środa, 25 lipca 2012

ALBIN LUBIŃSKI. “Bartek zwycięzca" ze Źblewa

Gdy prowadziłem "Gazetę Kociewską" i "Tygodnik Kociewski", świetnie teksty pisał Albin Lubiński. Mają one wartość nie tylko literacką. W jego opowiadaniach opartych na faktach jest opisany kawał kociewskiej historii. Warto publikowane tu i tam utwory tego nieżyjącego autora zebrać i wydać w książce. Niżej zamieszczam opowiadanie Albina Lubińskiego pt. "Bartek zwycięzca" ze Źblewa....
Tadeusz Majewski

Tu, na Kociewiu, spopularyzował się poprzez "Pielgrzyma" sienkiewiczowski "Bartek zwycięzca". Wprawdzie postać z noweli należała do obszarów poznańskiego, to jednak losy tutejszych ludzi były tamtym podobne. Ten Bartek Sienkiewicza przysłużył się Prusakom w wojnie z Francją, a potem doznał najgorszego. Nieco inaczej miały się losy tego "Bartka zwycięzcy" ze Źblewa. A było tak.

Latem 1944 roku front wschodni ukształtował się już na ziemiach polskich, a w przygranicznym Gołdapiu na Prusach Wschodnich (uznawanych przez Niemców za teren dawno niemiecki) byli Rosjanie. Cudowna broń Hitlera łudziła ducha, praktycznie Rzeszy nie ratując w opresjach. Szukano wszelkich sposobów. Między innymi tworzono specjalne formacje wojskowe spośród żołnierzy należących do ludności Prus Wschodnich. Uważano, że żołnierze obeznani z okolicami, a kochający swój "Heimatland" {strony rodzinne), dadzą skuteczny odpór nacierającym armiom.

Wtedy też zwrócono pełniejszą uwagę na wcielonych do "Wehrmachtu" chłopców stąd. Trzeba było podnieść marale, że nasi chłopcy to nie ułomki, że potrafią być dzielnymi, a nawet bohaterscy. Poszły stosowne nakazy na fronty: "Znaleźć!".
Niebawem "Danziger Vorposten" doniósł, a w ślad poszły i inne gazety, że znalazł się taki żołnierz, co został zaszczycony najwyższym odznaczeniem - "Eichenlaub" - za szczególne bohaterstwo. Był nim Henryk ...owski ze Zblewa. Toć sam jeden powstrzymał nawałę.
Byłaż sensacja, bo Źblewiaki dobrze znali tego Hendryka. Wcale nie był gotów ginąć za Hitlera. Wcale! A jednak? "Na, nó ... patrzta jano!".

Niebawem Hendryk ...owski przybył z frontu. Udekorowano go i z nie lada hukiem wodzono po Zblewie. Pod szyją bimbał się jemu ten krzyż - Eichenlaub. Urządzono jakiś mityng, na którym miał ten chłopaczyna przemawiać. Nie było przemówienia. On nie potrafił po niemiecku, a tego wymagała i sytuacja, i od lat przestrzegany nakaz, że tu, na ziemiach włączonych do Rzeszy, obowiązuje mowa niemiecka.

To i nie przemawiał ten Hendryk, a martwy punkt programu wypełniano marszami, bo ściągnięto z daleka orkiestrę wojskową. Przez te kilka dni urlopu w Zblewie mieli kumple Hendryka swoistą ostoję. Wtedy mogli sobie pozbytkować na koszt kolegi, bo się wiedziało, że posiadacz Eichenlaubu był szczególniej szanowany i mógł wiele. Chłopcy nawet podpuszczali Hendryka, żeby dał wycisk miejscowemu, a paskudnemu, SA-manowi. Szły też plotki, że Hendryk "szkolił" w Starogardzie oficerków, którzy jemu i wysokiemu odznaczeniu nie oddawali honorów. Jednak nieprawda. Hendryk nie dawał się zbajerować. Nie szumiało mu w głowie i czuł się źle w odgrywanej roli. Z każdym dniem stawał się czujniejszy, co mu się miało kiedyś przydać. Tymczasem miejscowi Niemcy przeżywali złą passę.

Donnerwetter, na co to przyszło; ten Hochstublau wcale nie chce być niemiecki, a do tego ten
farbowany, odznaczony, z polskim nazwiskiem, taki frechowny i taki nieprzewidywalny. Jeszcze to polskie nazwisko, niech tam, ale żeby nie umiał po niemiecku, gdy oni już ponad pięć lat w Zblewie?! Najlepiej będzie, jeżeli wróci na front. Tam nie zaszkodzi.

Prędko Hendryk wrócił w okopy, na samą zimę. Aleć przeżył i pojawił się w Zblewie. I wtedy zaczęła się druga strona, ta gorsza. Zaczęły się coraz częste wezwania do UB w Starogardzie. Tam nękano Hendryka wciąż od nowa tymi samymi pytaniami:
- A mnogo ty, Pan, Ruskich ubił, nu?
Widać, ten prowadzący wywiad nie umiał po polsku, dopiero się uczył. Hendryk w kółko wyjaśniał, że nie wie, że to było nocą, że się bronił, że to nie tak, bo cała sława dorobiona i całkiem było inaczej. Zdarzało się, że ten główny od śledztwa opuszczał izbę, a ten przysłuchujący się rozmowie, stopniem niższy, współczująco przytakiwał i podszeptywał przestraszonemu: "Dobrześ im zrobił, mogłeś tym Ruskim dać popalić".

Ale nasz Henryk nie podejmował rozmowy. Coś mu nakazywało ostrożność. Uczynił się nieufny, bo był wojną i nowymi czasami wyszkolony. Stawał się czujnością mądry, ale miał już całkiem dość nieustannego nękania, to i ze swojego Zblewa przeniósł się aż do Szczecina. Tam był postrzelony jako zasiedleniec nowego nabytku polskiego. Został kolejarzem, a ci ludzie, wiadomo, wszystko robią gruntownie. Od kilkunastu lat nie żyje, ma spokój.

A za swojego życia często prowadził rozmowy za sobą. Kiedy wiatry od morza gwizdały w dziuplach nadodrzańskich olch, słyszał po nocach kąśliwe słowa, co aż do bólu syczały: "Tyś Polak, a kto Germańcom pomagał?".

Wtedy pamięć przywoływała owe pole bitewne i bił się pan Henryk z ciężkimi myślami, boć wcale nie pomagał Niemcom. Zrządził przypadek i tyle; był bez wyjścia, co miał zrobić? A wtedy, co się zdarza, no, zasnuł przy karabinie maszynowym, bo pod rząd nocami spać nie dało. To i przysnął przy tym karabinie. Obudził go grzechot automatów, huk granatów i okrzyki: "Huuuura, huuuurrra!"
Zerwał się i począł szukać oczyma okopowych kolegów. A tu - rowy puste! Uciekli. On się nie zastanawiał, tym bardziej, że zapamiętał z poprzednich potyczek dobitych rannych. Puścił długą serię. Puścił raz i drugi: o dziwo, Rosjanie zalegli, Niebawem przyszła pomoc. Był uratowany, pił. A Niemcy? Okoliczność tę wykorzystali (pasowała), odznaczyli - sobie tak na pożytek, a jemu bodaj na pohańbienie. Taka to "niedźwiedzia przysługa".

Pan Henryk był kolejarzem w Szczecinie i choć dobrze pracował, nie szedł w górę, gdy inni roli. Normalne ! "Takim zawdy wiater w oczy".

Pośród duchowej rozterki stawało się ulgą patrzenie w dymek papierosów. Te błękitne kółka i zakrętasy przypominały p. Henrykowi, jak to żądny łupu wojennego któryś żołnierzyk - taki jeden kowboj teksaski, wyniuchał w jego kieszeni jenieckiej ów Eichenlaub. Aleć, że był amerykański, postąpił ładniej, a układnie. Dał za ten krzyż, ze wstęgą pod szyję, paczkę Cameli - papierosów żołdowych. Odtąd - choć lat przybywało i coraz szybciej, z każdym papierosianym dymem przemyśliwał pan Henryk o dziwnościach życia - o tych przeróżnych chwały zawiłościach, czasami wątpliwej i bolesnej.
Unoszące się dymki, mówiły o trwaniu i przemijaniu, jako że co ludzkie spala się jak te papierosy, bo "transit gloria mundi" - wszystko przemija.

Kiedy wiatry odmorskie spać nie dawały, nachodziło Henryka ciężkie pytanie: "Com uczynił?".
Wraz z cichnącymi podmuchami dolatywał podszept - kojenie takie i wyraźnie słyszał: "Mocnym- to dobrze. Im wszystko proste. Mogą co mogą. Prawa też wymyślają. Jeśli trzeba, tworzą bohaterów wojny, albo i pracy, a inni to nawet złe czynią na dobre. Ale co tam. Mocnym to dobrze. A tym Bartkam zwycięzcom to jano wiater w oczy. Takim to i byk sia nie ocieli, a czasami diabeł narobi do kaszy, bo za chuda i bez okrasy.
Mocnym być trzeba i... u siebie!

A to wszystko pomogli mi napisać "źblewiaki od dziecka" - pan Henryk Weisbrodt i pan Sikorski - stary emerytowany listowy. Im to dziękuję za wiadomości i za przemyślenia o człowieku z tych stron, któremu losy dziwne powplatały się i swoiście w dzieje tej naszej ziemi; nó ... kociewskiej!
Można było całą sprawę potraktować zwięźlej, a sensacyjnie. Można tak było! Wolałem inaczej, tak aby wzbudzić przemyślenia. Tak bodaj słuszniej?
To bardziej delikatna materia. Dziurę drzeć łatwo.

Kiedy (...) wspominają, co im przyszło przeżyć, mądrale rozważają (..) Wielkiej Rzeszy Niemieckiej. To im najważniejsze. Tylko to!
A tymczasem...
A no, tymczasem nasz świat istnieje, choć jeszcze żyją gorzkie wspomnienia. Teraz już sternikami jutra nowe pokolenie: I dobrze! Co złe, już przeszło, minęło. Mocno stąpa nam dwudziestopierwszy wiek. Zaczęło się trzecie tysiąclecie. Ludzkość je sobie urządzi. Ona to może i zrobi, bo "jest miłość i ona zwycięży". Wierzę!
Albin Lubiński, 2001 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz