piątek, 25 listopada 2005

Kozi Rynek

Już jakiś czas temu usłyszałam tę nazwę i muszę przyznać, że mnie zaciekawiła. Wybrałam się więc na wycieczkę do Wdy, by dowiedzieć się czegoś na ten temat. A oto, co odkryłam
Wda to niewielka wieś, położona nad rzeką o tej samej nazwie, wchodząca w skład gminy Lubichowo. Gdy dzieś sapacerujemy jej uliczkami, możemy zauważyć wiele ciekawych domów zbudowanych w oparciu o nowoczesne wzory i te pochodzące z początku wieku. Te ostatnie, to budynki drewniane, ale w tej chwili w większości pięknie wyremontowane i przyciagające oko swą bilsko stuletnią konstrukcją. Znajdziemy tu również szkołę (budynek poszkolny), kościół, kilka sklepów oraz pocztę.

Kiedy jednak rozmawiam z najstarszymi mieszkańcami Wdy, dowiaduje się, iż dawniej życie wyglądało tu zgoła inaczej. Można wręcz powiedzieć, że wokół panowała przejmująca bieda. Począwszy od 1920 roku, kiedy Polska zaczęła wkraczać na te tereny, ludzie próbowali poprawić swój byt, walczyli z losem lub starali się dostosować do realiów. Niestety, najlepiej radzili sobie w zaistniałej sytuacji rolnicy posiadajacy gospodarstwa, lecz tych było tu zaledwie dwóch czy trzech. Pozostali egzystowali na granicy nędzy. Zamieszkiwali w głównej mierze najstarszą część wsi. Dziś jest to teren przy ulicy Nadrzecznej. Żyli w drewnianych domach, wykonych z desek i belek mocowanych gliną, pokrytych strzechą. Były to budynki z niskimi sufitami, prawdopodobnie o dwóch, trzech małych pomieszczeniach. Gdzieś obok znajdował się ogródek, studnia, prosta zagroda - a tam kozy.

Kilka osób pamięta ubogiego człowieka o nazwisku Makiła. Jeździł on po wsi wozem, który ciągnęły cztery kozy, a właściwie to były kozły. Woził on nim zwykle ziemniaki. Jedynym zbytkiem, na jaki mógł sobie pozwolić - i to w Boże Narodzenie - był chleb z syropem.

Okazuje się też, iż ciężkie położenie zmuszało ludzi do żebractwa. Najczęściej po tej prośbie chodzili rodzice, matka i ojciec, którzy robili wszystko, aby przynieść swym dzieciom coś do jedzenia. Nie było ich niejednokrotnie stać nawet na jednego śledzia. Wypraszali więc w składzie kolonialnym zalewę, w której leżały ryby. Podstawę posiłku stanowił bowiem czarny, prosowy chleb, upieczony z grubo mielonego zboża razem z łuskami. Zdziwiłam się więc, gdy mi powiedziano, że ziarna te były brane przez gospodarzy jako pasza dla krów.

Dla paru groszy chodzili razem po okolicy jako grajkowie. Źle ubrani, prawie bosi, ciężko pracowali w lesie przy wyrębie, przecince, posługując się ręczna piłą czy siekierą. Nie mając pieniędzy na kupno krowy hodowali kozy, dzięki którym zyskiwali odrobinę wartościowsze pożywienie, mleko niezbędne do picia, gotowania zup czy wyrobu serów.

Zatem, jak mówią rodowici mieszkańcy Wdy, określenie to wiąże się nierozerwalnie z postacią Makiły jeżdżączego wózkiem zaprzężonym w cztery kozy i z całkiem sporą ilością tych zwierząt, które można było znaleźć w chłopskich obejściach skupionych wokół rynku. Jako ciekawostkę mogę dodać, iż druga stronę wsi dla kontrastu albo może dla żartu niektórzy nazywali... Byczym Rynkiem. Lecz czy dużo było tam owych byczków, tego nie wiem.
(ak)
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 8/10/2000

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz