wtorek, 30 lipca 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. Dziewczyny buraczane

Był taki czas, pod koniec XIX wieku i w pierwszej połowie wieku XX, kiedy wiele naszych dziewcząt wyjeżdżało do pracy w Danii, szczególnie w czasie zbioru buraków cukrowych. Galicja była terenem, skąd najwięcej Polek wyjechało do tego kraju. Większość wracała, ale znaczny odsetek pozostał na obczyźnie. Kto wie, może nasze Kociewianki też tam zawędrowały za chlebem?


Pierwszy transport polskich pracowników rolnych przybył do portu Gedser w 1893 roku. Rolnictwo duńskie wykazywało brak rąk do pracy, zwłaszcza przy uprawach buraka cukrowego. Wyspy Lolland i Falstar były rejonem, gdzie pracowało najwięcej polskich pracowników w latach 1893 - 1929. Na wspomnianych wyspach już w latach 70-tych XIX wieku rozpoczęła się uprawa buraka cukrowego wraz z rozwojem przemysłu przetwórczego, a w latach 90-tych rozbudowano sieć linii kolejowych do transportu tego surowca. Początkowo wykorzystywano własną siłę roboczą, a także pracowników ze Szwecji. Dobrze prosperujący przemysł cukrowniczy prosił się o poszerzenie areału upraw, a tym samym wzrosło zapotrzebowanie na siłę roboczą. Idąc za przykładem posiadaczy ziemskich w Niemczech tutejsi właściciele majątków ziemskich zaczęli sprowadzać siłę roboczą z Polski.





Dziewczyny buraczane z Galicji



Oczekiwanie na pociąg

Do werbunku Polaków zatrudniono tak zwanych "Aufseher" (z niem. dozorca, najemnik, pośrednik). Trasa zwerbowanych pracowników wiodła przez Polskę i Niemcy do Warnemünde, a stąd statkami przez Bałtyk do Gedser. Praca na polach była zajęciem sezonowym, trwającym od kwietnia do grudnia. Po tym okresie obcokrajowcy wracali do domu.

Jakie prace wykonywały nasze dziewczyny? Ręcznie przerzedzały wschodzące rośliny i okopywały je. W czasie wzrostu do czterech razy plewiły rzędy buraczane. Jesienią następowały wykopki buraków. Podobnie jak u nas specjalnymi widłami wyciągano buraki z ziemi i otrząsano je przez stukanie o siebie. Liście obcinano nożami, a buraki składowano w kopcach i tam czekały na transport do cukrowni. W czasie przerwy przy pielęgnacji plantacji buraków pracownicy wykorzystywani byli przy pracach żniwnych. Oj, napracowały się nasze dziewczyny. Przy zbiorze często padał deszcz lub dokuczały pierwsze przymrozki, a pracować trzeba było.

Praca przy burakach

Najemni pracownicy rolni mieszkali w specjalnych domach wybudowanych przez cukrownie. Domy te zostały przejęte przez duże gospodarstwa. W barakach, dwupiętrowych domach z płaskim dachem, mieszkało od 40 do 50 osób. Była w nich kuchnia i mieszkanie dla dozorcy. Oprócz kuchni znajdowała się tam wspólna jadalnia i sypialnie. Jadalnia wyposażona była w dużą szafę z poszczególnymi przegrodami na rzeczy osobiste pracowników. Do zasadniczego wynagrodzenia pracownicy otrzymywali 12 kilogramów ziemniaków tygodniowo, litr mleka i pół kilograma czarnego chleba dziennie. Ziemniaki przechowywano w skrzyniach - jednej na dwie osoby.

Pracodawcy nie sprzeciwiali się zakładaniu kaplic i odprawianiu w nich nabożeństw. W tym celu przyjeżdżali księża katoliccy. Początkowo msze święte odprawiane były w barakach oraz wynajętych lokalach. Z czasem wybudowano własne kościoły ze składek polskiej społeczności.

Pierwszy kościół, konsekrowany w 1897 roku, powstał w miejscowości Maribo. W 1913 wybudowano drewnianą kaplicę w Nakskov, zamienioną na kościół murowany w 1921 roku. Obrządek katolicki był zupełnie nieznany w Danii, toteż niedzielne wędrówki Polaków do kościoła, procesje, uczestnictwa w nabożeństwach wprowadzały specyficzny koloryt w miastach duńskich. Spotkania rodaków na nabożeństwach były jedyną okazją do pogawędzenia o problemach w większej grupie.

Ze względu na tymczasowy charakter pobytu Polaków w Danii, niemożliwym było powołanie do życia związków i stowarzyszeń. Dopiero w 1925 roku powstał Związek Polskich Pracowników w Danii. Stało się tak, bowiem wielu Polaków zdecydowało się pozostać w tym kraju na zawsze. Jak podają niektóre źródła, w 1918 liczba pracowników sezonowych wynosiła 14 tysięcy. Na wyspach Falster i Lolland Polacy stanowili 30 procent całej siły roboczej zatrudnionej w rolnictwie.

Po zakończeniu I wojny światowej Danię również dotknął kryzys bezrobocia. Zaczęto ograniczać napływ siły najemnej z innych krajów, który ustał zupełnie w 1929 roku. Część pracowników sezonowych postanowiła zmienić status robotnika sezonowego na obywatela duńskiego. Wiele kobiet weszło w związki małżeńskie z Duńczykami, co automatycznie skutkowało uzyskaniem obywatelstwa duńskiego.




Od lewej Stanisław Butyński - burmistrz Nowego, Edmund Zieliński, Tadeusz Kobiela - wójt gminy Sierakowice, skrzypek Zespołu Folklorystycznego "Sierakowice"




Przed bajkopisarzem Ch. Andersenem w Kopenhadze. Od prawej lekarz z Czarnej Wody Stefan Krajnik, Edmund Zieliński i Stanisław Butyński


Na wyspie Lolland, w miejscowości Tagerup, dawne obiekty mieszkalne robotników rolnych są obecnie traktowane jako pamiątki historyczne, w których znajduje się muzeum poświęcone naszym rodakom. Duńczycy do dnia dzisiejszego podziwiają dawnych polskich emigrantów. Szanują ich za wytrzymałość, pilność i skromność. Wielu mieszkańców Danii pochodzenia polskiego przyznaje się do związków ze swymi przodkami z tamtego okresu.

Niewiele na ten temat wiedziałem do czasu, kiedy odwiedziłem ten kraj w ramach poznawania struktury organizacyjnej samorządów duńskich, gdzie w tym względzie Polska raczkowała, zwłaszcza, że byliśmy dopiero po przemianach ustrojowych.

Pojechaliśmy tam na zaproszenie Foreningen af polakker i Danmark, czyli Związku Polaków w Danii. Organizatorem wyjazdu był Kaszubski Uniwersytet Ludowy, gdzie odbyło się zebranie organizacyjne, by omówić szczegóły naszego pobytu w Danii. Duńczycy przygotowali program kursu demokratycznego i wymiany kulturalnej, w którym mieliśmy uczestniczyć od 26 kwietnia do 3 maja 1992 roku. Zaproszenie opiewało na 23 osoby. W grupie tej byli urzędnicy, politycy i grupa folklorystyczna z województwa gdańskiego. Byli przedstawiciele samorządów Kaszub i Kociewia oraz zespół folklorystyczny z Sierakowic.

Wyjechaliśmy z Wieżycy autokarem do Rostoku w niedzielę rano 25 kwietnia. Późnym popołudniem byliśmy w rostockim porcie. O 19.30 zaokrętowaliśmy na promie i przez Zatokę Meklemburską popłynęliśmy do duńskiego portu w Gedser, do tego samego, w którym przed laty cumowały statki przywożące robotników sezonowych do pracy w Danii. Dalej pojechaliśmy naszym autokarem do Sakskøbing, gdzie w Domu Turysty mieliśmy swoje kwatery. Zamieszkałem w pokoju z burmistrzem Nowego Stanisławem Butyńskim i przewodniczącym Rady Gminy z tej miejscowości Benedyktem Kirszensteinem. Naszymi opiekunami byli państwo Barbara i Eryk Bohn-Jespersen.




Syrenka w towarzystwie Edmunda Zielińskiego (po prawej)



Sakskobing Edmund Zieliński i Stanisław Butyński - w tle wieża ciśnień

Pani Barbara, z pochodzenia Polka, pochodziła z okolic Gniewa. Pomagała naszemu tłumaczowi w konwersacji z Duńczykami i na wykładach. Następnego dnia po śniadaniu, spotkaliśmy się u wojewody Poula Christensena, gdzie zapoznano nas ze strukturą województwa i jej zadaniami, polityką kulturalną, ochroną środowiska, handlem i przemysłem. W stołówce urzędu miał miejsce kurs demokratyczny, a grupa folklorystyczna dała w tym czasie koncert w domu starców. Zwiedzaliśmy bibliotekę w Nykøbing. Tam był wykład na temat historii demokracji duńskiej. Wieczorem w miejscu zakwaterowania jedliśmy obiadokolację. Tego dnia już nigdzie nie wychodziłem.

We wtorek pojechaliśmy do Kopenhagi. Tam byliśmy w duńskim parlamencie, zwiedziliśmy Zamek Królewski Rosenborg Slot i park Tivoli z różnymi atrakcjami, jakich jeszcze wtedy w Polsce nie było. Dla każdego było coś miłego - diabelskie młyny, karuzele, wyścigi samochodowe, spływy łodziami po pochylni i wiele innych ciekawych miejsc. Zwiedzając miasto natrafiliśmy na pomnik bajkopisarza Christiana Andersena. Uwieczniliśmy się z nim na fotografii. Byliśmy też przy słynnej Syrence, którą miejscowi nazywają dziewczyną portową. Co jakiś czas złodziejaszki kradną jakąś część na pamiątkę. Swego czasu ukradli nawet głowę tej piękności. Wieczorem wróciliśmy do Sakskøbing.





Przed polskim kościółkiem w Maribo



Edmund Zieliński i Benedykt Kirszenstein - przewodniczący Rady Gminy w Nowem

W środę mieliśmy spotkanie w Domu Związków Zawodowych. Tam dowiedzieliśmy się wiele na temat działalności tych organizacji, o zwalczaniu bezrobocia. Znalazłem trochę czasu dla siebie, by obejść wkoło to niewielkie miasteczko. Ciekawie zagospodarowano nieczynną już wieżę ciśnień. Na zewnętrznej ścianie była wymalowana pucułowata twarz dziewczyny, uśmiechająca się do przechodniów. Na ryneczku zauważyłem pomnik dwójki dziewcząt w wiejskim odzieniu. I tu dowiedziałem się, że jest to pomnik dziewcząt buraczanych, upamiętniający pobyt naszych Polek w Danii.

Czwartek był ciekawym dniem, bowiem zobaczyliśmy, jak mieszkają ludzie starsi w Domu Pomocy Społecznej. Pokoje jednoosobowe, wyposażone w meble z poprzedniego mieszkania. Mała kuchenka, łazienka i opieka nad starcami w stosunku jeden do jednego. Wszędzie czyściutko, schludnie, dużo zieleni, kwiatów. To pensjonat, a nie dom starców.

Pojechaliśmy też popatrzeć na kotłownię, która ogrzewa miasto. Ciepłownia ta, całkowicie zautomatyzowana, opalana jest słomą. W określonym czasie ogromne baloty słomy podajnik lokuje w czeluści pieca. Wszystko pracuje jak w zegarku. Popiół ze słomy wraca na pola rolników. Cykl zamknięty. Nie ma wielkiego składowiska słomy, bowiem rolnicy za dodatkową opłatą magazynują ją u siebie.

Następnym ciekawym miejscem była miejscowa oczyszczalnia ścieków. W końcowym cyklu oczyszczania wypływała krystalicznie czysta woda. Stała tam szklanka i każdy mógł jej spróbować. Chętnych nie było. Pokazali nam na koniec miejsce, gdzie dwa nasze silniki samochodowe od fiata 1500 poruszane biogazem z oczyszczalni ścieków wprawiały w ruch generatory prądu wystarczającego do zasilania oczyszczalni.

Pojechaliśmy też do wzorcowego gospodarstwa rolnego za miastem. Rolnik ten zajmował się hodowlą świń. Dowiedzieliśmy się wtedy, że może wyprodukować określone ilości mięsa i mleka - krowy też miał. Kupią od niego tylko tyle, ile w ramach unijnych przepisów zostało mu zagwarantowane. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że można produkować tylko określone ilości, jak teraz jest i u nas. Przeraził mnie widok świń w specjalnych kojcach, w których kaban mógł tylko stać, leżeć i jeść. Żadnych spacerów po buchtach, żadnej słomy. Miał szybko urosnąć i znaleźć się na unijnych stołach w postaci schabów, szynek czy kiełbas. Okropny widok.

W piątek 1 maja było święto miasta Sakskøbing. W wielkiej hali rozstawiono stoiska z różnego rodzaju usługami. Były stoiska handlowe, promocyjne, ze sprzętem zmechanizowanym, elektronicznym itp. Ja też miałem swoje stoisko z moimi ptaszkami, rzeźbami i haftem od koleżanek. Naprzeciw mnie ulokował się okulista z komputerem do badania wzroku (u nas wtedy rzadkość). I ja zbadałem sobie moje oczy, zwłaszcza że badanie było bezpłatne. Nasz zespół folklorystyczny prezentował się na estradzie. Było wesoło, uroczyście, radośnie.

Podobny rozkład zajęć był w sobotę. Natomiast w niedzielę pojechaliśmy na mszę św. do polskiego kościoła w Maribo. Ten maleńki kościółek tego dnia radował się większą ilością wiernych niż zazwyczaj, do czego przyczyniła się nasza grupa. Mszę odprawiał ksiądz - Polak, stale tam mieszkający. Po nabożeństwie spotkaliśmy się z tamtejszymi Polonusami w parafialnej salce. Poczęstowali nas lampką wina, a nasz zespół odśpiewał proboszczowi "sto lat". Wzruszył się, że tyle miał wiernych na mszy. Jak mówił, zazwyczaj w niedziele przychodzi kilka osób.

Z kościoła pojechaliśmy do Safaripark Knuthenborg. Tam zobaczyliśmy egzotyczne zwierzęta na wolności - no, może trochę ograniczonej. Na wielkim, dyskretnie ogrodzonym terenie mieszkały lwy, tygrysy, małpy, słonie, żyrafy i inne gatunki drapieżników i roślinożerców. Zwiedzanie odbywało się z wnętrza autokaru. Pojechaliśmy pod wielką śluzę. Najpierw otworzyła się brama wjazdowa do śluzy, autokar wjechał, brama się zamknęła i otworzyła się brama wjazdowa na teren parku. Do autokaru wszedł strażnik parku i ogłosił, że pod żadnym pozorem nie wolno otwierać okien, a tym bardziej drzwi. Pojazd wolno przemieszczał się przez ogromny teren, na którym przebywały zwierzęta. Gdzieś pod krzaczkiem wypoczywał lew, kołysząc długą szyją kroczyła żyrafa, skubiąc gałązki z wierzchołków drzew, w innym miejscu zobaczyliśmy geparda, dalej słonia. Jednym słowem - Afryka.

Wracając z parku safari zatrzymaliśmy się w lesie przy ogromnych krzakach magnolii. Wsiedliśmy do autokaru, by jechać dalej. Zamiast jechać do przodu pojazd zapadał się kołami w grząski grunt. Nie było mowy, byśmy się o własnych siłach wydostali. Opiekun ściągnął ogromny dźwig samojezdny, który po prostu przeniósł nasz autokar nad koronami drzew i postawił na twardym gruncie.

Jeszcze jeden posiłek w Domu Turysty, pakowanie, pożegnanie i przejazd do Gedser na prom. O 19.30 odpłynęliśmy do Rostoku. Mieliśmy trochę koron i można było coś kupić do domu. Kupiłem jakiś alkohol i kontenerek piwa. O 7.00 rano dnia następnego byliśmy już we Wieżycy. Tam czekał na mnie mój syn Wojtek i samochodem wróciliśmy do Gdańska.


Gdańsk, sobota 2 maja 2008 Edmund Zieliński


PS. W części historycznej tego felietonu posługiwałem się materiałem z Lolland - Falsters Stiftsmuseum Jernbanepladsen Frilandsmuseet Maribo - Dania.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz