sobota, 24 października 2015

EUGENIUSZ CHEREK. Ostał ci sie ino garnc (reportaż)

- Matuszewski miał trzech adwokatów, ze wszystkiego się jakoś wykręcił. Józef Filipski - nasz skarbnik i ja siedzieliśmy bez wyroku na Okopowej i Kurkowej prawie dwa lata . Wypuścili nas pod koniec sierpnia 1980 roku. W Gdańsku robiło się "gorąco". Zenek Zwolicki nie wytrzymał psychicznie. Skończył żywot w 1972 roku. Miał 37 lat.

Stanisław Kaźmierczak i Józef Filipski w latach 1950-1978 kierowali w Pączewie największym zakładem produkcji naturalnego jedwabiu w Polsce. W 1976 roku wprowadzili, jak na owe czasy, prekursorskie metody skupu i zbytu. Władze uznały, że popełnili przestępstwo gospodarcze.


Produkcja naturalnego jedwabiu, byłaby prosta i łatwa, gdyby nie to, że jedwabniki trzeba karmić tylko liśćmi morwy. Wychów jedwabników jest krótki, trwa 5 tygodni w miesiącach letnich. Jedwabniki można było hodować w pokoju. Z około 15-20 gramów tzw. greny można było wyprodukować około 300 garnców kokonów. W 1970 roku dostawało się za niego około 10 000 zł.

Bombyx Mori - jedwabniki do Pączewa sprowadzili już przed II wojną światową Brejscy. Po wojnie prekursorem i założycielem hodowli był Zenon Zwolicki. W 1950 roku Pączewo stało się siedzibą Wojewódzkiego Związku Hodowców Jedwabników. Skup kokonów prowadziło Przedsiębiorstwo Obrotu Surowcami Włókienniczymi w Milanówku. Stanisław Kazimierczak do Pączewa sprowadził się z Kasparusa w 1948 roku. Zaczęła się tu prawdziwa jedwabnikowa rewolucja. Pierwszymi hodowcami byli: Zwoliccy, Maleccy, Paszkowiak, Zymek, Kamrowski, Szabowski. Jedwabniki hodował nawet dyrektor rolniczej szkoły w Bolesławowie, Szrajda. Wojewódzki związek w latach prosperity liczył około 80 hodowców, z czego prawie połowa pochodziła z Pączewa i okolic.

Hodowla jedwabników nie wymagała większych inwestycji. Pomieszczenie, grena i liście morwy. W sezonie letnim wynajmowano nawet klasy szkolne. Za tą przysługę hodowcy malowali przed pierwszym września klasy. Jedwabniki hodowano nawet w jednej z dworcowych poczekalni. Wynajmowali ją studenci z Gdańska. Z Laboratorium Doświadczalnego w Milanówku, pocztą lub koleją przysyłano zamówioną grenę, w opakowaniach 10-20-gramowych. Jaja jedwabnika miały średnicę około milimetra, brunatno-szarą barwę. Znajdowały się w stanie pozornej martwoty. Proces inkubacji, ożywienia, rozpoczynał się z chwilą wyjęcia z pudełka i doprowadzenia do temperatury 15 stopni C. Po upływie 2 dni od wyłożenia ich na półki codziennie podnoszono temperaturę o 1 stopień, aż do 25 stopni. Wilgotność powietrza w tym czasie musiała wynosić 80-85%. W takich warunkach gąsienica przegryzła kokon i wydostawała się na zewnątrz. Od tej pory prowadziła samodzielne życie. W poszukiwaniu pożywienia rozłaziła się po półkach, całym pomieszczeniu. Wówczas trzeba było jak najszybciej dostarczyć larwom liści morwy.

Morus alba - morwa, krzew ozdobny, występuje kilka odmian, najbardziej "wydajna" była morwa żółwińska, wyhodowana w Żółwinie koło Pruszkowa. Morwa, liście dla pokarmu jedwabników, nadaje się dopiero po 4 latach wegetacji. Na początku liście morwy do Pączewa przywożono ze Starogardu, Kulic, potem pączewiacy założyli własne plantacje, były to żywopłoty przydomowe. Liście trzeba było gąsienicom dawać 5 razy dziennie. Im były starsze, tym więcej żarły - jak opętane. Rosły w zastraszającym tempie.

Stadium gąsienicy trwa 28-36 dni. W tym okresie jej długość zwiększa się około 30 razy, a ciężar 9 000 razy. Kiedy gąsienica się rozwinie, zapada w sen, który trwa 16-24 godzin. Po przebudzeniu opuszcza starą skórę i znowu zaczyna żreć. Taki proces powtarza się 4 razy. Przy ostatnim śpi 48 godzin, następnie staje się jasnokremowa, zmienia się proporcja między głową a tułowiem. Następuje najważniejszy etap w życiu gąsienicy. Okres ten trwa około 10 dni. Zaczynają się wówczas rozwijać gruczoły przędne. Teraz potrzebuje jeszcze więcej pożywienia. Gąsienice zaczynają tzw. oprzędzenie, budują kokony. Snują równomiernie włókna, ósemkowate pętelki, kokon staje się coraz grubszy.

Po zakończeniu tego procesu gąsienica zmienia się w poczwarkę, o przemianie świadczy charakterystyczne grzechotanie kokonu. W kokonie znajduje się od 2000 do 3000 metrów cienkiej jedwabnej nitki. Produkcja zakończona. Kokony o długości 3-5 cm kwalifikowano do I klasy. Po zebraniu kokonów poczwarki trzeba unicestwić, zabić. Wystarczył do tego strumień gorącego powietrza o temperaturze 40-50 stopni, poczwarki ginęły, a kokon, jedwab można było odstawić do skupu.

Jedwabne kokony nie sprzedawano na wagę, lecz na garnce. Garniec taki, jako relikt tamtych czasów przechowuje Maria Zwolicka, matka pierwszego powojennego hodowcy. Po śmierci syna i męża przez kilka lat sam prowadziła hodowlę jedwabników. Kokony po zakończeniu produkcji bezpośrednio zawożono z Pączewa do Milanówka, gdzie w fabryce rozwijano jedwabne nici. W okresie największej prosperity (1972-1976) pączewscy hodowcy sprzedawali jedwabnych kokonów za około 14 mln zł rocznie. Związek z nagromadzonych zysków postanowił nawet zbudować na działce przy dworcu własną siedzibę. Budowa obiektu nie została zakończona.

W 1976 roku Związek Hodowców Jedwabników postanowił rozwinąć działalność o produkcję, uprawę krzewów ozdobnych. Pączewscy działacze związku podjęli wówczas decyzje o wprowadzeniu tzw. akwizycji. Można było więcej zarobić, ułatwiło to skup i sprzedaż. Sprawą zainteresował się wydział finansowy Urzędu Wojewódzkiego. Do Pączewa zjechali kontrolerzy i rewidenci. Sprawę akwizycji uznali za nielegalną. Szczególnie zarzucili, że jednym z akwizytorów był Matuszewski, działacz partyjny KW PZPR w Gdańsku. Związek rozwiązano. Nastąpił kres jedwabnego raju. W następnych latach hodowla stała się nieopłacalna, jedwab zaczęto sprowadzać z Chin. Po hodowlach jedwabników w pozostały w Pączewie skarłowaciałe morwy. Niektóre, przystrzygane, zdają się przypominać czasy jedwabnej świetności Pączewa. Tylko garnc służący do odmierzania kokonów pozostał taki sam jak przed 50 laty.

*Wszyscy bohaterowie tego reportażu już nie żyją. Tekst powstał w 1994 roku ("Gazeta Kociewska"). Dodałem tylko nowe zdjęcia.


Niektóre komentarze z Fb ze strony Eugeniusz Cherek

Barbara Dembek-Bochniak A teraz pączewska anegdotka o morwie, dosłownie sprzed 2 dni. Wieczorem zwykle wychodzimy z pieskiem na spacer. Przechodzimy koło posesji, której żywopłot tworzą krzaki morwy - białej, która dojrzewa wcześniej i czarnej, dojrzewającej teraz. Jak co roku w wakacje, od 40 lat Emotikon smile, kiedy tylko mijam ów żywopłot, szukam owoców morwy i je zjadam Emotikon smile Tak zrobiłam i dwa dni temu. Z daleka obserwowała mnie 5-letnia, ciekawska dziewczynka - od niedawna nasza sąsiadka. I krzyczy za mną: "Proszę pani! A co pani tam znalazła?" "Morwę!" "A co to jest?" "To się je!" - odkrzykuję. A dziewczynka na to: "Te liście?" Emotikon smile Emotikon smile Emotikon smile Podejrzewam, że spory procent młodzieży i dzieci od nas ze wsi nie zna smaku morwy, nie wie jak wyglądają jej owoce i nawet nie wie o tym archaicznym żywopłocie. I trzymam kciuki, żeby tylko właściciele nie wycięli go (a nie zanosi się na to, chwała Bogu). Nie lubię · Odpowiedz · 1 · 6 sierpnia o 15:21 Mariusz Kurowski Mariusz Kurowski Piszecie o żywopłocie z morwy natomiast u mojego dziadka w sadzie rosły drzewa morwowe, czarna i biała. Musiały być bardzo stare bo wyrosły na około 5-7 metrów. Wdrapywaliśmy się na gałęzie aby je zrywać. Gałęzie zwisały do samej ziemi. Masz może zdjęcie takiego żywopłotu? "}" class="UFILikeLink">Lubię to! · Odpowiedz · 6 sierpnia o 17:28

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz