Na innych podstronach portaliku gminy Lubichowo są moje reportaże o Wdeckim Młynie, Smolnikach i Ocyplu, jakie napisałem w oparciu o wspomnienia Stanisława Guza.
Tadeusz Majewski
(...) Właśnie to lato i czas wakacji roku 1939 utkwiło w mojej pamięci tak głęboko, że nie sposób tego zapomnieć. (...) Działy się tak ważne rzeczy, nie tylko osobiste, ale przede wszystkim krajowe.
W Ocyplu dla dzieciarni, już od pierwszych dni wakacji, najważniejszy był przyjazd na obozy drużyn harcerskich, które właśnie zaczęły się zjeżdżać i się rozbijać. Trudno mi już teraz wymienić wszystkie miejscowości, z których przyjeżdżali ci harcerze, ale tradycyjnie był tani obóz ze Starogardu, który to najbardziej uwielbialiśmy. Były też obozy z Grudziądza i Tczewa. Ci najmłodsi - zuchy - kwaterowali w szkole. W tymże roku był również specjalny obóz starszej młodzieży, tak zwanych junaków, jak też zgrupowanie z całego powiatu młodzieży należącej do Związku Strzeleckiego, Sokołów i Orląt. Ta młodzież była zakwaterowana w domach na pile i w szkole. Ci mieli całą kadrę wojskową, gdyż była to już młodzież przedpoborowa i była ona szkolona ściśle i tylko po linii wojskowej. Tę młodzież było bardzo mało widać. Jeszcze teraz spotkałem ludzi, którzy w tamtym czasie byli na tych ćwiczeniach w Ocyplu.
Ja miałem w tym pamiętnym roku jedenaście lat i skończyłem czwartą klasę szkoły podstawowej. Mimo rozpoczętych wakacji na religię chodziliśmy nadal i to dwa razy w tygodniu do Lubichowa. Do Pierwszej Komunii Świętej przygotowywał nas ksiądz proboszcz i wikary. Obaj ci księża w pierwszych miesiącach wojny zostali straceni w Lesie Szpęgawskim. Mieliśmy być przyjęci w miesiącu wrześniu, ale z powodu niepewności co do wojny przyspieszono nam ten termin i przyjęcie odbyło się 15 sierpnia.
Ten dzień utkwił mi szczególnie w pamięci. W dniu poprzedzającym uroczystość byłem wraz z innymi dziećmi do spowiedzi. Po powrocie do domu rodzice już nie pozwolili mi bawić się na podwórku i kazali mi przebywać tylko w domu i czytać książeczkę do nabożeństwa, którą otrzymałem na komunię.
31
W dniu samej uroczystości, wiadomo, bez śniadania, już od rana czekałem na bryczkę, która miała przyjechać od wujka Franka z Brzózek.
Około godziny dziewiątej rano podjechała pod nasz dom ładna żółta bryczka zaprzężona w dwa czarne konie. My byliśmy już przygotowani do wyjazdu, więc zajęliśmy miejsca i konie ruszyły w drogę. W tym dniu była bardzo ładna, słoneczna pogoda, ale tylko do południa. Kiedy jechaliśmy przez las słoneczko pięknie przygrzewało. Ojciec siedział obok mnie na tylnym siedzeniu i tylko od czasu do czasu przypominał mi, jak mam się zachowywać. Wiem, że oprócz ojca jechało nas więcej z rodziny tą bryczką, ale już nie pamiętam kto. Jechaliśmy prosto na leśniczówkę Brzózki, dopiero potem do kościoła.
W tamtym dniu razem ze mną była przyjętą moja kuzynka Maria, której rodzina właśnie mieszkała na tej leśniczówce. Dalej do kościoła jechała już z nami ciocia Cecylia i ciocia Marta. Ciocia Cecylia była matką mojej kuzynki Marii, a moją matką chrzestną. Siedziała na tylnym siedzeniu, obok mnie i Marii. Ojciec z ciocią Martą, a swoją siostrą, siedzieli na drugim siedzeniu naprzeciwko nas. Razem z nami jechało jeszcze młodsze rodzeństwo i kuzynostwo. Po starszych bryczka jechała po raz drugi.
Zbiórka wszystkich dzieci była w samym środku wioski na podwórzu pana Komorowskiego. Tam przyszli po nas księża z organistą oraz ci, którzy nieśli krzyż i chorągwie, a za nimi ministranci. Była także orkiestra. Wszyscy oni poprowadzili nas do kościoła. Najpierw podążały ładnie dziewczynki, a w ślad za nimi chłopcy - wszyscy ze śpiewem na ustach. Całej naszej grupie dzieci dyrygował pan organista Przepierski, Rodzice i zaproszeni goście szli obok i z tyłu naszej kolumny. W kościele sama msza nie różniła się dużo od obecnej, tylko ksiądz odprawiał ją po łacinie. Samo rozdanie komunii dla dzieci przyjętych też było nieco inne. Jeden ksiądz komunikował chłopców, a drugi dziewczęta
32
Podchodziliśmy czwórkami tuż przed schodki, gdzie czterech chłopców trzymało białe płótno. Po przeciwnej stronie płótna stał ksiądz, który dawał nam komunię. Obok tak samo podchodziły dziewczynki,
Po zakończeniu całej uroczystości w kościele wyprowadzono nas na zewnątrz. Stamtąd, już z całą rodziną, poszliśmy do bryczki i pojechaliśmy z powrotem do leśniczówki, gdzie odbyła się cała uroczystość poprzyjęciowa.
Po uroczystym obiedzie starsza młodzież i zaproszeni przez nich koledzy udali się do pobliskiego lasu, gdzie było przygotowane boisko do gry w siatkówkę. My, młodsi, pozostaliśmy na podwórku i w pobliskim ogrodzie. Ciocia Cecylia - moja matka chrzestna - dała mi w prezencie dwa złote, a ciocia Marta włożyła mi do kieszeni, też jako prezent, złotówkę. Była to dla mnie wielka radość.
Po południu, około godziny szesnastej, starsze kuzynostwo wraz z kolegami wróciło w pośpiechu do domu, gdyż nadeszła bardzo ciężka burza z deszczem. Po przejściu tej ulewy zrobiła się ładna pogoda, więc znowu wyszliśmy na podwórko przed dom. Najstarszy z kuzynów - Józef, wziął aparat fotograficzny i robił zdjęcia. Któryś z kuzynów przyniósł wiatrówkę, z której kolejno strzelaliśmy do tarczy.
Pod wieczór, kiedy słonko było jeszcze dosyć wysoko, zatrudniony przez wujka przy koniach mężczyzna, a był nim Jan Zieliński, zaprzągł konie do bryczki i podjechał nią pod bramę. Wszyscy wyszliśmy na podwórze, gdzie żeśmy się pożegnali i wsiedli do bryczki. Konie ruszyły i wciąż kiwając na pożegnanie, oddaliliśmy się w stronę lasu, przy którym był zaraz wiadukt kolejowy i droga skręcająca do Ocypla.
Kierujący bryczką Jan musiał jechać po drodze wężykiem szukając miejsca, gdzie było mniej wody po tej wielkiej ulewie sprzed kilku godzin. Po około godzinie jazdy dotarliśmy do domu w Ocyplu. Zaraz jak wysiedliśmy z bryczki, Jan zawrócił i pojechał z powrotem do leśniczówki.
33
I tak oto powoli, jak słonko ku zachodowi, dzień mojej Pierwszej Komunii Świętej dobiegł do końca.
Zaraz w tydzień po naszych przyjęciach zaczęły się dziać we wsi różne wydarzenia. Pierwszą rzeczą, która bardzo się nam rzuciła w oczy, to były przyjeżdżające na stację kolejową w Ocyplu duże transporty wojskowe. Były one kierowane na bocznicę, gdzie były w pośpiechu rozładowywane. Nasza stacja była punktem docelowym, ale niektóre składy transportowe były rozładowywane w Lubichowie albo w Osiecznej. Właściwe centrum było jednak w Ocyplu, a w naszej szkole mieścił się cały sztab dowodzenia, włącznie z generałem - dowódcą całej armii.
Drugim takim wielkim skupiskiem w tamtym roku 1939 były obozy harcerskie, których to było bardzo dużo i różnego rodzaju. Było tak dużo wodniaków, że jezioro Ocypel Wielkie było kolorowe od różnego rodzaju żaglówek, kajaków i łódek. Od tamtego czasu upłynęło przeszło pół wieku, ale przez te wszystkie lata nigdy nie widziałem po raz drugi tak kolorowego jeziora.
Była już druga połowa sierpnia i obozy harcerskie w pośpiechu zaczęły się rozjeżdżać do miejscowości, skąd przejechały. Do Ocypla przyjechała duża ilość wojska. Było ono zakwaterowane w całej wiosce, po wszystkich domach i stodołach. Gdzie tylko było możliwe, tam spało wojsko. Było też ich dużo w lasach wokół Ocypla. W ostatnim tygodniu sierpnia było ich tak dużo, że obojętnie gdzie się poszło, to wszędzie było aż zielono od żołnierzy. My, dzieciarnia, żeśmy całymi dniami przebywali wśród żołnierzy. Z ciekawości biegaliśmy po całej wiosce, od dworca do jeziora. Gdzie tylko coś ciekawego się działo, to my tam już byliśmy.
Pogoda w tym czasie była bardzo ładna, dni były bardzo słoneczne, woda w jeziorze ciepła. W ciągu dnia przy jeziorze od strony plaży zawsze było bardzo dużo żołnierzy, którzy prali swoją bieliznę i myli konie.
34
Większość żołnierzy w czasie mycia koni była zupełnie bez ubioru, tylko niektórzy chodzili w kalesonach i boso. My cały czas z góry plaży te wszystkie czynności obserwowaliśmy. Wokół wsi na ścierniskach żołnierze ci często galopowali na koniach - najprawdopodobniej były to jakieś zajęcia lub musztra.
W samym środku wioski w ogrodzie pana Suwalskiego rósł bardzo gruby i wysoki świerk. Kilka metrów od jego wierzchołka było zrobione gniazdo obserwacyjne, na którym to zawsze - od świtu do zmroku - był żołnierz i obserwował okolicę. Ponoć z tamtego miejsca było widać najdalej, gdyż świerk ten wystawał bardzo mocno ponad inne drzewa i wszystkie domy.
W czasie, kiedy do Ocypla zaczęły przyjeżdżać transporty z wojskiem, pojawił się we wsi zakonnik w długim do ziemi brązowym habicie. W pasie przewiązany był grubym białym sznurem i miał duży kapelusz z bardzo szerokim rondem. Tego zakonnika można było zobaczyć o każdej porze dnia, jak sobie spacerowa! nie tylko po wiosce, ale najczęściej szedł za tory kolejowe w stronę Krępki, albo szosą w kierunku Osowa do krzyżówek, a czasem i dalej. Widziano go również na szosie w kierunku Osiecznej. Był on bardzo ciekawy wszystkiego, rozglądał się wokół i bardzo często zagadywał starych i młodych, a nawet dzieci. Wynajmował on pokój u pana Franciszka Mazurkiewicza i przychodził też czasem do naszego sklepu po drobne zakupy. W ostatnich dniach sierpnia nie było już go widać. Podobno zainteresowało się nim wojsko, gdyż miał to być, rzekomo, szpieg z niemieckiego wojska. Co się stało z tym duchownym, tego nie wiem. Różne były pogłoski, ale to tylko było takie gadanie.
Wieczorami w wiosce na podwórkach wojsko urządzało sobie potańcówki. Szczególnie miejscowe panienki wesoło spędzały sobie wieczory z żołnierzami. Jednego wieczoru przyglądałem się takiej zabawie, która to odbywała się na podwórku u pana Franciszka Chyrka.
35
Tam jeden z żołnierzy grał na harmoszce, a inni pomagali mu wystukując w takt muzyki na różnych rzeczach. Kilku z nich miało zrobione takie prowizoryczne piszczałki, na których to wygwizdywali melodię.
W naszej stodółce kwaterowało kilkunastu żołnierzy, którzy przebywali w miejscu przeznaczonym na słomę, a tuż obok na klepisku stało kilka koni. Zawsze wieczorami śpiewali sobie różne piosenki, niekiedy do późnych godzin wieczornych.
My, dzieci, często żeśmy zamieniali u tych żołnierzy nasz biały chleb na czarny wojskowy, który nam bardziej smakował, oni zaś woleli ten biały. W gronie żołnierzy u nas kwaterujących był porucznik, który nazywał się Jan Zając. Z nim to nasz najstarszy brat Janek wymienił adresy, gdyż po wojnie chcieli do siebie napisać, ale do tego nie doszło, gdyż brat zgubił ten adres. Pamiętam tylko, że tym porucznikiem był mężczyzna około czterdziestu lat, i że pochodził z Polesia.
Trzy albo cztery dni przed 1 września wojsko kwaterujące w Ocyplu i jego najbliższych okolicach otrzymało rozkaz wycofania się na drugi brzeg Wisły w okolice Grudziądza. Wojska różnych formacji szły całymi kolumnami od leśniczówki Baby w kierunku starej szkoły i dalej drogą połomską do Kasparusa, następnie przez Błędno szosą do Osia.
Były wtedy bardzo ciepłe dni i noce. Całe dnie świeciło słońce i było wprost upalnie. Na te kolumny idącego wojska patrzyli wszyscy - starsi i młodsi, kto tylko na to miał czas. Można by powiedzieć, że było to takie żegnanie się z Wojskiem Polskim. Szły na przemian kolumny piechurów, za nimi jechało wojsko na koniach i wozy z taborami, dalej artyleria lekka i ciężka. Duże działa były ciągnięte przez sześciokonny zaprzęg. Co jakiś czas jechały kuchnie polowe, z kominów których cały czas dymiło się. Niektóre z tych kuchni stawały w środku wioski i wydawały obiady.
36
My, dzieci, staliśmy obok szosy, którą szło wojsko, i w wiadrach mieliśmy czystą wodę do picia. Podchodzili do nas żołnierze, napełniali manierki wodą, a potem szybko biegli do przodu, by dołączyć do swojej kolumny. Takie widoki oglądaliśmy przez cale dwie doby - od wczesnych godzin porannych do późnego wieczora.
W ostatnie dni sierpnia, po wyjściu całego wojska, zrobiło się cicho i spokojnie, do złudzenia przypominając ciszę przed burzą. Całą wieś ogarnęło wyczekiwanie co będzie dalej. Starsi mieszkańcy, szczególnie mężczyźni, w ciągu dnia, a zwłaszcza pod wieczór zbierali się na ulicy obok poczty.
Takie schadzki trwały do późnych godzin nocnych. Przyjechali też do wioski różni agenci, którzy siali panikę. Robiąc popłoch, namawiali ludność z wioski do ucieczki za wojskiem. Co poniektórzy ulegli tym namowom, zabierali ze sobą na furmanki część swojego dobytku i wraz z rodziną ruszali w kierunku Kasparusa lub Śliwic.
Początek wojny
I tak nadszedł - o zgrozo - ten bardzo, bardzo nieszczęśliwy dzień 1 września 1939 roku. Tego dnia, już od samego rana, wszyscy i wszędzie mówili tylko o jednym, że wybuchła wojna. Chociaż u nas w wiosce nie było widać tej wojny, ale ten paniczny strach obejmował wszystkich - od najstarszego do najmłodszego. Nikt nie wiedział co się z nim stanie, kiedy do nas dotrą Niemcy. Docierały takie pogłoski, że Niemcy wyrzynają wszystkich - od dziecka w kolebce do najstarszego. Mówiono, że to już nie te Niemcy z pierwszej wojny światowej. Dlatego ten strach był bardzo, bardzo duży. Jeszcze niedawno w Ocyplu było pełno wojska, teraz cała wieś była ogarnięta spokojem.
37
Wszędzie było tylko widać gromadki ludzi, zwłaszcza starszych mężczyzn, którzy wychodzili na ulice i drogi, by się czegoś dowiedzieć. Tak minęło całe do południa. Nikt nic prawie nie robił, tylko to co musiało być zrobione.
W tym to właśnie dniu po południu przypadło mnie i młodszemu bratu paść krowę. Byliśmy właśnie na łączce przy nasypie kolejowym blisko wiaduktu, gdy usłyszeliśmy silny warkot nadlatujących od strony Lubichowa niemieckich samolotów. W tym też samym czasie usłyszeliśmy huk pierwszych bomb, które spadały w lesie na obrzeżach wsi.
Ten straszny huk szedł od strony północnej spod Młynek w kierunku Osiecznej. Słychać było warkot nadlatujących następnych i następnych samolotów i te kłęby dymu palącego się lasu. Tak bardzo nas to wszystko przestraszyło, że nogi pod nami się trzęsły, a brody drżały nam, jak małym niemowlakom. Toteż bez żadnego namysłu szybko dobiegliśmy do pasącej się krowy, ja złapałem za sznur, który krowa miała na szyi, a brat pogonił ją kijem i biegiem, ile tylko mieliśmy sił, popędziliśmy na skróty w stronę domu.
Kiedy dobiegliśmy na górkę do miejsca, gdzie obecnie jest działka i dom najmłodszego brata, nadal z tyłu nad lasem unosiły się ogromne kłęby dymu i ogień po zrzucanych bombach. Samoloty po zrzuceniu bomb leciały w kierunku Osiecznej, gdzie za jeziorami skręcały w lewo, zataczając duże koło nad lasem i wsią. Taki lot zrobiły po raz drugi, ale już nie zrzucały bomb i odleciały na północ w kierunku Lubichowa, czyli tam skąd przyleciały.
Stojąc na tej górce patrzeliśmy na ten straszny widok palącego się na całej długości lasu i te ogromne ciemne kłęby dymu, i było to tak przerażające przeżycie, że wprost trudne do opisania. Spojrzałem w stronę naszego domu i zobaczyłem tam na ulicy ojca i brata, który w pośpiechu wskakiwał na rower skierowany w naszym kierunku.
38
Ale myśmy już biegli z tą krową w stronę domu, i gdy nas zauważyli, brat zszedł z roweru i wrócił na podwórko, a my w międzyczasie dobiegliśmy do naszego domu, a wszystko to trwało zaledwie kilkanaście minut. Ojciec powiedział do nas te słowa: "Ja myślałem, że oni bombardują kolej i się bardzo bałem o was. Ale dobrze, że przybiegliście i jesteście już w domu."
Po odlocie tych samolotów znowu uspokoiło się. Było cicho jak po burzy, tylko nad lasem za koleją wciąż widać było wielkie kłęby dymu. Prawie wszyscy ludzie we wsi powychodzili z domów na ulice, a każdy był przestraszony - co to było, co to się stało.
My, dzieci i młodzież, podsłuchiwaliśmy, o czym mówią starsi, zwłaszcza ci, którzy przeżyli pierwszą wojnę światową. Mówili oni, co trzeba robić i jak się zachowywać, kiedy nadlatują samoloty, jak i gdzie się przed nimi ukryć, Te rozmowy trwały przez długi czas. Pogoda w tym dniu była bardzo ładna i słoneczna. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wtenczas zaczęły nieco pustoszeć ulice i ludzie szli robić oprzęd.
Kiedy dzień miał się ku końcowi i słoneczko skryło się za lasem, pod nasz dom, w którym mieścił się sklep, przyjechało na rowerach dwóch polskich żołnierzy. Rowery mieli ciemne, a do nich przymocowane były dwa bagażniki - jeden z tyłu, a drugi z przodu przy kierownicy. Na tych bagażnikach mieli przypięte skórzanymi paskami drewniane skrzynie. Poza tym każdy z żołnierzy przy swoim rowerze miał przymocowany karabin, a na skrzyni tylnego bagażnika mieli plecak z przypiętym do niego kocem. Przy sobie zaś mieli broń krótką, bagnet, chlebak i maskę przeciwgazową. W naszym sklepie kupili sobie coś do jedzenia i picia, a potem siedzieli na ławce, która stała tuż przy wejściu do sklepu. Tam, jedząc, rozmawiali z ojcem i innymi mieszkańcami wioski, którzy byli w tym czasie przy sklepie. Kiedy już się posilili, poprosili o miskę z wodą i się umyli.
39
Następnie oporządzili się, poprzypinali wszystko, zabrali rowery i pojechali drogą w kierunku Lubichowa. Byli to saperzy, którzy przed nadejściem wojska niemieckiego wysadzali mosty.
Późnym wieczorem, kiedy już było ciemno, na skrzyżowaniu obok domu Jana Suwalskiego, w którym to mieściła się poczta, zrobiło się zbiegowisko od najmłodszych do najstarszych. W domu tym pan Kaczyński - kierownik poczty - miał wystawione w otwartym oknie radio, które bardzo głośno grało. Co chwilę podawali w nim najnowsze wiadomości o walkach na frontach i jak wygląda sytuacja na nich. Komunikaty te wszyscy wysłuchiwali wprost z zapartym tchem.
Już bardzo późnym wieczorem zawołano nas, młodszych, do domu, byśmy wreszcie zjedli kolację, umyli się i poszli spać. Tym razem, jak nigdy, w pokoju obok sklepu matka przygotowała na podłodze dla wszystkich miejsca do spania. I tak w tę noc spaliśmy wszyscy w tym jednym pokoju na dole.
Częściowo byliśmy już spakowani i gotowi do ucieczki, gdyby zaszła taka konieczność. Ale ojciec z matką mówili, że dopóki nie będą musieli, to nigdzie nie pójdą, bo i gdzie z taką liczną rodziną. My, dzieci, znużeni po całodziennych przeżyciach, nie wiadomo kiedy, żeśmy pozasypiali.
Koło północy wszystkich nas przebudził ogromny huk. Wszyscy zerwali się na równe nogi i każdy pytał, co to było. Nikt nie wiedział, co się dzieje, czy znowu bombardują. Wszystkim z przerażenia dygotało serce, dopóki ojciec nie wszedł do domu i nie uspokoił nas mówiąc, że to na pewno został wysadzony most kolejowy, który był na rzece Czarnej Wodzie koło Krępki około trzech kilometrów od wsi Ocypel.
Tak minął, przeze mnie zapamiętany, pierwszy dzień drugiej wojny światowej.
Na drugi dzień ktoś z naszej rodziny był w kościele w Lubichowie. Kiedy już wrócił do domu opowiadał, że w Lubichowie było już wojsko niemieckie.
40
W trzecim dniu wojny znowu pasłem krowę przy torach kolejowych obok wiaduktu, jak poprzednio. Był ze mną jeden, a może dwóch młodszych braci - Kostek i Wicek. Chociaż do tej pory do Ocypla nie dotarł jeszcze żaden żołnierz niemiecki, myśmy przeczuwali, że to może nastąpić w każdej godzinie.
Pasąc tę krowę cały czas albo spod wiaduktu albo z nasypu kolejowego obserwowaliśmy okolicę. Z naszego miejsca było bardzo dobrze widać wszystko w kierunku lasu pod Osowo, skąd spodziewaliśmy się nadejścia Niemców. Przez dłuższy czas słychać było głuchy turkot jadących wozów od strony lasu za łączną. W pewnym momencie turkot ten ucichł i przez niedługi czas było zupełnie cicho.
Po chwili usłyszeliśmy jakiś jadący pojazd, który wyjechał z lasu na otwarte pole od strony południowej. Był to motocykl z przyczepą, na którym, oprócz kierującego motorem, było jeszcze dwóch żołnierzy w hełmach. Ten, który jechał w koszu bocznym, miał z przodu przyczepiony karabin maszynowy.
Wyjeżdżając z lasu po prawej było odkryte pole, a po lewej stronie szosy był nadal las, tak jak jest to teraz. Na skraju tego lasu była droga w lewo, która prowadziła do zabudowań gospodarczych. W ty czasie mieszkał tam Niemiec Otto Wilbret. Tam właśnie skierował się patrol na motorze, ale po kilkunastu minutach powrócili się na szosę i skierowali się w stronę wioski, do której to zbliżali się w bardzo szybkim tempie.
Myśmy widzieli jak przejechali przejazd kolejowy i zaraz zniknęli nam między domami. Dalej było słychać tylko warkot pędzącego motoru. Jak żeśmy się dowiedzieli nieco później, dojechali oni do skrzyżowania w środku wioski i tam jakąś napotkaną osobę spytali, czy w wiosce są polscy żołnierze. Potem nawrócili i, znowu na pełnym gazie, pojechali w stronę, z której przyjechali i zniknęli w lesie. Myśmy przestraszyli się tym widokiem, zabraliśmy krowę z łąki i popędziliśmy ją powoli do domu, tak jak dwa dni temu na skróty.
41
Kiedy byliśmy już na górce w pobliżu pierwszych zabudowań spojrzeliśmy do tylu w stronę torów kolejowych i zobaczyliśmy jak z lasu szosą wyjeżdża kolumna wojska na rowerach. Teraz już czym prędzej staraliśmy się dojść do domu, gdzie po powrocie powiedzieliśmy o tym wszystkim ojcu i matce.
Ojciec kazał nam nie wychodzić na ulicę. Ja poszedłem do naszego ogrodu, z którego to widać było wszystko, co się dzieje na szosie. Stanąłem tuż przy płocie za gałązkami gęstego bzu i obserwowałem, co się będzie działo dalej.
Za kilka minut pojawiła się, widziana wcześniej przez nas, kolumna wojska już w środku wioski. Liczyła ona dwudziestu żołnierzy. Wszyscy oni byli na czarnych rowerach z karabinami przypiętymi do ram. Na głowach mieli hełmy. Poza tym mieli jeszcze przy sobie maski przeciwgazowe, chlebaki, bagnety przypięte do pasa i krótką broń. Nie było tam widać wśród nich żadnego młodego żołnierza, wszyscy byli w starszym wieku.
Dojechawszy do skrzyżowania pośrodku wioski zatrzymali się i rowery poustawiali pod płotem Józefa Suwalskiego. Zapalili sobie papierosy i zaczęli się rozglądać za kimś, by móc sobie porozmawiać. Ale wszyscy mieszkańcy się skryli i nikogo na ulicy nie było widać.
Po kilku minutach Niemcy zauważyli gospodarza krzątającego się na podwórzu, a był nim Noga. Zawołali na niego, a on przyszedł do nich na drogę. Żołnierze wtedy go obstąpili wkoło i zaczęli z nim rozmawiać. On, tak jak inni starsi, umiał mówić po niemiecku.
Po jakimś czasie na ulicę wyszło jeszcze kilku innych starszych gospodarzy. Wśród nich byli Paweł Bieliński - Pstink i Jan Suwalski pseudonim Wuj Bula. Po kilku minutach tej rozmowy dziesięciu z żołnierzy wsiadło na rowery i pojechali z powrotem w stronę Osowa, gdzie okazało się później, czekały na nich całe tabory, l tak po niedługim czasie cale kolumny wozów zaczęły wjeżdżać do wsi.
42
Odtąd, tak jak kilka dni temu było jeszcze w wiosce pełno polskiego wojska, tak teraz po całym Ocyplu rozlokowali się Niemcy. W następnych dniach przez naszą wieś przechodziły następne kolumny niemieckiego wojska. Niektóre z nich zatrzymywały się na krótko, inne zaś tylko przechodziły przez wieś i szły dalej w kierunku Kasparusa - tą samą drogą leśną przez połom, którędy wycofywało się wojsko polskie.
Ojciec z matką już w pierwszych dniach okupacji postanowili o wysprzedaniu zbędnego towaru i zamknięciu sklepu. Powodem tego było to, że niektórzy wojskowi przychodzili do sklepu żądając towar i nie płacili za niego. Niektórzy w normalny sposób płacili niemieckimi pieniędzmi, a inni brali dowolną ilość tego, co chcieli.
Miejscowego gospodarza Niemca Wilbreta zaraz zrobili sołtysem. Sołtys ten już od tamtej pory decydował o wszystkim. On to od razu w pierwszych dniach września razem z dwoma w zielonych mundurach przyszedł do nas do domu po broń, którą ojciec posiadał i miał zarejestrowaną.
On też właśnie doręczył wszystkim sklepikarzom pisemka o niemożności zamknięcia sklepu. Wszyscy ci, którzy prowadzili sklepy, jak Kłos, Dolewski, Pietrzkowski, no i Guz, musieli dalej je prowadzić. Także rzeźnik Landowski musiał dalej robić ubój i przetwory mięsne. Tablice na sklepach musiały być przemalowane i napisy zrobione po niemiecku. Sklepikarze otrzymali specjalne zaświadczenia upoważniające ich do nabywania w hurtowni towaru, po który to musieli własnym transportem jeździć do Starogardu. Trwało to tak przez pierwsze cztery tygodnie wojny.
W pierwszych dniach października na drugi dzień po przywiezieniu towaru, gdy sklep był dosyć dobrze zaopatrzony, stała się rzecz nieoczekiwana. W godzinach południowych wpada do sklepu znajomy ojca Antoni Graban, bierze ojca za ramię i oboje wychodzą ze sklepu do pokoju. Tam też powiedział do ojca - "Jan, szybko dawaj pieniądze,
43
jakie masz, bo u Dolewskiego Niemcy zabrali wszystko ze sklepu, teraz idą do Piotrzkowskiego, a za chwilę będą tutaj". Ojciec szybko otworzył szafę, z której wyciągnął zielony, czworokątny, druciany koszyczek, w którym to zawsze trzymał pieniądze. Złapał wszystkie pieniądze i bez żadnego liczenia oddał je Grabanowi.
On schował je w pośpiechu do kieszeni i prędko wyszedł, ale już nie przez sklep, tylko przez kuchnię na podwórko, a stamtąd szybko do swego domu.
Ojciec po wyjściu Grabana wszedł z powrotem do sklepu, w którym to matka nadal sprzedawała, bo w sklepie było pełno ludzi. Faktycznie, za chwileczkę wchodzą do naszego sklepu sołtys Niemiec Otto Wilbret w żółtym mundurze SA i opaską na rękawie z Hakenkreuzem. Wraz z nim było jeszcze dwóch w zielonych mundurach i czwarty Franc Józef Babiński w mundurze Hitlerjugend.
Po wejściu do sklepu kazali przerwać sprzedawanie i wszyscy klienci musieli opuścić sklep. Matka musiała pozostać, a wraz z nią sołtys i Franc Józef. Dwóch pozostałych w zielonych mundurach wyprowadziło ojca ze sklepu do pokoju obok, gdzie właśnie przebywaliśmy my, najmłodsi.
Po wprowadzeniu ojca do pokoju zamknęli drzwi do sklepu. Ojcu kazali podnieść ręce do góry, a jeden z nich trzymał w ręku pistolet z lufą skierowaną w stronę ojca. Drugi natomiast robił rewizję osobistą i obmacywał ojca od góry do dołu, wyciągając wszystko z kieszeni i rzucając to na ziemię.
Ojciec stał w bezruchu z podniesionymi rękami tuż obok pieca i z twarzą skierowaną na ten piec. Myśmy siedzieli przy oknie, drżeliśmy ze strachu i patrzeli na to, co oni robią z ojcem. Była to dla nas tak wielka tragedia, której nie da się opisać. W dodatku przez drzwi ze sklepu słychać było głos płaczącej matki i to dodawało nam jeszcze większego strachu.
Po tej całej rewizji kazali ojcu opuścić ręce. Następnie ojciec musiał powiedzieć, gdzie ma schowane pieniądze. (...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz