sobota, 6 lipca 2013

TADEUSZ MAJEWSKI. Lato fioletowych palców. Reportaż

Jeszcze kilka lat temu ludzie przy berlince rozmawiali chętnie. Nawet pozowali do zdjęcia do prasy. Dzisiaj są wrogo nastawieni, zacięli się. Coś się stało. Czuję, co. Bo oni tak stoją, a na ich oczach przejeżdżają lśniące bryki. A z luksusowych autobusów patrzą na nich ciekawe oczy często ich rówieśników, które zobaczyły egzotykę. W końcu zbudziło się pytanie - oni, a my, tubylcy, to co? Chętnie rozmawiali jeszcze w roku podróży papieża przez Polskę. Sięgam po notatki...

Opublikowano w Pomeranii i ogólnopolskich portalach internetowych




Rok papieża. Mówili na przykład, że stawianie pomników komuś za życia jest złe. Albo o tym, że bogaty nie może opowiadać o głodzie. Albo jak S. zaproponował siebie na patrona szkoły. Niby absurd, ale jak tak się zastanowić? Po śmierci już nie zaproponuje, no bo jak? Przez komórkę?


Serce to w rzeźni

Starsza pani siedzi przy berlince na krzesełku w cieniu lipy, spokojnie dziergając skarpety na zimę. Kurki ma w foliowych woreczkach.

- W zeszłym roku zarobiłam na jagodach 2 tysiące złotych - mówi z dumą.

- Przez tydzień?

Spogląda speszona.

- Nieee... przez lato. Jednak dla mnie to wystarczy. Zjeść dużo nie zjem, bo mam nieżyt żołądka, sama mieszkam, wiele nie potrzebuję. Zimą gmina pomaga. Jestem po zawale serca, to muszę ostrożnie jeść.

A propos serca.

- Papież mówi o sercu, a wszyscy wiedzą, że w kapitalizmie serce to się kupuje w rzeźni - mówi rozgoryczony człowiek w Cz.

Łucja Dąbrowska z Huty Kalnej, fizycznie 90-ka, umysłowo 18-ka, jest specjalistką od serca i sercowego cierpienia. W Hucie mieszka od 1919 r. Jednym tchem wymienia długą listę wiejskich tragedii.

- Ch. wrócił z wojska i zastał narzeczoną z innym. Zabił ją z dubeltówki, a potem się utopił. Podobnie było z F. i jego narzeczoną. Albo weźmy samobójców. Taki i taki, i ten, i jeszcze ten. Przeważnie chłopy się wieszali, bo diabeł bardziej niż babom im umysły mącił i w rodzinie nie mogli się pogodzić. Ale było i tak... L. nie miał zamiaru się powiesić. Stanął na taborecie w sadzie, pasek przez gałąź przerzucił, na szyję założył, ale nie miał go zaciągniętego. Chciał tylko pokazać żonie swoją desperację i wzbudzić w niej litość (okno z kuchni miała na sad). "Bernard, co robisz!" - wrzasnęła żona, wybiegła z domu i rzuciła się na niego, by ratować. I z tego ratunku pasek się zacisnął. Diabeł mu pomógł - podsumowuje Dąbrowska.


Układałem je w bajkę

Dalsze notatki... Raz usiadałem koło dzieci na dłużej. Obserwowałem je, układałem w bajkę. Dziewczynka - Czerwony Kapturek - akurat poszła do lasu zrobić normę, 5 litrów jagód. Szła na miejsce. Dzięcioł stukał, muchy brzęczały, ważki parzyły się w locie - przyroda dyszała życiem. A ona szła zatopiona w nieokreślonych marzeniach. A potem z mozołem zbierała jagody. Aż tu wyszedł, wyszedł, wychodzi... Zły wilk? Prawie. Jej brat - hurtownik, biznezczajd.

Odebrał jagody i sobie poszedł, znowu zostawiając ją samiutką w lesie.

Brat, już gimnazjalista, wrócił nad berlinkę - nad rzekę samochodów, na przygotowane raniutko przez tatę stoisko. Wsypał odebrany towar do litrowych słoików i w oczekiwaniu na klienta zaczął czytać wymiętolony komiks o Kaczorze Donaldzie.




Jedno z rodzinnych "stoisk" w Miradowie. Fot. Tadeusz Majewski


Czy kiedyś będzie rekinem kapitalizmu? Albo jego siostrzyczka - czy będzie informatykiem w jakimś koncernie?

Potem zatrzymałem samochód nieco dalej. Chłopczyk momentalnie poderwał się z siedzenia. Posmutniał, kiedy usłyszał, że chcę zrobić zdjęcie do gazety, a nie kupić jagody. Zrobiłem zdjęcie, a na odchodne pytam, po ile jagody.

- Jak dla pana okazyjnie, 5 złotych litr.

- A ile kosztują nieokazyjnie?

Chłopczyk się stropił. - 5 złotych litr.

Dla kierowców i - ogólnie - Polaków stoiska z kurkami i jagodami, prowadzone przy szosie przez dzieci lub emerytki są obrazem normalnym. A we mnie co roku coś się buntuje. Nie tak to miało być, Lechu, no nie?

Znajoma, pani Kurowska, zatytułowała swój pamiętnik pod tytułem "Urodziłam się za wcześnie". Myślę, że nikt się nie rodzi ani za wcześnie, ani za późno. Każdy rodzi się akurat w swoim czasie, wyznaczonym przez Boga. Myślę, że grzechem jest narzekać na czas, w którym przyszło nam żyć. Ale trzeba zmienić warunki. W PRL-u w podręcznikach historii czytaliśmy ze zgrozą, że w kapitalizmie w fabrykach pracowały dzieci. Dzisiaj pracują po lasach i przy "berlinkach". W komputerowych życiorysach w rubryce "czas zabawy" pociągną długą kreskę. A w rubryce "czas nauki" napiszą "Nie wchodziło do głowy, bo zbieraliśmy jagody".


Jedynie przyjechała policja

Notatki z kolejnego sezonu...

Upał. Przy berlince siedzą dzieci, dorośli, starzy. Niektórzy pod parasolami. Najwięcej w Miradowie, sporo w Bytoni. Podobnie jest przy szosie Skórcz - Osiek. Miliony Polaków na ich oczach przemieszczają się w góry, nad morze, gdziekolwiek, byle dalej od codzienności.

W Miradowie "wczasy" to pusty wyraz. Przed południem było pięć stanowisk. Po południu jest już czternaście.

- Nie ma kłótni o klienta - opowiada Radek Otta. - Przy szosie ludzie żyją w miarę dobrze. Ceny mają właściwie takie same.

W ten dzień sprzedają jagody po po 10 zł, po 8 zł, jak ktoś bierze więcej. Godzina kulminacyjna - 16. Jeżeli nie sprzeda się do tej pory, to już raczej idzie do zaprawy. Do skupu? Się nie opłaca. Dają 4 zł za litr. W Miradowie pracują całymi rodzinami. Jadą do Twardego Dołu. Rodzina zbiera, ktoś z rodziny przyjmuje, stoi i sprzedaje. Oczywiście są zmiany.

Wtedy myślałem, że można by im ułatwić życie, stawiając zadaszony (na przykład pod strzechą), długi kram z porządnymi siedzeniami (Radek miał siedzisko z cegieł). Dwa metry od szosy. Byłoby lepiej sprzedawać i bezpieczniej.

- Stoimy tu od rana... od czterech lat - mówił kolega Radka. - Prawie całe wakacje. Czasami jakiś samochód specjalnie potrąci słoiki. Trzeba uważać. Do lasu wyjeżdżamy o 6 rano. Wieczorem, kiedy wracam z szosy do domów, aż szumi w uszach. Da się zarobić ze 20 złotych. Gdzieś pięć, sześć baniek na miesiąc... Lepszej pracy w Miradowie nie ma. Na drugi miesiąc może załapiemy się na żniwa. U uczciwego rolnika można zarobić z 5 zł na godzinę. Uczciwego. Tak, bo jest tu taki, co daje 2 złote.

- Czy ktoś do was kiedyś przyjechał, pytał, jak wam ma pomóc? Interesował się waszym losem? Jakieś władze na przykład?

- Jedynie przyjechała policja. Kazała nam się przenieść dalej od szosy.


Futerał z komórką

Inne notatki...

Koło południa. Alina Nagórska przyjechała z lasu z dzieciakami. Jaka poważna twarz. Zmieniła ubranie. Kiedy się zgina, pod połą ciepłej kurtki widzę przypięty do pasa futerał z komórką niczym kaburę. Niektóre dzieci też je mają. Może pilnują się nimi esemesowo w lesie?

- Zarabiamy tak trzeci rok - mówi Alina. - Będziemy zarabiać przez całe wakacje na życie i na książki dla dzieci. Dziennie zbieramy od 8 do 10 litrów...

Dzieci Aliny, podobnie jak i inne tutaj, nie były na żadnych wczasach. Sandra, jej najstarsza córka, pójdzie do V klasy podstawówki. Może we wrześniowym opowiadaniu o wakacyjnej przygodzie napisze, że dzień w dzień wstawała o 5 rano i ruszała z rodziną na jagody do Twardego Dołu albo aż do Cisa, za tory.

- A co powiedzielibyście, gdyby ktoś wam zafundował ładne stoisko z zadaszeniem? Takie na 15 metrów długie. Kilka pań by sprzedawało, reszta donosiłaby jagody. Co pani o tym myśli?

Otoczyła mnie cała gromadka. Nikt nie umie wyobrazić sobie wspólnej sprzedaży.

- PGR-y już minęły.

Przed skrzyżowaniem berlinki z drogą krajową Warlubie - Kościerzyna dwóch chłopców z wysiłkiem pcha wózek. Na wózku piętrzy się przerdzewiała siatka, pod nią widać jakieś żeliwo. Przez długą chwilę chłopcy musieli wyczekać, kiedy przerwie się ciąg TIR-ów i lśniących bryk. Po tej chwili przejeżdżają na prawą stronę, na zjazd do skupu. Są rozebrani do pasa, jeszcze słabo opaleni. Zatrzymuję ich. Młodszy odchodzi daleko na bok. Starszy fuka: - A o czym tu mówić? Trzeba przyjść na skup.

Ma wrogie, ponure oczy dorosłego mężczyzny.


Fioletowe palce

Dąbrowa była i jest wyjątkiem. Dzieci nie siedzą tu z jagodami.

Rozmawiam ze sprzedawczynią w sklepie. Wchodzą dwie panie. Zrobić podstawowe zakupy. Mają fioletowe palce. Przyszły z jagód. Teraz do domu, przebrać się i...

- Nie, nie na szosę. Na na drugą stronę berlinki, gdzie mamy skup. Stać nie ma sensu. Faktycznie, po drugie stronie berlinki był skup. Na tablicy, niczym notowania upadku na giełdzie: jagoda - 7,2 zł, kurki - brak.



Bogumiła Szarafin, która lubi zbierać jagody, uważa, że problem rozwiązałyby skupy.


Bogumiła Szarafin siedzi w niedbałej pozie w pomieszczonku, gdzie jej synowa Justyna obiera ziemniaki. Odpoczywała po pracy. Pewnie przed chwilą musiała przyjąć sporą dostawę jagód. Po chwili okazuje się - nic podobnego. Też wróciła z lasu. Pokazuje dłonie. Fioletowe. Prowadziła skup i sama chodzi do lasu.

- Jagody zbieram od dziecka - mówi. - Dziś mam 58 lat i nadal chodzę. Dla przyjemności. Cały czas mnie ciągnie. Tylko teraz las i jagody są inne. Dziś zbieram przeciętnie kilogram na godzinę, czyli półtora litra. A kiedyś, gdy szłam z ciotką za Osowo Leśne 15 km, dało uzbierać nawet 2 kilo na godzinę. A moja mama raz uzbierała cały kosz kartoflany, około 20 litrów. Jeszcze kilka lat i jagód może nie być. Wszystko zbierają maszynkami - przestrzega Bogumiła Szarafin. - Jak wygląda taka maszynka? A skąd mam wiedzieć?! W rękach nie miałam. To zakazane... Czy prędzej się zbiera? Jeżeli ktoś nabierze wprawy, to zapewne idzie mu szybko. Ale co potem? W Twardym Dole widać, jak jagodziny są poniszczone od tych maszynek. Zbiorą, a za rok rosną same łodyżki z kilkoma listkami. Raz spotkałam w lesie jakiegoś mężczyznę, co zbierał maszynką. - "Ty dziadzie leśny - rzekłam. - Pojadę zawiadomić, to zobaczysz".

- Ta maszynka przypomina grzebień z połączoną z nim kastką (pudełkiem - koc.) - objaśnia Justyna. - I nim się nabiera jagody z dołu, tylko że z liśćmi... Za Polski Ludowej nikt nie słyszał, żeby dzieci stały przy szosie. A od nich z rodziny to już nigdy nikt nie stał. Jagody nosiło się do pani Kołodziejczyk, która woziła je w walizkach pociągiem do Tczewa, a potem do Gdańska czy do Malborka. Inna sprawa, że za PRL-u berlinką jechało ze sto razy mniej samochodów, a więc nie było specjalnie klientów... To dla nas wstyd, że dzieci od rana do wieczora opalają się na fioletowo przy szosie. Poza tym to niebezpieczeństwo. Nieraz stoją tuż przy białej kresce. Niech jeden kierowca wyprzedza drugiego, trochę zepchnie i tragedia gotowa. Albo zauważy jagody, zacznie hamować i trach. Były już takie wypadki. Śmiertelny wypadek na łuku w Zblewie to też chyba przez to. Że też to nie razi czynników oficjalnych. A widok tirówek raził... Stały pod Dąbrową, w lasku, na wzgórku. Lepiej wyglądały niż te dzieciaki. A co to u nas wtedy się działo! Chłopcy brali lornetki i podglądali. Wszystko było widać. A pewien dziadek codziennie się stroił i jechał do nich pogadać.


Problem rozwiążą skupy?

Problem dzieci stojących przy szosie może rozwiązać skup. Może, ale nie musi. Zależy, jak kto patrzy na liczby. Tutaj, w tym punkcie skupu, jagody były po 7 zł i 20 gr za kilogram. Przy szosie sprzedawali po 12 - 14 zł. Ale weź to sprzedaj. Dlatego tutaj wolą sprzedać w skupie, a nie stać do nocy. Codziennie przychodzi ze trzydzieści osób, przynoszą ze 20 kg.

- Takich punktów jest przy berlince dużo?

- Piętnaście, ale nie tylko przy samej berlince. To filie firmy z Czerska. Od 9 lat mają skupy w Iwicznie, Piecach, u nas, w różnych knejach.

...Knejach?

- No takich leśnych zakątkach... Ja się nie wstydzę swojej mowy. Raz, przechodząc koło podwórka, powiedziałam na widok suszącej się pościeli: "Ale ma ta poszwa powieszona". Kobieta nie wiedziała, o co chodzi. Człowiek się przyzwyczaił do swojej mowy... Rozwiązaniem problemu na pewno są skupy.

- Widocznie do Miradowa, gdzie stoi najwięcej dzieci, nie dotarli.

- Widocznie. Myślę, że gdyby otworzyli tam skup, to ludzie zeszliby z szosy.

Może i by zeszli, może... Ale co by robili potem z wolnym czasem? - myślę sobie.

Tadeusz Majewski, 2009 r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz