wtorek, 2 lipca 2013

Cis. Hitlera widziałam tak blisko jak panią teraz widzę

Cis. Tak blisko "berlinki", a zupełnie inny świat. Safari, gdzie z krętej ścieżki, biegnącej przez łąki, widać stado owiec, kozę, krowy. I ta cisza. Dysonans. Wielki kombajn przy pracy. Wygląda jak smok w ataku szału. O, jest i drugi. Żniwa w pełni. Nowe miesza się tu ze starym. Zasiedziałe, z dziada pradziada, z przyjezdnym. Prawdziwe rolnictwo pozostaje już tylko w formie szczątkowej, a większość chałup to letnie domy mieszkańców miast.






























Sąsiadki w Cisie i sąsiadki Gdańsku
Pierwszy płot na lewo. Szczekają psy. Nieco dalej uśmiecha się do nas pani Krystyna Szejko. Pielęgnuje ogród z nożyczkami w ręku. Zaprasza na kawę i częstuje najlepszym na świecie jabłecznikiem. - To z jabłek z tego ogrodu - mówi. - A jeśli chcecie coś o wsi usłyszeć, to najlepiej porozmawiać z panią Jasnochową. Pani Jasnochowa wie wszystko. Mieszka w tym domu, który kiedyś był szkołą. - Pani Krystyna wskazuje na budynek w sąsiednim ogrodzie. - Wypijemy kawę i pokażę wam, jak tam dojść. Dzieje się jednak inaczej. Nagle zza węgła domu pojawia się postać starszej pani z laseczką. Pani Jasnochowa nie lubi, widać, czekać na gości. Pani Krystyna podbiega do niej, bierze pod ramię i pomaga zająć miejsce przy stole. Znają się bardzo dobrze. Są sąsiadkami nie tylko tu, w Cisie, ale także w Gdańsku, gdzie mieszkają na stałe. Pani Irena Jasnoch w sierpniu skończy 89 lat. Dla krewnych, znajomych i przyjaciół jest jak magnes. Wszystkich przyciąga do Cisu. Urodziła się w Gdańsku, ale stąd pochodzą jej dziadkowie. W Cisie i okolicach spędziła najcięższe czasy okupacji niemieckiej.










Tu w lesie jest najlepsze sanatorium
- Tutaj było nasze pole. - Zatacza krąg ręką. - Przyjeżdżaliśmy przed wojną do dziadków. Miło te czasy wspominam, chociaż bieda była. Siedzieliśmy u babci wieczorem. Takie okienko było w ścianie, a tam lampa naftowa, oświetlała i pokój i kuchnię. Myśmy śpiewali i po polsku i po niemiecku, a na koniec zawsze "La Paloma". "Nikt nas nie pragnie, wracać nie mamy gdzie..." - zaczęła nucić - ...i czasami łezka poleciała i tak... tak było... Człowiek przeżył, dobrze jest... Jasnochowie ponad 30 lat temu kupili działkę i dom, który był kiedyś szkołą. Ma przeszło 100 lat. - Do tej szkoły chodziła moja mama - wspomina pani Irena. - Pewno dlatego wybrałam to miejsce. Mąż nie chciał słyszeć o kupnie ziemi w Cisie. Bronił się: "Ja nie chcę pracować, coś ty! Całe życie pracowałem. Teraz chcę odpocząć. Gospodarstwo, stary dom... Trzeba będzie w kółko przy tym domu robić." Jednak pani Irena naciskała: - Kup mi tę ziemię. Przecież ja nigdy dla siebie niczego nie chciałam.... Mąż był nieprzejednany. Całą noc pani Irena biła się z myślami, wreszcie rano powiedziała do męża: - Ja tylko raz w życiu coś tak bardzo chciałam, tak mocno... - No co ty chciałaś? - zapytał mąż. - No ten dom... i ciebie chciałam tak mocno. Mąż się uśmiechnął i już nie mógł odmówić żonie. Kupili dom w Cisie. Później mąż pani Ireny był zadowolony. Mówił, że nie musi już do żadnego sanatorium jeździć. Tu w lesie ma najlepsze sanatorium. Najlepszy klimat i ciszę. I tu rzeczywiście nastaje cisza, którą po chwili przerywa pani Krystyna:
Hitlera widziałam jak panią - Pani Jasnochowa, niech pani powie: mąż to za co w obozie siedział? - No mówię, za partyzantkę. Za wysadzanie pociągów. Tutaj kilka pociągów do Chojnic zniszczyli... ci partyzanci... - Ale Hitlera tam nie było podobno?
- Nie, ale Hitlera widziałam! Hitlera widziałam tak blisko jak panią teraz widzę. To był chyba 40 lub 41 rok. Hitler odwiedził Gdańsk. Przejeżdżał ulicą Długą. Zamknęliśmy sklepy. Staliśmy na chodniku. Trzeba było wołać - Hail, Hail! ...Dziesięć lat już minęło, jak mój mąż zmarł, a mnie się wydaje jakby to parę tygodni temu było. Czas szybko mija... Ja pamiętam, jak do pierwszej klasy chodziłam. To była niemiecka szkoła. Śpiewało się piosenki, mówiło wiersze ... Wszystko po niemiecku. Chodziłam tam od pierwszej do piątej klasy. W Gdańsku była tylko jedna polska szkoła, przy ulicy Wałowej. Dla nas to było na drugim końcu Gdańska. Mama nie mogła ze mną do szkoły jeździć, bo było za daleko. Później chodziłam do polskiego gimnazjum. Parę lat... To ile mogłam się nauczyć? - Wzdycha pani Irena i ciągnie dalej. - Gdy wybuchła wojna, zaczęłam pracować w sklepie. To był bardzo elegancki sklep przy ulicy Długiej w Gdańsku. Salon mody, gdzie sprzedawaliśmy między innymi kapelusze. Uwielbiałam je przymierzać. Do tego sklepu przychodził Reichsstatthalter Forster z żoną. Grosze się zarabiało. Jako że byliśmy Polakami, to we wszystkich aktach mieliśmy wpisaną literkę P. Musieliśmy płacić od zarobku 25% podatku. Oficjalnie Niemcy mówili, że to Polacy wywołali wojnę i teraz muszą płacić za straty wojenne.... Okropne czasy nastały. Najgorsze, że tego ojca nie było. Przyszli po niego o piątej rano. Wzięli go za to, że był Polakiem. Przed wojną pracował jako kierownik gospodarczy w polskim gimnazjum. Zabrali go do Stutthof. Później był w Oranienburg, Dachau, a na końcu zginął w Ravensbrück . Było nam coraz ciężej w Gdańsku. Wyjechaliśmy tutaj, na wieś, do dziadków. Tułaliśmy się po różnych krewnych tu, na Kociewiu. Pod koniec wojny mieszkaliśmy w Lipach.



Uciekły Żydówki, trafiły do esesmana
- Pociągiem jechał transport z więźniami w stronę Kościerzyny. Podczas postoju z tego wagonu uciekły dwie siostry, Żydówki. Biedne poszły na wieś i akurat do esesmana trafiły. Ten Szkop miał tu cały rejon pod sobą. Pochodził ze Stegny. Jego rodzina pod Sztutowem miała gospodarstwo. A jak ojciec był w Stutthofie, to chodził do nich do pracy. Nawet chętnie tam do nich chodził, bo i kawałek chleba dali, i dali napić się kawy. Widocznie esesman zapamiętał nazwisko i zapytał mamę: "Czy ma pani kogoś w obozie?". I chyba uznał, że może mamie zaufać, skoro to jej mąż tam siedział. Przysłał kobietę po mamę, żeby przyszła do niego. Mama bała się, że mnie będzie chciał wziąć do pracy, bo Niemcy brali młode osoby do pomocy na roli. Niemiec był bardzo uprzejmy i tak mówi do mamy: "Proszę, niech pani siada... Więc mam taki romansik do pani..." Było widać, że jakoś mu niezręcznie mówić. Wreszcie poprosił: "Ja mam dwie Żydówki. Czy pani je weźmie do siebie?" Moja mama się przestraszyła: "Co pan?! przecież ja mam rodzinę, dzieci! Pan wie, co by mnie groziło, gdybym ja te Żydówki do siebie wzięła?!". Wtedy Niemiec mówi tak: "No tak... Pani je nie weźmie... Nikomu obcemu nie mogę zaproponować. Ja tu jestem nowy, nikogo nie znam, komu można zaufać. No to muszę je zastrzelić". Mamie zrobiło się przykro: "Musi pan ludzi zabijać, skoro ja ich nie chcę? Niech pan je zatrzyma". Esesman na to: "Jak pani ich nie weźmie, muszę je zastrzelić. Wiem, że pani nie powie nikomu". Moja mama mówi do niego: "Wie pan, ja mam czwórkę dzieci. My sami nie mamy co jeść. Ja nie mam gospodarstwa. Jak ja je wyżywię?". On na to: "Niech pani się nie martwi o jedzenie. Dam pani wszystko. Jutro rano wyjeżdżam. Załaduję wóz, zaprzęgnę konia, córka niech przyjdzie. A wieczorem, jak będzie ciemno, niech pani te Żydówki zabierze." No i mama się zgodziła, i Żydówki zabrała. Biedne one były. Jedna miała obydwie nogi odmrożone, druga tylko jedną chorą nogę. W kuchni im łóżko postawiliśmy. Zrobiliśmy zasłonkę z prześcieradła. Tak, że jakby ktoś przyszedł, to nie zobaczyłby, kto tam jest. Były szczęśliwe. Mówiły po niemiecku, Austriaczki. Mama dała coś do jedzenia, była gościnna. Przytuliła. Zaopiekowała się tymi siostrami.
Jak przyszedł front
- Kiedyś ktoś puka do drzwi. Mama patrzy - oficer niemiecki stoi i dwóch żołnierzy. "Jezus Maria!" - teraz strach, że się wszystko wydało, kogo my tu ukrywamy. Zamknęłyśmy drzwi od pokoju. Mama wpuściła Niemców. Oficer poprosił o nocleg dla żołnierzy. Był marzec. Noce zimne. A tu już dookoła wszędzie strzelali. Front się zbliżał. Mama wzięła żołnierzy na nocleg, a Żydówki schowała na strychu. Wykopaliśmy pod domem rów, gdzie można było się ukryć podczas strzelaniny. Front był pod samym domem. Mama z dziećmi schowała się w tym rowie. Ja zostałam w domu z najmłodszym braciszkiem, bo był przeziębiony. Na wprost okna stał rosyjski czołg. Żołnierze Niemieccy kryli się między domami. Czołg strzelał. Raptem wystrzelił prosto w okno na strychu. Usłyszałam krzyki i wołanie o pomoc na górze. Zostawiłam braciszka pod pierzyną, a sama pobiegłam na strych do Żydówek. Jedna Żydówka była cała we krwi, krew sikała z rany. Tę drugą schwyciłam pod ręce i niosłam przed sobą po schodach. Dostała postrzał w tą zdrową nogę, odrzuciło nas do tyłu i zjechałyśmy obie ze schodów. Kule świstały. Mama krzyczała: "Choć szybko, Irka!" Zostawiłam Żydówkę na dworze. Sama schowałam się w naszym schronie. Długo tam nie siedziałam i już było pełno żołnierzy rosyjskich. Jedni z nami rozmawiali, a drudzy rzucili się na nasze jedzenie. Zabrali nam wszystko; te beczki z mięsem, które Niemiec nam dał. Byli tacy bezczelni. Kuzynka u nas była i był taki pokoik obok schodów. Rusek rzucił ją na łóżko, karabin położył obok. Pobiegłam go odciągać: "Puść ją, puść!" Szarpałam się z nim. Przy tym szarpaniu zobaczył na moim ręku zegarek. Zegarek zabrał, kuzynkę puścił, ale teraz mnie rzucił na łóżko i zaczął się dobierać. Wtedy kuzynka rzuciła się na niego. Dał nam wreszcie spokój. Nie zgwałcił nas, ale było to dla nas straszne przeżycie. Poszłyśmy spać do sąsiadów, bo bałyśmy się tych Ruskich. Strasznie ograniczeni oni byli. Jeden taki przyszedł, kieszenie miał czymś wypchane. A tam w kieszeniach złote uszka od porcelanowych filiżanek. Myślał, że to złoto. Inny znowuż zobaczył centerfuga. Kręcił korbą i muzykę chciał zrobić. Myślał, że to patefon jest. Takie oni byli ograniczone.




"Dzień dobry" przez płot powiedzą
Wędrujemy na drugi koniec wsi. Panią Ewę Prokopowicz dostrzegamy wśród kwiatów, na tle uroczego, białego domku, rodem z dalekiej przeszłości. Bardzo miła, zaprasza nas do ogrodu. Po chwili dołączyła do niej córka, Alicja Prokopowicz. - Panie, jako rodowite cisowianki, żyją tu pewnie teraz jak turystki? - Może niezupełnie - śmieją się. - Od urodzenia się tu mieszka. Cis jest malutki, ale turytów jest więcej niż mieszkańców. Dużo ludzi poumierało... Jak jeszcze żyli sąsiedzi, dobrze tu się żyło, zgodnie, pięknie, jeden drugiemu pomagał, co potrzeba było. - Teraz już tego nie ma (pomocy sąsiedzkiej)? - No... też jest, ale większość to już obcy. Ale niestety, po prostu nie znamy wszystkich teraz. Chodzą, "dzień dobry" przez płot powiedzą, czasami przystaną, porozmawiają troszkę. Nie ma już tak, jak kiedyś. Owszem, ludzie są mili, przyjaźni, ale kiedyś wszystkich się znało. I w każdej chwili, jak się potrzebowało pomocy, można było wołać. Teraz na pewno też, ale to już jest jakoś inaczej. - Dziadkowie, rodzice? Też stąd pochodzili? - Mama z powiatu kościerskiego, a ojciec tak... stąd. - Macie tu panią sołtys...? - Panią sołtys znam od dziecka, jednego słówka złego nie mogę powiedzieć. Przecież ją wybraliśmy. I to nie na jedną kadencję. To już jest... Wydaje mi się, że dwadzieścia lat na pewno. Więc to chyba o czymś świadczy. Przedtem był jej wuj, potem ojciec i tak z jednego na drugiego przechodzi to sołectwo. Ale nie narzekamy. Dba... Dba, szczególnie o ludzi starszych. Jak tylko zgłosić do niej, to stara się jak może. O... Tu na przykład był najstarszy domek. I.... właściciel zmarł, dzieci sprzedały... - Ten tutaj? - Tak, tutaj, gdzie te pustaki. Był... Był najstarszy dom. Sąsiad nasz sam mieszkał, sam, bo żona zmarła, no więc dzieci go odwiedzały. Ale ona raz w tygodniu, to znaczy w czwartek, zakupy robiła jemu. Przez chwilę w ciszy obserwujemy, jak zmieniają się barwy kwiatów w świetle zachodzącego słońca. Pani Alicja mówi dalej: - Nie wiem, czy ktoś inny chciałby to robić... I o innych ludzi też... o starszych... szczególnie o starszych dba. I droga będzie robiona, o tu, przed domem. Ale kiedy? Nie wiadomo. Tu będzie, obok nas. Gmina już plany ma. Do Bytoni mamy 3 km, a do Zblewa 6. Do Zblewa jest kilka dróg - jest taka droga polna, jest droga do szosy na przełaj, i do Leśnego, i do Kalisk można pojechać pociągiem. Teraz to przeważnie każdy ma samochody, i to nie jeden. MZ
Data publikacji: 2011-08-23

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz