niedziela, 2 lutego 2014

"Ukrywałem się w Zblewie..." - Wspomnienia prof. dr Henryka Szarmacha

SUPLEMENT DO REPORTAŻU O RODZINIE PIOTRZKOWSKICH

"Ukrywałem się w Zblewie..."
("Moja Ziemia" nr 15, czerwiec 1995 r.)





Propozycję ze strony posła Ziemi Gdańskiej Krzysztofa Trawickiego - wyjazdu do Zblewa i spotkania, zwłaszcza z młodymi słuchaczami w ramach działalności Uniwersytetu Ludowego przyjąłem z zadowoleniem i to z dwóch powodów.

Po pierwsze - dla lekarza dermatologa i wenerologa zarazem pracownika naukowo-dydaktycznego Akademii Medycznej w Gdańsku każdy taki wyjazd i spotkanie jest okazją do realizacji swoistego nakazu etyki lekarskiej - jak najszerszego propagowania wiedzy o chorobach przenoszonych drogą płciową, szczególnie o profilaktyce wobec niezwykle groźnej "dżumy XX wieku", jaką jest AIDS/HIV (Acquried Immunodeficiency Syndrom - zespół nabytego upośledzenia odporności).

Sądzę, że wiek słuchaczy, jakich spotkałem w Zblewie - w większości młodzieży u progu życia dojrzałego - jest jak najbardziej właściwy do zapoznania się z zasadami i metodami zachowań prowadzących do uniknięcia tych niebezpiecznych zakażeń, a zadane mi po wykładzie pytania dowodziły zrozumienia i powagi w traktowaniu przez młodzież tych rzekomo drażliwych czy "wstydliwych" tematów.

Wyjazd do Zblewa - po drugie - stał się też okazją do zupełnie innej "podróży", w moją własną młodość. Jej krótki, ale dramatyczny fragment wskutek nieodgadnionych przyczyn związał się akurat z tą miejscowością, z konkretnym domem, konkretną rodziną - a zarazem dotyczył najtragiczniejszego czasu w dziejach Polski, czasu wojny i okupacji hitlerowskiej w latach 1939 - 45.

Jesienią 1944 roku w okupowanej jeszcze części Polski, w tym na Kociewiu i Kaszubach, wiadomo było, że wyzwolenie przyjdzie ze wschodu - i Niemcy przygotowywali się na to. Z przymusowych robót rolnych w jednym z dużych gospodarstw w Starej Kiszewie - a miałem wtedy lat niewiele więcej od moich obecnych słuchaczy - wraz z wieloma innymi zostałem wywieziony w rejon Świecia, gdzie na potrzeby Wehrmachtu przygotowywano rejon fortyfikacji obronnych. Kopaliśmy rowy, obowiązywał reżim obozowy, a razem z nami na sąsiednich odcinkach zatrudnieni byli więźniowie, w tym grupa szczególnie prześladowanych i wynędzniałych fizycznie kobiet - Żydówek z Węgier (ok. 2 tysiące).

Usiłowaliśmy je ratować dzieląc się z nimi skąpymi racjami żywnościowymi - co niestety zostało wykryte przez nadzorujących nas żandarmów z SA i SS. Za aktywne uczestnictwo w akcji ratowania tych kobiet żydowskich zostałem ukarany skierowaniem do obozu w Chełmie, co groziło dalszą deportacją do któregoś z obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy, a nawet śmiercią Złamałem przecież niemieckie prawo wojenne. Udało mi się uciec z tego transportu i lasami, pod osłona nocy wróciłem w rodzinne strony do Chwarzna, do domu rodziców.

Ale pozostać w nim nie mogłem. Byłem poszukiwanym zbiegiem, a ewentualne ponowne dostanie się w ręce Niemców równoznaczne było z natychmiastową likwidacją mnie i rodziny. Wtedy mój Ojciec porozumiał się z jednym ze swoich znajomych, właśnie tu, w Zblewie, i już następnej nocy znalazłem się pod konspiracyjną opieką rodziny Piotrzkowskich. Pan Piotrzkowski prowadził znaną w okolicy masarnię i niewielki sklep mięsny we własnym domu.

Na najbliższe miesiące ta masarnia, a właściwie niewielkie pomieszczenie gospodarcze, w którym dokonywało się uboju i wyprawiania tusz mięsnych - stało się miejsce mojego względnie bezpiecznego ukrycia. O moim istnieniu wiedzieli tylko państwo Piotrzkowscy. Nocami ciężko pracowałem przy uboju i przygotowaniu mięsa do sprzedaży, trochę odpoczywałem w dzień - zupełnie nie ujawniają się na zewnątrz - i tak to trwało w okresie od listopada 1944 r. do pierwszych dni marca 1945 r.

Na kilka dni przed nadejściem frontu, kiedy zupełnej dezorganizacji uległy władze okupacyjne, uciekłem do lasu, a po przejściu Armii Czerwonej powróciłem do domu, już wolny i szczęśliwe ocalały.

Wiem, że zaraz po wojnie p. Piotrzkowski zginął w bliżej nieznanych mi okolicznościach. Nie wiem też, co stało się z jego rodziną. Kilka lat temu odwiedziłem to obejście w Zblewie. Stało jeszcze pomieszczenie gospodarcze, w którym się ukrywałem, pracowałem i mieszkałem i dom dawnych gospodarzy stał jak poprzednio.

Przy okazji obecnej wizyty w Zblewie, prawie dokładnie w 50 lat od wyjścia z tamtego ukrycia, też poszedłem w to miejsce. Ale wygląda ono inaczej. Po "moim mieszkaniu" ani śladu, dom odnowiony, rozbudowany.

No cóż, to przecież pół wieku.

Ale wciąż pozostaje pamięć. O tym miejscu w Zblewie, a przede wszystkim o p. Piotrzkowskim i jego żonie. Oni, obcy przecież ludzie, ryzykowali najwięcej - własne życie, gdyż za ukrywanie zbiega groziło wszystkim rozstrzelanie.

Obok pamięci pozostaje głęboka wdzięczność. Za ich odwagę, za podjecie największego ryzyka w ratowaniu młodego życia. Mojego życia. Przecież wtedy każdego dnia i każdej nocy tak niewiele brakowało, by wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz