piątek, 28 listopada 2014

O JÓZEFIE SULEWSKIM. Być może Bóg jest bardziej w organach niż w gitarze


Organista Sulewski

Mam tylko dwie pieczątki w dowodzie: "Przyjęty 1 marca 1946 roku" i "Zwolniony 1 stycznia 1991 roku". O takich mówi się dzisiaj "niedorajda" - z niepewnym uśmiechem stwierdza Józef. - Ale podobnych weteranów, co tu życie zaczęli, pracowali i pod murem leżą, jest w Kocborowie wielu.


Jan na Świętym Janie

Józef Sulewski ma sześćdziesiąt pięć lat. Urodził się w Gniewie. Kiedy odchodził na emeryturę, w kocborowskim szpitalu mówili, że takiego weterana w latach dziewięćdziesiątych nie ma.

W 1937 roku rodzice Józefa, Jan i Józefa Sulewscy, przyjechali z Gniewa do Kocborowa i osiedlili się na Świętym Janie - samotnie stojącym gospodarstwie przy torach, niedaleko Piekiełek. Wcześniej Jan Sulewski był w Gniewie opiekunem w tamtejszym zakładzie dla umysłowo i psychicznie chorych dzieci. Po jego likwidacji przywędrował z rodziną do Kocborowa. Na Świętym Janie zamieszkiwali jako jedyni. Dziś, po modernizacji domostwa, mieszkają tam trzy rodziny.

Jan i Józefa mieli dwanaścioro dzieci. Józef Sulewski był drugi co do starszeństwa, a właściwie to trzeci, gdyż dwaj starsi bracia, Zenon i Mieczysław, byli bliźniakami. Braci było siedmiu, sióstr pięć. Najstarszy brat ma 66 lat, najmłodsza siostra - 45.

Święty Jan był miejscem odosobnionym. Mieszkało się tam "jak w leśniczówce", bez prądu. Stawiano "pislampy" - lampy do "pisiania", takie, aby świeciło.

- Niemcy owo miejsce nazywali tak samo, choć po swojemu: Sankt Johann, ale wcześniej - wyjaśnia Józef Sulewski - były to tak zwane Księże Włóki, tereny należące do parafii świętego Mateusza.

Co jeszcze z historii? Podobno od Świętego Jana ciągną jakieś korytarze, pod rzeką, aż pod Starogard. Ale tego Józef nie może zaświadczyć. Ogólnie Święty Jan to było kompletne wydmuchowie. Dobrze się mieszkało, "plac zabaw był, a zimą - w stodole".

Jan Sulewski pracował w gospodarstwie przyszpitalnym jako magazynier zbożowy do 1950 roku. Po nim funkcję tę objął Hering.

Jan i Józefa byli bardzo religijni.Józef nie pamięta niedzieli, żeby rodzina Sulewskich nie szła do kościoła. Maszerowali dwójkami. Dzieci z przodu, rodzice z tyłu. Szli nieraz przez wielkie zaspy, bo "śnieg przed wojną inny padał, mróz inny szczypał".


Józef pobiera nauki

Józef Sulewski rok przed wojną zaczął chodzić do szkoły w Żabnie. "Na przełaj, polami, było z dziesięć minut". Przez okupację też chodził i rok po wojnie też.

Kierownikiem szkoły w Żabnie (gdzie dzisiaj mieści się przedszkole) był Jan Kaczmarek, porządny człowiek. W okresie okupacji gdzieś zniknął. Pojawił się nowy kierownik - Niemiec Ferdynand Stoff. Tuż po wyzwoleniu z kolei zniknął on, a wrócił Kaczmarek i objął dawną funkcję. Na krótko, gdyż starszy był już człowiek.

Szkoła była siedmioklasowa. Józefowi Sulewskiemu, jak wielu innym w tym czasie, zaliczono okupację i w 1946 roku ukończył podstawówkę.


Pójdziesz do introligatorni

Najstarszy z braci Sulewskich, Mieczysław, od 1945 roku pracował w kocborowskiej administracji - w sekcji dokumentacji. Zenon - bliźniak Mieczysława - pracował w ogrodnictwie, tam gdzie ojciec Jan.

- Miałem piętnaście lat i Zenon powiedział: "Pójdziesz do introligatorni".

"A co tam robią?"

"Zeszyty kleją, książki oprawiają."

W ten sposób Józef trafił do kocborowskiej introligatorni, gdzie szefem był Stanisław Drążkowski - introligator i organista w jednej osobie.

Drążkowski po roku zwrócił się do Józefa: "Słuchaj, Józek, nie chciałbyś uczyć się za organistę? Spróbujemy?".

Józek spróbował.




Józef i fisharmonia

Grał na fisharmonii w kocborowskiej kapliczce. Pan Stanisław instruował go dwa lata, do śmierci.

Stanisław Drążkowski był ciekawą postacią. Do Kocborowa przybył z Kruszwicy. Tu od 1929 roku pracował na stanowisku introligatora i organisty. Dostawał 240 złotych jako kierownik introligatorni i 260 jako etatowy organista (w szpitalu był etat kapelana i organisty).

Józef Sulewski na krótko został sam na sam z fisharmonią, potem zaczął go uczyć Edmund Cybulski - organista w kościele świętej Katarzyny. Po czterech latach Józef poszedł do Pelplina na egzamin i zdał.

Dziś egzamin składa się po pięcioletnich studiach organistowskich. Ukończył je syn Józefa, Mirosław, "gra na łapiszewskiej parafii". Wnuk, Karol, uczy się w szkole muzycznej i być może też będzie grał na organach. Tak powstała rodzinna tradycja.

- Mój brat Zenon miał większe zacięcie do muzyki - w głosie Józefa nie ma zazdrości - Zapał miał lepszy. Ja zostałem organistą przez Drążkowskiego Stanisława, a brat sam się zawziął, koniecznie chciał grać. Zimą trzaskającą szedł ćwiczyć do Dąbrówki i mówił sobie: "Dopłacać będę, ale muszę się nauczyć". Zdał egzamin w 1965 roku i gra jeszcze do dzisiaj w Bobowie. W Bobowie prowadzi też orkiestrę dętą.


Książki

- W owym czasie były dwie introligatornie: w mieście - Henryka Janikowskiego ("żony kuzyn") i w Kocborowie. Janikowski brał większe prace, serie, a do Kocborowa pchali się pozostali. Wiadomo - za pół ceny.

Pacjenci pracowali na papierochy. W najlepszych latach w introligatorni pracowało dziewięć osób i kilkunastu pacjentów w ramach terapii.

- Tuż po wojnie było mnóstwo pracy - naprawiało się rzeczy stare, głównie książki przedwojenne, kilka razy już oprawiane, żeby ratować - opowiada Józef. - Mój szef, Drążkowski, w czasie wojny

miał wszystkie te cenne książki polskie dać na przemiał, zniszczyć, a on je przechował w specjalnej skrytce w introligatorni. W warsztacie miał magazynek. Tysiące książek przechował. Po wojnie dostał wielką pochwałę od Kryzana.

Introligatornia i drukarnia były razem. Sulewski został brygadzistą w introligatorni i zecerem. Zecerki wyuczył się samodzielnie. Podobnie uczył się Henryk Będźmirowski. Tak się obaj wyuczyli, że w Starogardzie - jak mówi Józef - nie ma im podobnych. Będźmirowski jeszcze składa.

Introligatornia pracowała pełną parą. Ze szkół na okres wakacji książki i dzienniki dowozili ciężarówkami...

Józef przyszedł do introligatorni na pół roku, może na rok. Pracował za miskę zupy. Takie były czasy. Pacjenci dostawali czarny chleb i czarną kawę.

- Pół roku złotówki nie dostałem - wspomina Sulewski. - Jak coś mówiłem, to Kryzan groził mi lekarskim młoteczkiem.


Trumna wielokrotnego użytku

Trzeba się wczuć w tamte czasy. Fatalne warunki, tyfus. Jakże się pielęgniarze poświęcali. Najprościej było uciec, ale nikt tego nie zrobił. Chory umierał i nieraz pielęgniarz za nim też. Stali na posterunku. I jeszcze ten szpital żołnierzy radzieckich.

Jako organista Józef Sulewski towarzyszył umarłym w ostatniej ziemskiej drodze. Najczęściej chorym ze szpitala. Rodzina przyjeżdżała (lub nie), rów był wykopany, umarłego okręconego papierem, wkładano do trumny, trumnę wkładano do rowu, potem, kiedy już rodzina (jak była) odjechała, wyciągano dno trumny. Tak była przemyślnie skonstruowana, że nieboszczyk wpadał do grobu, a trumna służyła dalej - nieraz kilkadziesiąt razy. Wstrząsające? A skąd było drewno brać? I skąd fachowców? A dziennie mieli osiem do dwunastu pogrzebów.

Takie czasy. Co Józefem wstrząsnęło...

Na teren gospodarstwa przyszpitalnego, dokładnie gdzie dziś hodują świnie, z radzieckiego szpitala wywożono różne części ciała po amputacji. Jakiś pacjent grzebał w tym patykiem. Przechodzili

dwaj oficerowie radzieccy. Jeden wyjął tetetkę i odpalił prosto w głowę, z tyłu.


"Rody"

Sulewski ożenił się, podobnie jak wielu innych, z przyszłą pielęgniarką.

- To była nasza pierwsza ścieżka, ze Świętego Jana - zdradza.

Sulewscy zapoznawali dziewczyny, żenili się.... Tak lub podobnie powstawały "rody" kocborowskie: Sulewscy, Bernaccy, Gorczyce, Berenty i Dąbkowscy. Pielęgniarze, pracownicy szpitala - jak górnicy, z dziada pradziada. Tutaj pracowały też jego dwie siostry, Urszula

i Ewa.

Praca introligatorska jest spokojna i ciekawa. Trudno przypomnieć sobie jakieś szczególne tytuły oprawionych książek, chociaż Józef jeden pamięta bardzo dobrze - kuria biskupia przywiozła kaszubskie dzieło Bernarda Sychty, które ładnie oprawił. Powędrowało do Watykanu, dla naszego papieża.

Jako organista Józef grał przede wszystkim w kapliczce w Kocborowie, a w nowym kościele na Łapiszewie, pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, siedem i pół roku. Teraz gra "na

recept" (żeby nie zerwać z tą robotą) - zamienia czasem syna.

Do kapliczki w Kocborowie na msze przychodzili chorzy - kobiety i mężczyźni - na dwie "zmiany" i pracownicy szpitala na trzecią. Z nimi ci z Żabna. Dlatego w ogrodzeniu parku były zawsze dziury. Ci z Żabna należeli do parafii w Kokoszkowach, ale tu mieli bliżej.

Oprócz gry w kościołach Józef był członkiem kocborowskiej orkiestry dętej. Najstarszej na Kociewiu.

- ...Dwie były - Karbowskiego w "obuwiance" i nasza, kocborowska. Niby w tej pierwszej grała młodzież, a w tej drugiej emeryci.


Józef i kariera

Raz Józef miał szansę zrobić karierę. W latach pięćdziesiątych zrządzeniem losu zatrudniono go jako starszego pisarza w randze plutonowego w Wojskowej Komendzie Powiatowej w Gdańsku.

Pasowała mu ta praca, bo introliatorstwo uczy dokładności. Podczas inspekcji referat Sulewskiego pokazywano jako wzór. Dla Sulewskiego chodziło o "ecie pecie", czyli po prostu o pieniądze, w porównaniu z kocborowskimi o wiele większe.

Wojskowa idylla trwała krótko. Z Kocborowa nadszedł anonim przewodniczącego ZMP autorstwa niejakiego Ż. (co okazało się później). W anonimie przewodniczący ZMP napisał, że Sulewski

"w mundurze z opłatkiem chodzi i gra na organach w kocborowskiej kaplicy - też w mundurze".

Wyszła z tego afera. Pułkownik: "K... Sulewski, tyś mnie w życiorysie nie napisał, że jesteś organistą! Jak możesz w mundurze po kościołach grać?!"

Józef: "Obywatelu pułkowniku, ja się nie wstydzę munduru Ludowego Wojska Polskiego".

A potem komisje. Komisja pierwsza: "Sulewski Józefie, na czym gracie?".

Józef: "Na akordeonie..."

"I jeszcze?"

"Na waltorni..."

"I jeszcze?"

"Na organach".

"No to wybierajcie, Sulewski: albo wojsko zawodowe, albo ksiądz".

"Ja to i to".

Na komisji drugiej w Bydgoszczy to "albo - albo" sformułowano mniej łagodnie: albo kapelusz, albo wojsko.

Po czternastu dniach od bydgoskiego przesłuchania do Gdańska przyszedł fonogram: "Zwolnić plutonowego z wojska z przywłaszczeniem umundurowania (dali, bo kto po nim by nosił mundurowe sorty?) i bez odprawy".

- Zawód organisty mi wszystko blokował: medale, awanse... Nie czuję żalu. Kocham muzykę kościelną. Kocham muzykę. W orkiestrze grałem na waltorni, syn ze mną na saksofonie.


Bóg w organach

- Pan tak na organach na mszach, jako organista przy pogrzebach, to pan wie... Bóg jest, panie Sulewski?

Józef dyplomatycznie milczy. Po chwili: - Cała rodzina była i jest religijna. Stąd to zamiłowanie do organów. Dzisiaj jest inaczej. Kursy organistowskie zaczyna czterdziestu, kończy pięciu. To trudna sztuka i wielu nie ma zamiłowania. Dzisiaj bigbit, gitara elektryczna, nie pójdzie do kościoła grać.

Być może Bóg jest bardziej w organach niż w gitarze.

- Batem gwizdnął, tak ten czas zleciał - zamyśla się Sulewski. - Człowiek w 1946 poszedł na pół roku, na rok, a minęło czterdzieści sześć lat... W 1991 roku, kiedy przechodziłem na emeryturę, powiedzieli na pożegnanie, że takiego weterana w latach dziewięćdziesiątych w Kocborowie nie ma.

Nie żałuje tych lat, ale ma żal (nie tylko zresztą on), że o niektórych zapomniano podczas obchodów 100-lecia szpitala.



Zespół muzyczny z Kocborowa z lat sześćdziesiątych. Drugi od lewej Józef Sulewski.

Zdjęcie ze zbiorów rodzinnych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz