sobota, 17 października 2015

JUSTYNA MACHNIKOWSKA. Don"t cry

Z serii "Don"t cry"



OPOWIADANIE

p { margin-bottom: 0.25cm; direction: ltr; color: rgb(0, 0, 0); line-height: 120%; widows: 2; orphans: 2; }p.western { font-family: "Calibri",sans-serif; font-size: 11pt; }p.cjk { font-family: "SimSun","宋体"; font-size: 11pt; }p.ctl { font-family: "Arial",sans-serif; font-size: 11pt; }


Lato. W naszej wiosce działał klub, w którym urządzano zajęcia dla młodzieży. Zajęcia te to przede wszystkim siedzenie na ławkach i zajadanie się czipsami (które były nowością) oraz czekanie na dyskotekę co sobotę. I tak leniwie żyło się od soboty do soboty. Ja, zawsze wolny ptak, bez obowiązków jak sianokosy czy oprzątanie, kręciłam się od koleżanki do koleżanki nawołując na tańce i pomagając przy owych pracach. Stąd wiem gdzie krowa ma cycki, jak pachnie siano rozgrzane słońcem i spracowane ciało. Kiedy już wystroiłyśmy się, szłyśmy na tańce. Było nam dobrze w tej naszej paczce, ale niektórzy chłopcy zaczęli zwracać uwagę na koleżanki. I tak czasami któraś z nas miała partnera do tańca gdy reszta jeszcze czekała. Na jednej z takich dyskotek wypatrzył mnie taki szaławiła, koleś, który już palił, nie zdawał do kolejnych klas i miał prawie 18 lat. Zaczepił mnie na przystanku PKS, gdzie było jedno z najlepszych punktów obserwacyjnych w wiosce. Spytał tym swoim chropawym, niskim głosem czy możemy się spotkać. Ot tak bez ogródek a ja zgodziłam się skwapliwie bo w końcu będę miała o czym opowiadać. Dość już stania na czatach w cmentarnych krzakach, kiedy to moje dziewczyny umawiały się z chłopakami, teraz ja! Randka ustalona była na brzegu lasu, w niedzielę wieczorem przy kamieniu. Cały dzień kombinowałam co ubrać i jak nie dać po sobie poznać, że coś się szykuje. W końcu mama pozwoliła mi iść zanocować do dziadka, na drugi koniec wsi, tam gdzie wyznaczyłam spotkanie. Przekonana byłam, że właśnie tam nikt nas nie wypatrzy, o wszystkim pomyślałam ale nie o instynkcie starego podrywacza - mojego dziadka. Dziwię się teraz, że nie umówiliśmy się na mostku, gdzie zwykle spotykały się inne pary, tylko właśnie tam, w tej dziczy umyśliłam sobie tę randkę. W końcu przyszedł, jak gdyby nic z rękoma w kieszeniach, nieświeżo pachnąc po wypalonym papierosie i podszedł bardzo blisko. Ja szybciutko usiadłam na kamieniu, on przysunął się prawiąc mi komplementy, igliwie ostro pachniało, byłam zaniepokojona, wiatr szarpał subtelnie liście. Spijałam jego słowa, jeszcze nikt tak nie mówił do mnie. Wstałam a on wtedy chciał mnie pocałować, uciekłam skacząc przez rów. Nikt nie mógł przecież naruszyć mojej wieży radości, wieży samotności. Pobrudziłam ubranie a dziadek z wujkiem jak te mityczne Cerbery, już o wszystkim wiedzieli. Jaka porażka, gadaniu nie było końca - a z kim? a po co? mam jeszcze czas i z takiej rodziny... to zgroza! A ja byłam szczęśliwa, zrobiłam krok w dorosłość choć nigdy więcej go nie spotkałam.

Lato. Minął rok i znów postanowiłam przełamać moją nieśmiałość i tak poznałam amatora gry w ping ponga. Drętwy taki trochę ale bardzo zdecydowany być ze mną. Nie słuchał rocka, miał stanowcze poglądy na przyszłość, wspólną oczywiście. Bawił mnie tym i przerażał, przecież za młodzi byliśmy aby mieć plany. Mieszkał niedaleko i często przyjeżdżał dużym fiatem, czym szalenie imponował dziadkowi. Były i spacery rozgrzanymi, piaszczystymi drogami wśród rozszalałej przyrody. Gdzieś tam za laskiem przystanęliśmy, ja zaczęłam nawijać o szkole, kwiatkach i motylkach a on przestępował z nogi na nogę. Miał bardzo kościste kolana i te jego kości ocierały się o moje.... i nagle usłyszeliśmy szuranie w zbożu. On to zlekceważył ale mnie to zaniepokoiło. Zaczęłam głośno zastanawiać się nad tym szelestem i po moich głośnych uwagach podglądacz spłoszył się, mój niedoszły amant też. Puściłam się więc pędem do domu ścigając się ................z moją babcią, która buszowała w życie. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczyła, ale wystające źdźbła z potarganych włosów świadczyły o jednym.

Lato. Następne, które mijało leniwie do momentu gdy ujrzałam nagie plecy tego jedynego. To była strzała Amora, jak w romansie. Magnetyzm jaki wtedy poczułam zniweczył nawet to, że ten od ping ponga kupił malucha po to abym mogła uczyć się jeździć. Nadeszła sobotnia dyskoteka gdy przyszedł ON w niebiesko-fioletowej koszuli. Zadedykował mi piosenkę "Don"t cry". Odsunęłam kolegę, który właśnie opowiadał mi o powołaniu do wojska i przepadłam bo ON podszedł aby zatańczyć. To wtedy w jego długich włosach i zielonych oczach słyszałam "don"t cry". W starym szałerku pomiędzy hantlami i częściami do WSKi z magnetofonu słuchaliśmy "Łez dla cieniów minionych" przy których obiecał mi, że wyryje słowa tej piosenki na moim nagrobku. Namiętnie obściskiwaliśmy się pod brzozą bujając w obłokach, bez planów. Niebyt, w który z taką łatwością wkraczaliśmy odrywał nas od rzeczywistości. Muzyka, wszędzie muzyka metalowa słuchana z kaseciaka i towarzysząca mi nawet na pielgrzymce. Często umawialiśmy się z kolesiami podobnymi nam i słuchaliśmy wszystkich nowości nagrywanych z listy przebojów lub z programów telewizyjnych. Chłopaki pili tanie wino i piwo, było gęsto od dymu z papierosów, nikt z nas nie wiedział jeszcze, że można mocniej, bardziej poużywać. Byliśmy tacy normalni. Chodziliśmy do kościoła a potem do znajomych, tylko nocą muzyka skowytała w nas, gdy wstępowaliśmy po schodach do nieba słuchając Led Zeppelin. Odkryłam lokal, w którym co piątek odbywały się imprezy rockowe i tam co tydzień jeździliśmy. Pilnowałam kumpli, bo już eksperymentowali za bardzo. Orbitowali po lekach psychotropowych kombinowanych na "lewo" i mieszanych z piwem. Zbychu, nazywany Motylem, piękny Zbychu, który po odwyku wzbudzał szacunek u każdego, poprosił mnie o pomoc w zrobieniu zastrzyku. Uciekłam stamtąd mając nadzieję, że nikt nie widział łez przerażenia. Motyl nie fruwał, był obrzydliwą, przydeptaną gąsienicą na podłodze damskiej ubikacji. Cały czas trwał nasz związek, który przechodził burze. Byliśmy ze sobą i nie byliśmy. Na imprezy jeździłam bez niego potrzebując zapomnienia w muzyce. Zawsze brałam jakąś koleżankę, która po pewnym czasie i tak wykruszała się bo "wyhaczyła" chłopaka. Ja, jeśli wtedy nie pojednałam się z ukochanym wracałam do domu autostopem i stałam pod oknem rzucając kamyczkami aby zszedł i mnie przytulił. Byłam uzależniona, i bynajmniej nie od alkoholu i palenia. Miałam dość takiej miłości i walki ze sobą, z nim, z rodziną. Wszyscy pukali się w głowę, po co mi to?

Lato. Nadeszło kolejne, gdy kolega z czasów podstawówki okazał się niezły i taki w ogóle do pogadania, więc zaczęłam z nim nawijać na spotkaniu klasowym. Mój luby wciąż miał odpływy i przypływy, nie było więc trudno umówić się i dać szansę innemu. Uległam sugestiom. Pojechaliśmy na disco pożyczonym od sąsiada polonezem. A tam pod imprezownią zobaczyłam tego mojego jedynego pijanego w trupa. Ulitowałam się nad nim i poprosiłam kolegę abyśmy go zawieźli do domu. Zgodził się, ale widziałam, że jest zdenerwowany. Podczas jazdy mój miły próbował wysiadać a kolega dociskał pedał gazu, ja krzyczałam, ON płakał wyznając mi miłość, a polonez mknął. Gdy byliśmy na miejscu kolega powiedział, że mam wybrać pomiędzy nimi.............Polonez odjechał, a ja siedziałam w przydrożnym rowie w objęciach z tym, którego wybrałam. To była najbardziej dramatyczna i szybka randka; byliśmy szybcy i wściekli. Don"t cry… dziewczyno.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz