środa, 3 września 2008

Pamiętnik. Sierpień - wrzesień 1939 r. w Ocyplu

Stanisław Guz napisał dwie książki, które wydał w kilku egzemplarzach każda. Tu wklejamy kilka stron o tym, co działo się w Ocyplu tuż przed i po wybuchu II wojny światowej. Na uwagę zasługuje fotograficzna pamięć autora...
Na innych podstronach portaliku gminy Lubichowo są moje reportaże o Wdeckim Młynie, Smolnikach i Ocyplu, jakie napisałem w oparciu o wspomnienia Stanisława Guza.
Tadeusz Majewski

(...) Właśnie to lato i czas wakacji roku 1939 utkwiło w mojej pamięci tak głęboko, że nie sposób tego zapomnieć. (...) Działy się tak ważne rzeczy, nie tylko osobiste, ale przede wszystkim krajowe.

W Ocyplu dla dzieciarni, już od pierwszych dni wakacji, najważniejszy był przyjazd na obozy drużyn harcerskich, które właśnie zaczęły się zjeż­dżać i się rozbijać. Trudno mi już teraz wymienić wszystkie miejscowo­ści, z których przyjeżdżali ci harcerze, ale tradycyjnie był tani obóz ze Starogardu, który to najbardziej uwielbialiśmy. Były też obozy z Gru­dziądza i Tczewa. Ci najmłodsi - zuchy - kwaterowali w szkole. W tymże roku był również specjalny obóz starszej młodzieży, tak zwanych junaków, jak też zgrupowanie z całego powiatu młodzieży należącej do Związku Strzeleckiego, Sokołów i Orląt. Ta młodzież była zakwatero­wana w domach na pile i w szkole. Ci mieli całą kadrę wojskową, gdyż była to już młodzież przedpoborowa i była ona szkolona ściśle i tylko po linii wojskowej. Tę młodzież było bardzo mało widać. Jeszcze teraz spotkałem ludzi, którzy w tamtym czasie byli na tych ćwiczeniach w Ocyplu.

Ja miałem w tym pamiętnym roku jedenaście lat i skończyłem czwartą klasę szkoły podstawowej. Mimo rozpoczętych wakacji na religię chodziliśmy nadal i to dwa razy w tygodniu do Lubichowa. Do Pierwszej Komunii Świętej przygotowywał nas ksiądz proboszcz i wika­ry. Obaj ci księża w pierwszych miesiącach wojny zostali straceni w Lesie Szpęgawskim. Mieliśmy być przyjęci w miesiącu wrześniu, ale z powodu niepewności co do wojny przyspieszono nam ten termin i przy­jęcie odbyło się 15 sierpnia.

Ten dzień utkwił mi szczególnie w pamięci. W dniu poprzedzającym uroczystość byłem wraz z innymi dziećmi do spowiedzi. Po powrocie do domu rodzice już nie pozwolili mi bawić się na podwórku i kazali mi przebywać tylko w domu i czytać książeczkę do nabożeństwa, którą otrzymałem na komunię.

31


W dniu samej uroczy­stości, wiadomo, bez śniadania, już od rana czekałem na bryczkę, która miała przyjechać od wujka Franka z Brzózek.

Około godziny dziewiątej rano podjechała pod nasz dom ładna żółta bryczka zaprzężona w dwa czarne konie. My byliśmy już przygotowani do wyjazdu, więc zajęliśmy miejsca i konie ruszyły w drogę. W tym dniu była bardzo ładna, sło­neczna pogoda, ale tylko do południa. Kiedy jechaliśmy przez las sło­neczko pięknie przygrzewało. Ojciec siedział obok mnie na tylnym siedzeniu i tylko od czasu do czasu przypominał mi, jak mam się za­chowywać. Wiem, że oprócz ojca jechało nas więcej z rodziny tą brycz­ką, ale już nie pamiętam kto. Jechaliśmy prosto na leśniczówkę Brzózki, dopiero potem do kościoła.

W tamtym dniu razem ze mną była przyjętą moja kuzynka Maria, której rodzina właśnie mieszkała na tej leśniczów­ce. Dalej do kościoła jechała już z nami ciocia Cecylia i ciocia Marta. Ciocia Cecylia była matką mojej kuzynki Marii, a moją matką chrzest­ną. Siedziała na tylnym siedzeniu, obok mnie i Marii. Ojciec z cio­cią Martą, a swoją siostrą, siedzieli na drugim siedzeniu naprzeciwko nas. Razem z nami jechało jeszcze młodsze rodzeństwo i kuzynostwo. Po starszych bryczka jechała po raz drugi.

Zbiórka wszystkich dzieci była w samym środku wioski na podwórzu pana Komorowskiego. Tam przyszli po nas księża z organistą oraz ci, którzy nieśli krzyż i chorą­gwie, a za nimi ministranci. Była także orkiestra. Wszyscy oni popro­wadzili nas do kościoła. Najpierw podążały ładnie dziewczynki, a w ślad za nimi chłopcy - wszyscy ze śpiewem na ustach. Całej naszej gru­pie dzieci dyrygował pan organista Przepierski, Rodzice i zaproszeni goście szli obok i z tyłu naszej kolumny. W kościele sama msza nie różniła się dużo od obecnej, tylko ksiądz odprawiał ją po łacinie. Samo rozdanie komunii dla dzieci przyjętych też było nieco inne. Jeden ksiądz komunikował chłopców, a drugi dziewczęta

32

Podchodziliśmy czwórka­mi tuż przed schodki, gdzie czterech chłopców trzymało białe płótno. Po przeciwnej stronie płótna stał ksiądz, który dawał nam komunię. Obok tak samo podchodziły dziewczynki,

Po zakończeniu całej uroczystości w kościele wyprowadzono nas na zewnątrz. Stamtąd, już z całą rodziną, poszliśmy do bryczki i pojechaliśmy z powrotem do leśniczówki, gdzie odbyła się cała uroczy­stość poprzyjęciowa.

Po uroczystym obiedzie starsza młodzież i zapro­szeni przez nich koledzy udali się do pobliskiego lasu, gdzie było przy­gotowane boisko do gry w siatkówkę. My, młodsi, pozostaliśmy na po­dwórku i w pobliskim ogrodzie. Ciocia Cecylia - moja matka chrzestna - dała mi w prezencie dwa złote, a ciocia Marta włożyła mi do kieszeni, też jako prezent, złotówkę. Była to dla mnie wielka radość.

Po południu, około godziny szesnastej, starsze kuzynostwo wraz z kolegami wróciło w pośpiechu do domu, gdyż nadeszła bardzo ciężka burza z deszczem. Po przejściu tej ulewy zrobiła się ładna pogoda, więc znowu wyszliśmy na podwórko przed dom. Najstarszy z kuzynów - Józef, wziął aparat fotograficzny i robił zdjęcia. Któryś z kuzynów przyniósł wiatrówkę, z której kolejno strzelaliśmy do tarczy.

Pod wieczór, kiedy słonko było jeszcze dosyć wysoko, zatrudniony przez wujka przy koniach mężczy­zna, a był nim Jan Zieliński, zaprzągł konie do bryczki i podjechał nią pod bramę. Wszyscy wyszliśmy na podwórze, gdzie żeśmy się pożegna­li i wsiedli do bryczki. Konie ruszyły i wciąż kiwając na pożegnanie, oddaliliśmy się w stronę lasu, przy którym był zaraz wiadukt kolejowy i droga skręcająca do Ocypla.

Kierujący bryczką Jan musiał jechać po drodze wężykiem szukając miejsca, gdzie było mniej wody po tej wiel­kiej ulewie sprzed kilku godzin. Po około godzinie jazdy dotarliśmy do domu w Ocyplu. Zaraz jak wysiedliśmy z bryczki, Jan zawrócił i pojechał z powrotem do leśniczówki.

33

I tak oto powoli, jak słonko ku zacho­dowi, dzień mojej Pierwszej Komunii Świętej dobiegł do końca.

Zaraz w tydzień po naszych przyjęciach zaczęły się dziać we wsi różne wydarzenia. Pierwszą rzeczą, która bardzo się nam rzuciła w oczy, to były przyjeżdżające na stację kolejową w Ocyplu duże transpor­ty wojskowe. Były one kierowane na bocznicę, gdzie były w pośpiechu rozładowywane. Nasza stacja była punktem docelowym, ale niektóre składy transportowe były rozładowywane w Lubichowie albo w Osiecznej. Właściwe centrum było jednak w Ocyplu, a w naszej szkole mieścił się cały sztab dowodzenia, włącznie z generałem - dowódcą całej armii.

Drugim takim wielkim skupiskiem w tamtym roku 1939 były obozy harcerskie, których to było bardzo dużo i różnego rodzaju. Było tak dużo wodniaków, że jezioro Ocypel Wielkie było kolorowe od róż­nego rodzaju żaglówek, kajaków i łódek. Od tamtego czasu upłynęło przeszło pół wieku, ale przez te wszystkie lata nigdy nie widziałem po raz drugi tak kolorowego jeziora.

Była już druga połowa sierpnia i obozy harcerskie w pośpiechu zaczęły się rozjeżdżać do miejscowości, skąd przejechały. Do Ocypla przyjechała duża ilość wojska. Było ono zakwaterowane w całej wiosce, po wszystkich domach i stodołach. Gdzie tylko było możliwe, tam spało wojsko. Było też ich dużo w lasach wokół Ocypla. W ostatnim tygodniu sierpnia było ich tak dużo, że obojętnie gdzie się poszło, to wszędzie było aż zielono od żołnierzy. My, dzieciarnia, żeśmy całymi dniami prze­bywali wśród żołnierzy. Z ciekawości biegaliśmy po całej wiosce, od dworca do jeziora. Gdzie tylko coś ciekawego się działo, to my tam już byliśmy.

Pogoda w tym czasie była bardzo ładna, dni były bardzo sło­neczne, woda w jeziorze ciepła. W ciągu dnia przy jeziorze od strony plaży zawsze było bardzo dużo żołnierzy, którzy prali swoją bieliznę i myli konie.

34

Większość żołnierzy w czasie mycia koni była zupełnie bez ubioru, tylko niektórzy chodzili w kalesonach i boso. My cały czas z góry plaży te wszystkie czynności obserwowaliśmy. Wokół wsi na ścierniskach żołnierze ci często galopowali na koniach - najprawdopo­dobniej były to jakieś zajęcia lub musztra.

W samym środku wioski w ogrodzie pana Suwalskiego rósł bardzo gruby i wysoki świerk. Kilka metrów od jego wierzchołka było zrobione gniazdo obserwacyjne, na którym to zawsze - od świtu do zmroku - był żołnierz i obserwował okolicę. Ponoć z tamtego miejsca było widać najdalej, gdyż świerk ten wystawał bardzo mocno ponad inne drzewa i wszystkie domy.

W czasie, kiedy do Ocypla zaczęły przyjeżdżać transporty z wojskiem, pojawił się we wsi zakonnik w długim do ziemi brązowym habicie. W pasie przewiązany był grubym białym sznurem i miał duży kapelusz z bardzo szerokim rondem. Tego zakonnika można było zoba­czyć o każdej porze dnia, jak sobie spacerowa! nie tylko po wiosce, ale najczęściej szedł za tory kolejowe w stronę Krępki, albo szosą w kie­runku Osowa do krzyżówek, a czasem i dalej. Widziano go również na szosie w kierunku Osiecznej. Był on bardzo ciekawy wszystkiego, roz­glądał się wokół i bardzo często zagadywał starych i młodych, a nawet dzieci. Wynajmował on pokój u pana Franciszka Mazurkiewicza i przy­chodził też czasem do naszego sklepu po drobne zakupy. W ostatnich dniach sierpnia nie było już go widać. Podobno zainteresowało się nim wojsko, gdyż miał to być, rzekomo, szpieg z niemieckiego wojska. Co się stało z tym duchownym, tego nie wiem. Różne były pogłoski, ale to tylko było takie gadanie.

Wieczorami w wiosce na podwórkach wojsko urządzało sobie potańcówki. Szczególnie miejscowe panienki wesoło spędzały sobie wieczory z żołnierzami. Jednego wieczoru przyglądałem się takiej zabawie, która to odbywała się na podwórku u pana Franciszka Chyrka.

35

Tam jeden z żołnierzy grał na harmoszce, a inni pomagali mu wystuku­jąc w takt muzyki na różnych rzeczach. Kilku z nich miało zrobione takie prowizoryczne piszczałki, na których to wygwizdywali melodię.

W naszej stodółce kwaterowało kilkunastu żołnierzy, którzy przebywali w miejscu przeznaczonym na słomę, a tuż obok na klepisku stało kilka koni. Zawsze wieczorami śpiewali sobie różne piosenki, niekiedy do późnych godzin wieczornych.

My, dzieci, często żeśmy za­mieniali u tych żołnierzy nasz biały chleb na czarny wojskowy, który nam bardziej smakował, oni zaś woleli ten biały. W gronie żołnierzy u nas kwaterujących był porucznik, który nazywał się Jan Zając. Z nim to nasz najstarszy brat Janek wymienił adresy, gdyż po wojnie chcieli do siebie napisać, ale do tego nie doszło, gdyż brat zgubił ten adres. Pamię­tam tylko, że tym porucznikiem był mężczyzna około czterdziestu lat, i że pochodził z Polesia.

Trzy albo cztery dni przed 1 września wojsko kwaterujące w Ocyplu i jego najbliższych okolicach otrzymało rozkaz wycofania się na drugi brzeg Wisły w okolice Grudziądza. Wojska różnych formacji szły całymi kolumnami od leśniczówki Baby w kierunku starej szkoły i dalej drogą połomską do Kasparusa, następnie przez Błędno szosą do Osia.

Były wtedy bardzo ciepłe dni i noce. Całe dnie świeciło słońce i było wprost upalnie. Na te kolumny idącego wojska patrzyli wszyscy - starsi i młodsi, kto tylko na to miał czas. Można by powiedzieć, że było to takie żegnanie się z Wojskiem Polskim. Szły na przemian kolumny piechurów, za nimi jechało wojsko na koniach i wozy z taborami, dalej artyleria lekka i ciężka. Duże działa były ciągnięte przez sześciokonny zaprzęg. Co jakiś czas jechały kuchnie polowe, z kominów których cały czas dymiło się. Niektóre z tych kuchni stawały w środku wioski i wydawały obiady.

36

My, dzieci, staliśmy obok szosy, którą szło wojsko, i w wiadrach mieliśmy czystą wodę do picia. Podchodzili do nas żołnierze, napełniali manierki wodą, a potem szybko biegli do przodu, by dołączyć do swojej kolumny. Takie widoki oglądaliśmy przez cale dwie doby - od wczesnych godzin porannych do późnego wieczora.

W ostatnie dni sierpnia, po wyjściu całego wojska, zrobiło się cicho i spokojnie, do złudzenia przypominając ciszę przed burzą. Całą wieś ogarnęło wyczekiwanie co będzie dalej. Starsi mieszkańcy, szcze­gólnie mężczyźni, w ciągu dnia, a zwłaszcza pod wieczór zbierali się na ulicy obok poczty.

Takie schadzki trwały do późnych godzin nocnych. Przyjechali też do wioski różni agenci, którzy siali panikę. Robiąc po­płoch, namawiali ludność z wioski do ucieczki za wojskiem. Co ponie­którzy ulegli tym namowom, zabierali ze sobą na furmanki część swoje­go dobytku i wraz z rodziną ruszali w kierunku Kasparusa lub Śliwic.

Początek wojny

I tak nadszedł - o zgrozo - ten bardzo, bardzo nieszczęśliwy dzień 1 września 1939 roku. Tego dnia, już od samego rana, wszyscy i wszędzie mówili tylko o jednym, że wybuchła wojna. Chociaż u nas w wiosce nie było widać tej wojny, ale ten paniczny strach obejmował wszystkich - od najstarszego do najmłodszego. Nikt nie wiedział co się z nim stanie, kiedy do nas dotrą Niemcy. Docierały takie pogłoski, że Niemcy wyrzynają wszystkich - od dziecka w kolebce do najstarszego. Mówiono, że to już nie te Niemcy z pierwszej wojny światowej. Dlatego ten strach był bardzo, bardzo duży. Jeszcze niedawno w Ocyplu było pełno wojska, teraz cała wieś była ogarnięta spokojem.

37

Wszędzie było tylko widać gromadki ludzi, zwłaszcza starszych mężczyzn, którzy wychodzili na ulice i drogi, by się czegoś dowiedzieć. Tak minęło całe do południa. Nikt nic prawie nie robił, tylko to co musiało być zrobione.

W tym to właśnie dniu po południu przypadło mnie i młodsze­mu bratu paść krowę. Byliśmy właśnie na łączce przy nasypie kolejo­wym blisko wiaduktu, gdy usłyszeliśmy silny warkot nadlatujących od strony Lubichowa niemieckich samolotów. W tym też samym czasie usłyszeliśmy huk pierwszych bomb, które spadały w lesie na obrzeżach wsi.

Ten straszny huk szedł od strony północnej spod Młynek w kie­runku Osiecznej. Słychać było warkot nadlatujących następnych i na­stępnych samolotów i te kłęby dymu palącego się lasu. Tak bardzo nas to wszystko przestraszyło, że nogi pod nami się trzęsły, a brody drżały nam, jak małym niemowlakom. Toteż bez żadnego namysłu szybko dobiegliśmy do pasącej się krowy, ja złapałem za sznur, który krowa miała na szyi, a brat pogonił ją kijem i biegiem, ile tylko mieliśmy sił, popędziliśmy na skróty w stronę domu.

Kiedy dobiegliśmy na górkę do miejsca, gdzie obecnie jest działka i dom najmłodszego brata, nadal z tyłu nad lasem unosiły się ogromne kłęby dymu i ogień po zrzucanych bombach. Samoloty po zrzuceniu bomb leciały w kierunku Osiecznej, gdzie za jeziorami skręcały w lewo, zataczając duże koło nad lasem i wsią. Taki lot zrobiły po raz drugi, ale już nie zrzucały bomb i odleciały na północ w kierunku Lubichowa, czyli tam skąd przyleciały.

Stojąc na tej górce patrzeliśmy na ten straszny widok palącego się na całej długości lasu i te ogromne ciemne kłęby dymu, i było to tak przerażające przeżycie, że wprost trudne do opisania. Spojrzałem w stronę naszego domu i zobaczyłem tam na ulicy ojca i brata, który w pośpiechu wskakiwał na rower skierowany w naszym kierunku.

38

Ale myśmy już biegli z tą krową w stronę domu, i gdy nas zauważyli, brat zszedł z roweru i wrócił na podwórko, a my w międzyczasie dobiegli­śmy do naszego domu, a wszystko to trwało zaledwie kilkanaście minut. Ojciec powiedział do nas te słowa: "Ja myślałem, że oni bombardują kolej i się bardzo bałem o was. Ale dobrze, że przybiegliście i jesteście już w domu."

Po odlocie tych samolotów znowu uspokoiło się. Było cicho jak po burzy, tylko nad lasem za koleją wciąż widać było wielkie kłęby dymu. Prawie wszyscy ludzie we wsi powychodzili z domów na ulice, a każdy był przestraszony - co to było, co to się stało.

My, dzieci i mło­dzież, podsłuchiwaliśmy, o czym mówią starsi, zwłaszcza ci, którzy przeżyli pierwszą wojnę światową. Mówili oni, co trzeba robić i jak się zachowywać, kiedy nadlatują samoloty, jak i gdzie się przed nimi ukryć, Te rozmowy trwały przez długi czas. Pogoda w tym dniu była bardzo ładna i słoneczna. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wtenczas zaczęły nieco pustoszeć ulice i ludzie szli robić oprzęd.

Kiedy dzień miał się ku końcowi i słoneczko skryło się za la­sem, pod nasz dom, w którym mieścił się sklep, przyjechało na rowe­rach dwóch polskich żołnierzy. Rowery mieli ciemne, a do nich przy­mocowane były dwa bagażniki - jeden z tyłu, a drugi z przodu przy kierownicy. Na tych bagażnikach mieli przypięte skórzanymi paskami drewniane skrzynie. Poza tym każdy z żołnierzy przy swoim rowerze miał przymocowany karabin, a na skrzyni tylnego bagażnika mieli ple­cak z przypiętym do niego kocem. Przy sobie zaś mieli broń krótką, bagnet, chlebak i maskę przeciwgazową. W naszym sklepie kupili sobie coś do jedzenia i picia, a potem siedzieli na ławce, która stała tuż przy wejściu do sklepu. Tam, jedząc, rozmawiali z ojcem i innymi mieszkań­cami wioski, którzy byli w tym czasie przy sklepie. Kiedy już się posili­li, poprosili o miskę z wodą i się umyli.

39

Następnie oporządzili się, poprzypinali wszystko, zabrali rowery i pojechali drogą w kierunku Lubichowa. Byli to saperzy, którzy przed nadejściem wojska niemieckiego wysadzali mosty.

Późnym wieczorem, kiedy już było ciemno, na skrzyżowaniu obok domu Jana Suwalskiego, w którym to mieściła się poczta, zrobiło się zbiegowisko od najmłodszych do najstarszych. W domu tym pan Kaczyński - kierownik poczty - miał wystawione w otwartym oknie radio, które bardzo głośno grało. Co chwilę podawali w nim najnowsze wiadomości o walkach na frontach i jak wygląda sytuacja na nich. Ko­munikaty te wszyscy wysłuchiwali wprost z zapartym tchem.

Już bardzo późnym wieczorem zawołano nas, młodszych, do domu, byśmy wreszcie zjedli kolację, umyli się i poszli spać. Tym razem, jak nigdy, w pokoju obok sklepu matka przygotowała na podłodze dla wszystkich miejsca do spania. I tak w tę noc spaliśmy wszyscy w tym jednym pokoju na dole.

Częściowo byliśmy już spakowani i gotowi do ucieczki, gdyby zaszła taka konieczność. Ale ojciec z matką mówili, że dopóki nie będą musieli, to nigdzie nie pójdą, bo i gdzie z taką liczną rodziną. My, dzieci, znużeni po całodziennych przeżyciach, nie wiadomo kiedy, żeśmy pozasypiali.

Koło północy wszystkich nas przebudził ogromny huk. Wszyscy zerwali się na równe nogi i każdy pytał, co to było. Nikt nie wiedział, co się dzieje, czy znowu bombardują. Wszystkim z przerażenia dygotało serce, dopóki ojciec nie wszedł do domu i nie uspokoił nas mówiąc, że to na pewno został wysadzony most kolejowy, który był na rzece Czar­nej Wodzie koło Krępki około trzech kilometrów od wsi Ocypel.

Tak minął, przeze mnie zapamiętany, pierwszy dzień drugiej wojny świato­wej.

Na drugi dzień ktoś z naszej rodziny był w kościele w Lubichowie. Kiedy już wrócił do domu opowiadał, że w Lubichowie było już wojsko niemieckie.

40

W trzecim dniu wojny znowu pasłem krowę przy torach kolejowych obok wiaduktu, jak poprzednio. Był ze mną jeden, a może dwóch młodszych braci - Kostek i Wicek. Chociaż do tej pory do Ocypla nie dotarł jeszcze żaden żołnierz niemiecki, myśmy przeczuwali, że to może nastąpić w każdej godzinie.

Pasąc tę krowę cały czas albo spod wiaduktu albo z nasypu kolejowego obserwowaliśmy okolicę. Z naszego miejsca było bardzo dobrze widać wszystko w kie­runku lasu pod Osowo, skąd spodziewaliśmy się nadejścia Niemców. Przez dłuższy czas słychać było głuchy turkot jadących wozów od stro­ny lasu za łączną. W pewnym momencie turkot ten ucichł i przez nie­długi czas było zupełnie cicho.

Po chwili usłyszeliśmy jakiś jadący pojazd, który wyjechał z lasu na otwarte pole od strony południowej. Był to motocykl z przyczepą, na którym, oprócz kierującego motorem, było jeszcze dwóch żołnierzy w hełmach. Ten, który jechał w koszu bocznym, miał z przodu przyczepiony karabin maszynowy.

Wyjeżdża­jąc z lasu po prawej było odkryte pole, a po lewej stronie szosy był nadal las, tak jak jest to teraz. Na skraju tego lasu była droga w lewo, która prowadziła do zabudowań gospodarczych. W ty czasie mieszkał tam Niemiec Otto Wilbret. Tam właśnie skierował się patrol na motorze, ale po kilkunastu minutach powrócili się na szosę i skierowali się w stronę wioski, do której to zbliżali się w bardzo szybkim tempie.

Myśmy widzieli jak przejechali przejazd kolejowy i zaraz zniknęli nam między domami. Dalej było słychać tylko warkot pędzącego motoru. Jak żeśmy się dowiedzieli nieco później, dojechali oni do skrzyżowania w środku wioski i tam jakąś napotkaną osobę spytali, czy w wiosce są polscy żołnierze. Potem nawrócili i, znowu na pełnym gazie, pojechali w stro­nę, z której przyjechali i zniknęli w lesie. Myśmy przestraszyli się tym widokiem, zabraliśmy krowę z łąki i popędziliśmy ją powoli do domu, tak jak dwa dni temu na skróty.

41

Kiedy byliśmy już na górce w pobliżu pierwszych zabudowań spojrzeliśmy do tylu w stronę torów kolejowych i zobaczyliśmy jak z lasu szosą wyjeżdża kolumna wojska na rowerach. Teraz już czym prędzej staraliśmy się dojść do domu, gdzie po powrocie powiedzieliśmy o tym wszystkim ojcu i matce.

Ojciec kazał nam nie wychodzić na ulicę. Ja poszedłem do naszego ogrodu, z którego to wi­dać było wszystko, co się dzieje na szosie. Stanąłem tuż przy płocie za gałązkami gęstego bzu i obserwowałem, co się będzie działo dalej.

Za kilka minut pojawiła się, widziana wcześniej przez nas, kolumna wojska już w środku wioski. Liczyła ona dwudziestu żołnierzy. Wszyscy oni byli na czarnych rowerach z karabinami przypiętymi do ram. Na gło­wach mieli hełmy. Poza tym mieli jeszcze przy sobie maski przeciwga­zowe, chlebaki, bagnety przypięte do pasa i krótką broń. Nie było tam widać wśród nich żadnego młodego żołnierza, wszyscy byli w starszym wieku.

Dojechawszy do skrzyżowania pośrodku wioski zatrzymali się i rowery poustawiali pod płotem Józefa Suwalskiego. Zapalili sobie pa­pierosy i zaczęli się rozglądać za kimś, by móc sobie porozmawiać. Ale wszyscy mieszkańcy się skryli i nikogo na ulicy nie było widać.

Po kilku minutach Niemcy zauważyli gospodarza krzątającego się na po­dwórzu, a był nim Noga. Zawołali na niego, a on przyszedł do nich na drogę. Żołnierze wtedy go obstąpili wkoło i zaczęli z nim rozmawiać. On, tak jak inni starsi, umiał mówić po niemiecku.

Po jakimś czasie na ulicę wyszło jeszcze kilku innych starszych gospodarzy. Wśród nich byli Paweł Bieliński - Pstink i Jan Suwalski pseudonim Wuj Bula. Po kilku minutach tej rozmowy dziesięciu z żołnierzy wsiadło na rowery i pojechali z powrotem w stronę Osowa, gdzie okazało się później, czeka­ły na nich całe tabory, l tak po niedługim czasie cale kolumny wozów zaczęły wjeżdżać do wsi.

42

Odtąd, tak jak kilka dni temu było jeszcze w wiosce pełno polskiego wojska, tak teraz po całym Ocyplu rozlokowali się Niemcy. W następnych dniach przez naszą wieś przechodziły na­stępne kolumny niemieckiego wojska. Niektóre z nich zatrzymywały się na krótko, inne zaś tylko przechodziły przez wieś i szły dalej w kierunku Kasparusa - tą samą drogą leśną przez połom, którędy wycofywało się wojsko polskie.

Ojciec z matką już w pierwszych dniach okupacji postanowili o wysprzedaniu zbędnego towaru i zamknięciu sklepu. Powodem tego było to, że niektórzy wojskowi przychodzili do sklepu żądając towar i nie płacili za niego. Niektórzy w normalny sposób płacili niemieckimi pieniędzmi, a inni brali dowolną ilość tego, co chcieli.

Miejscowego gospodarza Niemca Wilbreta zaraz zrobili sołtysem. Sołtys ten już od tamtej pory decydował o wszystkim. On to od razu w pierwszych dniach września razem z dwoma w zielonych mundurach przyszedł do nas do domu po broń, którą ojciec posiadał i miał zarejestrowaną.

On też wła­śnie doręczył wszystkim sklepikarzom pisemka o niemożności zamknię­cia sklepu. Wszyscy ci, którzy prowadzili sklepy, jak Kłos, Dolewski, Pietrzkowski, no i Guz, musieli dalej je prowadzić. Także rzeźnik Landowski musiał dalej robić ubój i przetwory mięsne. Tablice na sklepach musiały być przemalowane i napisy zrobione po niemiecku. Sklepikarze otrzymali specjalne zaświadczenia upoważniające ich do nabywania w hurtowni towaru, po który to musieli własnym transportem jeździć do Starogardu. Trwało to tak przez pierwsze cztery tygodnie wojny.

W pierwszych dniach października na drugi dzień po przywie­zieniu towaru, gdy sklep był dosyć dobrze zaopatrzony, stała się rzecz nieoczekiwana. W godzinach południowych wpada do sklepu znajomy ojca Antoni Graban, bierze ojca za ramię i oboje wychodzą ze sklepu do pokoju. Tam też powiedział do ojca - "Jan, szybko dawaj pieniądze,

43

jakie masz, bo u Dolewskiego Niemcy zabrali wszystko ze sklepu, teraz idą do Piotrzkowskiego, a za chwilę będą tutaj". Ojciec szybko otworzył szafę, z której wyciągnął zielony, czworokątny, druciany koszyczek, w którym to zawsze trzymał pieniądze. Złapał wszystkie pieniądze i bez żadnego liczenia oddał je Grabanowi.
On schował je w pośpiechu do kieszeni i prędko wyszedł, ale już nie przez sklep, tylko przez kuchnię na podwórko, a stamtąd szybko do swego domu.

Ojciec po wyjściu Grabana wszedł z powrotem do sklepu, w którym to matka nadal sprze­dawała, bo w sklepie było pełno ludzi. Faktycznie, za chwileczkę wcho­dzą do naszego sklepu sołtys Niemiec Otto Wilbret w żółtym mundurze SA i opaską na rękawie z Hakenkreuzem. Wraz z nim było jeszcze dwóch w zielonych mundurach i czwarty Franc Józef Babiński w mun­durze Hitlerjugend.

Po wejściu do sklepu kazali przerwać sprzedawanie i wszyscy klienci musieli opuścić sklep. Matka musiała pozostać, a wraz z nią sołtys i Franc Józef. Dwóch pozostałych w zielonych mundurach wyprowadziło ojca ze sklepu do pokoju obok, gdzie właśnie przebywa­liśmy my, najmłodsi.

Po wprowadzeniu ojca do pokoju zamknęli drzwi do sklepu. Ojcu kazali podnieść ręce do góry, a jeden z nich trzymał w ręku pistolet z lufą skierowaną w stronę ojca. Drugi natomiast robił rewizję osobistą i obmacywał ojca od góry do dołu, wyciągając wszyst­ko z kieszeni i rzucając to na ziemię.

Ojciec stał w bezruchu z podnie­sionymi rękami tuż obok pieca i z twarzą skierowaną na ten piec. My­śmy siedzieli przy oknie, drżeliśmy ze strachu i patrzeli na to, co oni robią z ojcem. Była to dla nas tak wielka tragedia, której nie da się opi­sać. W dodatku przez drzwi ze sklepu słychać było głos płaczącej matki i to dodawało nam jeszcze większego strachu.

Po tej całej rewizji kazali ojcu opuścić ręce. Następnie ojciec musiał powiedzieć, gdzie ma scho­wane pieniądze. (...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz