wtorek, 13 października 2015

Husky! Takie to nie fair! [pamięci Jamesa Olivera Curwooda]



Piękne husky leżały w cysterskim upale w cieniu olch nad nędzniutką z ich perspektywy rzeczką. Dyszały jakby dopiero co przybiegły z bardzo odległej Alaski albo z kanadyjskiej głuszy. Ich obecność tutaj była wręcz absurdalna - na tej brzydkiej, wydeptanej trawie, w cieniu olch. Od czasu do czasu niepewnie podchodziły do nich dzieci z mamusiami, by ostrożniutko je pogłaskać, oczywiście nie patrząc w ich niepokojące bezkresem oczy, ze sceny obok dochodziły dźwięki rocka, a zewsząd drażniły słowa - szeleszczące, nieraz śliskie śśśśś.

W ogóle wszystkie dźwięki były dla nich tutaj dziwne. Nic, co by przypominało prawspomnienia, na ten przykład - z Łowców wilków - szelest skrzydeł białej sowy w tamtej nocy, gdy pyzaty, czerwony księżyc rzucał drżący blask na milczącą pustynię śnieżną. Ich Pani i Pan, kobieta i mężczyzna - oboje smagli, o mocnych nogach i silnych rękach, może dzieci pisarza Anglika i indiańskiej księżniczki, wyjaśniali coś po raz setny uczestnikom toczącej się obok nich imprezy. Być może w ich psiej prapamięci jeszcze przewijały się jak filmy biegi z Jamesem Oliwerem Curwoodem, tysiące mil w zaprzęgu w dół potężnej Saskatchewen, w dół Atabaski, Rzeki Niewolniczej i Mackenzie, ogromne, puste przestrzenie śnieżne z nielicznymi osadami, ucieczki przed watahami wilków, huk strzelb, zranione łosie, Doliny Ludzi Milczących, krainy Najdzikszych serc, gdzie poza nawias miejskiej cywilizacji zbiegali traperzy, policjanci, złodzieje i zakochani. Być może już nie miały sił albo ochoty na niestosowny tutaj bieg, w tych jakże dziwnych okolicznościach. W tym skwarze i zgiełku dziwnego miasta z czerwonej cegły. Ale nie! Wbrew pozorom było w nich jednak ciągłe oczekiwanie, wrodzona czujność, niecierpliwość, wynikające z nieugiętości charakterów. Więc gdy nagle któreś z nich - Anglik lub indiańska Księżniczka - dało sygnał gotowości do działania, przez wydawałoby się kompletnie rozłożone upałem stado przebiegł nerwowy dreszcz, zupełnie jak gdyby stanowiły jeden organizm dotknięty prądem. Natychmiast się poderwały, zaczęły się wyrywać i krótko szczekać gotowe do dalszego biegu. Byle jak najdalej od tej dziwnej krainy suchego słońca, pylących topoli, nieprzyjemnych olch i wiązów - jak najdalej od Krainy Grądów w chłodny iglasty las, w pola mrozu. Kilkanaście z nich Pani i Pan przywiązało do uprzęży. Gdzie i jak daleko teraz pobiegną? Sam start może i podobny do tych w osadach dzikiej Kanady. Jak zwykle wyciągnięte szyje zaciekawionej gawiedzi, rosnące emocje, choć nie za bardzo, bo, o dziwo, nikt się nie zakłada, nie wędrują z rąk do rąk papierowe pieniądze. A może to będą kolejne wyścigi zaprzęgów? I start! Uf, co Pan Anglik i Pani indiańska księżniczka napakowali na te sanie? Nie mogą ruszyć! Po chwili jednak im się udaje, bo pomaga Pan. Ciągną ze wszystkich sił, byle tylko dotrzeć do pierwszej łachy śniegu - będzie łatwiej. I nagle - stop. Po kilku sekundach! Oglądają się na sanie. Nie ma sań! Zdumienie. Za szybą półciężarówki VW, którą trochę pociągnęli, siedzi Pani - czar prysł - już nie indiańska księżniczka. Pan, już nie Anglik, syn angielskiego pisarza, wygłasza pogadankę o rasach psów. Takie to nie fair. Takie to nie fair. Takie to nie fair! Koniec eventu.

Tadeusz Majewski











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz