środa, 21 kwietnia 2010

Młodzi-STG. Adrianna. Proza. 21 lipca 2005r. poniedziałek

I znowu wstał świt. Tak przecież jest codziennie, a jednak wstając rano nie potrafię się przyzwyczaić. Zwłaszcza teraz, gdy zbliża się zima. Mam wrażenie, że dzień jeszcze smacznie śpi, a ja muszę wstawać.



Nie chce mi się, potwornie nie chce mi się wstawać, a jednak wstaję jak co dzień. Wyłączam mały, nieznośny budzik, rozwiązuję włosy. Patrzę, jak opadają długie gęste loki, przypominające czarną błyszczącą maź, rozlewającą mi się na ramionach. Idę powolnym, zmęczonym krokiem do łazienki, by spojrzeć w lustro i przekonać się, że to ja, że ta mizerna twarz należy do mnie. Biała jak mleko, chuda, z intensywnie zielonymi oczami, w których kryje się jakiś smutek. Umyłam się, uczesałam, innymi słowy wykonałam wszystkie swoje domowe powinności. Po czym stwierdziłam, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Jak zwykle spojrzałam na zegar. Było jeszcze grubo przed czasem. Umówione spotkanie miałam dopiero na 8.00. Tymczasem zbliżała się 7.00. Było jeszcze mnóstwo czasu, a mimo to czułam jakieś bulgotanie w brzuchu. Byłam zaskoczona. Wcześniej nie zdarzało mi się mieć tremy. Ale to były inne sytuacje. Teraz zmienia się całe moje życie. To moja pierwsza rozmowa o pracę. Miałam stać się nareszcie kimś samowystarczalnym. Miałam stać się sobą, zbudować życie na własnych fundamentach, a nie tylko kimś, kto żyje kosztem innych, a mianowicie swoich przybranych rodziców. Właśnie tak, jestem młodą dziewczyną. Mam 23 lata. Skończyłam studia. Wkrótce będę dorosłą kobietą chodzącą do pracy, szukającą męża. Będę nabierać coraz większego doświadczenia. Dziewczyna, która ma przed sobą taką przyszłość, powinna być szczęśliwa. Ja nie jestem. Staram się być, naprawdę, ale nie potrafię. Bo czy można być szczęśliwym wiedząc, że twoi prawdziwi rodzice cię porzucili? Że nie ma ich przy tobie, kiedy ich potrzebujesz? Może inni mogą to znieść, ale ja nie umiem.. Opowiem wam, dlaczego. To miało miejsc w kwietniu 1992 roku, Kiedy miałam 10 lat. Matka z ojcem już od dawien dawna planowali swój wyjazd za granice. W sprawach służbowych oczywiście. Myślałam, że to oznacza przeprowadzkę, ale nie. Nie planowali zabrać mnie ze sobą. Zostawili mnie u sąsiadów. To miał być krótki wyjazd. Na tydzień, może dwa. Na ten czas zostawili mnie u sąsiadów. Byłam grzeczna i nie sprawiałam im kłopotów. Oni byli dla mnie bardzo gościnni, tak samo jak ich dwunastoletnia córka Wiola. Mieszkało nam się dobrze. Czas biegnie jednak szybko i w końcu upłynął termin powrotu. Spodziewaliśmy się moich rodziców lada dzień, ale nie wracali. Poczekaliśmy jeszcze kilka dni, aż w końcu pani Wiesława zadzwoniła do rodziców, żeby spytać, co jest nie tak. Jednak nie odbierali telefonów. Minęły następne dni, tygodnie. W końcu ludzie z opieki społecznej zainteresowali się sprawą. Ustalili, że dopóki nie wyjaśnią, co się stało z moimi rodzicami, zamieszkam z rodziną zastępczą. Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułam. Odrzucona, odepchnięta, niechciana. Tymczasem na temat moich rodziców nie było żadnych, nawet najmniejszych informacji. Przepadli jak kamień w wodę. Za to okazało się, czego dowiedziałam się parę lat później przypadkiem od swoich przybranych rodziców, że konferencja, która była celem ich podróży, w ogóle nie miała miejsca. Nawet nie miała się odbyć. Nic nie rozumiałam. Czułam się strasznie skołowana. Próbowałam znaleźć jakieś bezbolesne i w miarę logiczne wytłumaczenie. Jednak im więcej nad tym myślałam, tym większy czułam żal. Niechcący nauczyłam się żyć ze świadomością, że mnie zostawili celowo. I żyję tak do tej pory.

Dochodzi ósma.. Najwyższa pora wyjść ze skorupy i spróbować swych sił. Obiecałam Marietcie i Klaudiuszowi - moim drugim rodzicom, że powiem im jak poszło. Muszę mieć czym się pochwalić.

Stoję, czekam, wchodzę. Biuro jest ogromne. Nie spodziewałam się czegoś tak imponującego. Atmosfera w tym miejscu była chłodna i odstraszająca. Wszystko ukształtowane z surową dokładnością. Na ścianach zaledwie kilka portretów, na których widnieją wizerunki ludzi o groźnych twarzach. Na podłodze okrągły dywan, za którym stoi zupełnie nowiuśkie biurko. Za biurkiem nie ma nikogo. Przestraszyłam się. Sekretarka powiedziała, że szef będzie tu czekał. W oczekiwaniu na rozmowę kwalifikacyjną zaczęłam rozglądać się po pokoju. Właściwie nie było tu nic po za dużym biurkiem i obrazami. Przypatrywałam się po kolei każdemu z nich. Wszystkie przedstawiały staruszków w przeddzień śmierci. Jeden obraz zwrócił moją uwagę. Był to portret smukłej, starszej pani o zarumienionych policzkach pokrytych zmarszczkami, ciemnorudych włosach i intensywnie zielonych oczach, w których malowała się troska. Jej twarz była stara, ale bardzo ujmująca. Zanim przeminęły jej lata, musiała zniewalać swą urodą i spojrzeniem zza miedzianych loków. Prawie jej zazdrościłam, bo chodź jest nieżywa, z jej oblicza promieniuje taki spokój, mimo bólu, którego musiała doświadczyć. Zapatrzona w ten obraz nie spostrzegłam, że ktoś za mną stoi i mi się przygląda. Pewnie dalej bym tak stała, gdybym nie poczuła na policzku czyjegoś ciepłego oddechu. Przestraszona odwróciłam się i stanęłam jak wryta. Przede mną stał wysoki przystojny młodzieniec o miedzianych włosach i zielonych oczach. Niczym męskie wcielenie kobiety na portrecie....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz