczestnicy wyprawy wyrażają specjalne podziękowania
Stowarzyszeniu Amor Omnia Vinci i jego prezesowi
panu Leszkowi Żygowskiemu
Za okazaną pomoc w pozyskaniu środków, a także podziękowania hurtowniom LDS i SUPKON w Starogardzie
Janusz Nowak, Marcin Użlis, Sergiusz Byczkowski
Profesjonalną obróbkę zdjęć wykonało STUDIO LABOR
Wystawę zdjęć z wyprawy można objerzeć w hali OSiR w Starogardzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz