poniedziałek, 15 lipca 2013

U Wróblewskich. Wiele rożnych zdarzeń

W ciągu kilku tygodni państwa Lidię i Bronisława Wróblewskich, zamieszkałych przy ulicy Źródlanej w Borzechowie, spotkało wiele jakże rożnych zdarzeń.

16 czerwca, w piątek, odbyła się wielka impreza. Przyjechali wicewójt Artur Herold z kierownik GOPS-u Anną Wojak, przedstawiciele PZERiI i ZBoWiD-u, no i krewni. Po mszy kombatanci wychodzili z kościoła w mundurach i ze sztandarem. W "K-2" odbyło się przyjęcie dla 120 osób. Grała orkiestra, uściślając zespół "Rodzina". Nic dziwnego, że tak dużo...













- Mąż ma 36 wnuków i 39 prawnuków. Dziewięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa. Ja mam 7 wnuków i prawnuczkę. Razem będzie 43 wnuków, a prawnuków 40 - sumuje pani Lidia.

Po imprezie pozostał m.in. dyplom o następującej treści:

Wielce Szanowni Jubilaci. Z okazji Waszego Rodzinnego Święta 90-lecia urodzin czcigodnego Pana Bronisława i 15-lecia pożycia małżeńskiego Kierownictwo Zarządu Oddziału Okręgowego PZERiI w Gdańsku składa Wielce Szanownym Jubilatom serdeczne gratulacje oraz życzenia, sił twórczych, długich lat życia w zdrowiu i pomyślności, powodzenia w społecznej działalności związkowej oraz w życiu osobistym i rodzinnym.

Z wyrazami szacunku Szczęść Boże (podpisy)

Bronisław Wróblewski urodził się 16.06.1923 r. w samym sercu Kaszub, w parafii Sulęczyno, gmina Parchowo, ale od dziecka mieszkał w niedalekiej Górze, gdzie rodzice pracowali u Niemca na majątku. Jego wojenna odyseja zaczyna się od 1942 r., kiedy to po przeszkoleniu na żołnierza w Berlinie wysłano go na wschód. Był na Krymie, walczył pod Stalingradem, przebywał na średnim Kaukazie, gdzie, jak na Krymie, "śnieg spadał i od razu się topił", w 1944 r. trafił z niewoli do naszej armii, szedł na Warszawę, a potem walczył o Kołobrzeg. Tam w marcu 1945 został ranny.

- 9 stycznia 1944 po lodzie szliśmy do Warszawy... Z tym powstaniem nie było tak ja mówią media - spogląda na mnie wyczekująco i zaczepnie.

- Pan chce się ze mną czapnąć tu polityczne, ale nic z tego. Nie chce mi się dyskutować na temat powstania warszawskiego. Pan tu jest bohaterem. Niech pan opowiada dalej - mówię.

- ...Spod Warszawy szliśmy na Bydgoszcz, na zachód. W Kołobrzegu wszystkich nas wybili.

- Nie wszystkich, bo ty żyjesz - wtrąca pan Lidia.

- Są wyjątki. Siedź cicho. Na granaty i na czołgi wysłali. Polaków pchali, gdzie najgorzej było. Tak samo pod Lenino. Tam Ruskie posłali, żeby wybić Polaków... Zostałem ranny 17 marca podczas walk o Kołobrzeg - po południu, a rano następnego dnia miasto zostało zdobyte. Wcześniej Rosjanie próbowali zdobyć Kołobrzeg, ale im się nie udało.

Rentę inwalidzką Wróblewski otrzymał w 1947 roku, a potem poznał Anielę Mikołajewską. Mieli 9 dzieci. Do Borzechowa przyszli w 1966 roku.


Po tej piątkowej imprezie w niedzielę Wróblewscy mieli jeszcze ze 30 osób. Przyszli złożyć życzenia, bo trzeba w dniu urodzin. Przyszli znajomi i dzieci, i ze związku jeszcze też. Właściwie po tamtej imprezie cały czas ktoś przychodził, ktoś był zawsze z nimi.

Ale teraz, w tę niedzielę nie było nikogo. Cisza.

- Myśleliśmy, że ktoś przyjdzie z jedenastowej mszy, więc mąż otworzył bramkę. Miałam już obiad nastawiony i słyszę dzwonek. Patrzę, przy bramce nikogo. Wychodzę, a tu na podwórku, a właściwie już w atrium stała kobieta gdzieś po 60-tce, ubrana w beżowy kapelusz, beżowy płaszcz i beżową spódnicę. Na twarzy ciemne okulary, w ręku biała, spora torba. "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" - to były jej pierwsze słowa. A po chwili: "Czy mogę z panią o czymś porozmawiać?" "No to porozmawiajmy".

Podałam jej krzesło, a ona: "Wie pani o tym, że jeden z pani synów choruje?". "No wiem, że choruje." "Ale - mówi - nie wie pani jednego. Że za kilka dni syn pani umrze". Spojrzałam na nią i poleciały mi łzy. Może dlatego, że ona tak mi powiedziała bezpośrednio... "A pani dostanie takiego wylewu, że z tego już pani nie wyjdzie. Bo ta posesja jest poniemiecka, ten dom też..." "Nie, proszę pani, ten dom nie, bo to budował mój mąż.". "No to miejsce jest poniemieckie i tu został zamordowany człowiek, i rzucił klątwę. Czy pani wie o tym?" A ja mówię: "Nic mi nie wiadomo o takich rzeczach". A ona: "Ja jestem osobą bardzo wierzącą. Przysięgam na krzyż Chrystusa, że nie chcę was oszukać. Tak jedynie dla ubogich da mi pani 2 złote i 10 jajek, jak pani może."

Zdjęła te ciemne okulary, przyjrzałam się jej dobrze. Jestem bystrą osobą. Gdybym dzisiaj ją zobaczyła, to bym ja poznała. Kiedy patrzyłam na nią, poczułam, że ona mówi prawdę. Może też dlatego, że mówiła o tym krzyżu Chrystusa. Pytała, czy bym nie mogła pojechać do Medziugorie, żeby tę klątwę zdjąć. Mówię na to: "To jest niemożliwe". A ona: "Coś trzeba zrobić. Przyniesie pani szklankę wody". Przyniosłam szklankę i łyżeczkę. Kazała i tę łyżeczkę, i szklankę zniszczyć, ale po incydencie, jaki ma nadejść. Tę szklankę zakryła moją chustką, co ją zdjęłam z szyi. Woda w szklance zrobiła się gęsta, a na wodzie były kołtuny - siwe włosy. Dopiero to zobaczyłam, jak odwróciła szklankę.

Zapytała, czy chcemy widzieć tę postać, która objęła klątwą. Czy chcemy widzieć, ale to będzie straszne. Rzekłam, że mam słabe serce i się boję. Powiedziała: "Ten kołtun z tą gadziną trzeba spalić". Zapytałam: Jaką gadzinę?" Kazała przynieś kurę. Przyniosłam. Złapała kurę za łapy. Gdy dotknęła palcem łepek, kura nagle zrobiła się martwa. Rzekła, że tu, na ten krzyż Chrystusa (wisi nad drzwiami do pokoju) mam przysiąc, że nikomu nie będę tego opowiadała i mam też przysiąc na krzyż Chrystusa, że nie mam pieniędzy. A ja na to: "Nie mogę, bo mam odłożone na węgiel dwa tysiące złotych". Powiedziała, żebym przyniosła wszystkie, bo jak nie przyniosę, to ta klątwa nie będzie zdjęta.


Przeraziłam się i przyniosłam następne, w sumie 2 tysiące złotych. Tu, na tym rogu zwinęła tę rolkę pieniędzy i włożyła do skarpety (miałam skarpetki - przed jej przyjściem smarowałam sobie końską maścią stopy, żeby wyleczyć) i drugą skarpetę naciągnęła, i zaniosła tam, gdzie my śpimy. Wetknęła za łóżko i po trzech dniach kazała zajrzeć. I przestrzegła: "Nie możesz wydawać na żadną inwestycję, tylko na węgiel. Albo chleb możesz za te pieniądze kupić." Kazała mi też codziennie mówić koronkę do miłosierdzia Bożego i kupić róże do kościoła. Kazała nam godzinę nie wychodzić z domu, bo odczynienie klątwy nie będzie ważna. Powiedziała też, że za trzy miesiące ona niby się pokaże. We wtorek zajrzałam do tych pieniędzy, które ona kazała przynieść i widzę - jest 500 złotych. Zadzwoniłam na policje.

- Czy mam o tym napisać?

- Tak. Nie robić żadnej sensacji. Nie chodzi o to, a o to, żeby innych nie oszukała. Ona wiedziała, co się działo w mojej rodzinie. I była bardzo przekonywująca. Słuchałam jej, jakby ktoś mnie omamił... Mogło być gorzej. W Skarszewach też była zarżnięta kura i dziadek z babcią leżeli nieprzytomni. Przylecieli sąsiedzi, patrzą - kuchnia zbroczona krwią. Gdy dziadek doszedł do siebie, to pamiętał, co się działo. Że się opierał, widział, że coś oszukuje... A niezwykłe było po tygodniu, na następną niedzielę. To solidne, jak pan widzi, krzesło zaczęło się chybotać. Mąż mówi: "A co teraz!". Krzesło jakby brzęczało i zaczęło się wywijać, Boże święty, jeżeli faktycznie to miejsce jest objęte klątwą, to co ty ode mnie chcesz… - mówiłam. Co jeszcze... Nogi mnie po tym incydencie nie bolą. A całe noce chodziłam, bo nie mogłam z tego bólu wytrzymać.

Tadeusz Majewski


1. Podczas przyjęcia w "K-2"

2. Lidia Wróblewska-Goldewska pokazuje, jak to było ze szklanką i chustą. Fot. Tadeusz Majewski




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz