środa, 14 kwietnia 2010

Oni tak pamiętają. Teresa Danecka: Byli bardzo zgrani

ONI TAK TO PAMIĘTAJĄ. CZASY i KADENCJI WSPOMINA TERESA DANECKA

Teresa Danecka urodziła się w Jaworznie niedaleko Katowic 30 listopada 1925 roku, kiedy - jak mówi - w Polsce zaczęło "chodzić" radio ("jestem tak stara, jak radio"). Jej ojciec był do 1935 r. kierownikiem nawierzchni Kopalni Kościuszko. W 1935 r., będąc już na emeryturze, dostał koncesję na hurtownię tytoniową w Oświęcimiu.



W ten sposób Teresa jako dziewczynka zamieszkała w domu stojącym na terenie przyszłego obozu zagłady. Jej życiorys jest niezwykły. Można by napisać osobną historię o jej spotkaniach z wujem księdzem Janem Skarbkiem (podczas okupacji pełnił posługę kapłańską w obozie), ucieczce na nartach z Oświęcimia do Krakowa w 1914 roku, gdy dostała kartkę na roboty do Niemiec, pobycie u sióstr Urszulanek po aresztowaniu jej wuja ks. Czesława Skarba i urządzeniu w jego mieszkaniu "kotła" przez gestapo, o studiach rolniczych (ukończonych w 1950 r.) wykwaterowaniu jej z mężem i bratem z mieszkania w Krakowie (1955 r.) jako inteligencji w ramach tworzenia nowego społeczeństwa w czasie budowy Nowej Huty, nakazie pracy, który rzucił ją na krótko do Starej Juchy koło Białegostoku, a jeszcze w tym samym roku - do Spotu. Tu pracowała do 1980 r. w Wydziale Rolnictwa, Komisji Planowania przy Okopowej, z przerwą na pracę na Żuławach jako zastępca dyrektora ds. ekonomicznych w kluczu PGR Lipowo (4 PGR-y: Miszewo, Świerki, Lipowo 1 i Lipowo 2). W pracy na Żuławach chodziło o większe zarobki, bo jej mąż, Maciej Danecki, siedział w więzieniu z przyczyn, ogólnie mówiąc, politycznych.


O pracy w Radzie Gminy I kadencji mówi Teresa Danecka


- W 1980 roku wróciła Pani z Żuław z powrotem do Sopotu. I od razu na emeryturę?

- Od razu nie. Pracowałam w Zjednoczeniu PGR jako kierownik Działu Inwestycji i Planowania przy ul. Danusi 4, a potem jako zastępca kierownika, bo przyszedł partyjny (ja nigdy nie byłam w partii). Ale to było krótko i jeszcze w tym roku rzeczywiście byłam na emeryturze.

- Sopot jest taki ładny. Skąd Pani przyszło do głowy zamieszkać w Wałdówku, w gminie Zblewo?

- Córka Aleksandra kupiła tu ruinę domu w 1980 roku. Przeprowadziłam się najpierw sama. W latach 1980 - 1981 tylko na czas wakacji, a potem już na stałe. Gdy zawiozłam do więzienia zdjęcie tej ruiny pokazać mężowi, rzekł: "Dziewczyno, nie chcę żyć na wsi". Stąd do Zblewa jest 17 kilometrów, do Skarszew 6. To jest ostatni budynek w gminie.

- Przeprowadzka do Wałdówka w poszukiwaniu ciszy?

- Właściwie tak. Chociaż była to też ucieczka.

- Co to znaczy?

- Kiedy pracowałam w Sopocie, byłam zastępcą szefa ogólnopolskiej "Solidarności" pracowników PGR-ów. Walczyliśmy o większe zarobki dla pracowników. W stanie wojennym przyszli po mnie. Powiedziano im, że powariowali - przecież jej nie ma, wyjechała do córki Ewy do Anglii.

- A Pani mieszkała już w Wałdówku... Czy od razu po stanie wojennym zainteresowała się Pani tutejszymi realiami politycznymi i społecznymi, czy dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych?

- Nie od razu, gdyż mój mąż, który wyszedł z więzienia w 1988 roku i przyjechał do Wałdówka, był chory na raka płuc. Zmarł w czerwcu 1989 roku. A tak się cieszył, że idzie ku zmianie, że będzie lepiej.

- Smutne. Nie doczekał. Więc jak się Pani znalazła w Komitecie Obywatelskim w Zblewie?

- Komitety Obywatelskie powstawały w sierpniu 1989 roku. To w tym miesiącu przyszły do mnie panie Irena Piotrzkowska i Joanna Lubińska i ze Zblewa i poprosiły, żeby się włączyła. Byłam już wtedy sama, miałam 64 lata, pomyślałam, dlaczego nie? Czy przyszły do mnie... Chyba ja sama poszłam na pierwsze zebranie Komitetu Obywatelskiego w Zblewie i tam je poznałam. Przy tworzeniu KO panował niezwykły entuzjazm. Trzeba było przygotować listę osób, które zechcą wziąć udział w wyborach do Rady Gminy I kadencji. Powstawały też pierwsze plany programowe dotyczące tego, co należy w gminie robić ze spraw gospodarczych. Na przykład Irena Piotrzkowska proponowała, żeby zakład weterynarii mieszczący się w budynku przy ulicy Sportowej zamienić na ośrodek zdrowia. Byłam temu przeciwna, bojąc się bakterii pozwierzęcych. Były plany co do wodociągów, kanalizacji, dróg - jako najważniejsze.

- Czy znała Pani kogoś ze starych władz PRL-owskich w gminie Zblewo?

- Nie. Oni w KO znali miejscową sytuację. Nastawiali mnie na to, że trzeba usunąć stare władze, tych, którzy od dawna pracowali w gminie i byli związani z naczelnikiem Bernardem Damaszkiem.

- Pani nie widziała tego tak ostro?

- Jestem z natury ugodowa i rzeczywiście, nie widziałam tego tak ostro.

- Jednak ludzie z Komitetu Obywatelskiego Pani, właściwie obcej, zaufali i chyba wierzyli, że zrobi Pani z tym "starym" porządek. Skąd takie zaufanie?

- Członkowie KO uważali, że jako obca osoba, niezwiązana tutaj z nikim, będę miała większe możliwości w odsunięciu tych ludzi od władzy.

- I chciała Pani już po wyborach ich odsuwać?

- Po wyborach, kiedy było pierwsze spotkanie z księżmi, w swoim przemówieniu zaznaczyłam, że nie ma potrzeby zwalniania tych ludzi (pracowników Urzędu Gminy). Powiedziałam, że nie będzie polowania na czarownice. Obraziła się na mnie Irena Piotrzkowska. Mówiła, że idę jak gdyby na ugodę, a nie walkę... Gdy już się ukonstytuowała nowa Rada Gminy, wybrano mnie na przewodniczącą.

- Ma Pani jakieś zdjęcie Rady Gminy I kadencji?

- Nikt nie robił. Ani pierwszej rady, ani drugiej...

- Jak Pani się pracowało jako przewodniczącej Rady Gminy I kadencji?

- To był ciężki dla mnie teren, bo Kociewiacy są bardzo zgrani, trzymający ze sobą. To dotyczy zwłaszcza tamtej poprzedniej władzy z okresu PRL-u. Ci ludzie byli bardzo zgrani i jeszcze mieli po swojej stronie księży, włącznie z biskupem Bernardem Szlagą. Dość powiedzieć, że księża nie byli obecni na sesji inauguracyjnej Rady Gminy. Potem zorientowałam się, że nasze prośby w stosunku do miejscowych księży nie były przez nich brane pod uwagę. Dyskutowałam kilka razy z miejscowym proboszczem. Najpierw szło o budynek w Zblewie, który należał do Kościoła. Chcieliśmy wydzierżawić i urządzić w nim mieszkania socjalne. Postawili warunki nie do spełnienia. Później szło o stary budynek po byłej plebanii w Kleszczewie. Wystąpiłam do księdza proboszcza, żeby urządzić w nim coś w rodzaju domu opieki. Ksiądz proboszcz w Kleszczewie przyjął mnie na schodach, stojąc trzy stopnie wyżej. Zwymyślał mnie, że mam takie pomysły. Pojechałam do biskupa z prośbą o interwencję w tej sprawie. Był bardzo miły, uprzejmy, ale po kilku dniach zabrano się do rozbiórki tego budynku. Byłam rozżalona. A na dodatek podczas mszy w Kleszczewie ksiądz proboszcz powiedział, że najgorzej, jak się baby wezmą do rządów i rozrabiają.

- To zaskakujące. W końcu KO wywodziło się z "Solidarności", bliskiej przecież Kościołowi. Ale na pewno miała Pani jakichś innych sojuszników, oprócz ludzi z KO.

- Wręcz przeciwnie. Miałam wrogów. I było coraz gorzej. Zaczęły się bardzo nieprzyjemne sytuacje. Ta stara, postkomunistyczna gwardia, trzymająca się razem z partią ludową PSL-em, zapraszała nas jako miejscowe władze na swoje zebrania, w których oczywiście staraliśmy się uczestniczyć - albo wójt, albo ja. I zawsze się okazywało, że wszyscy z nich mieli przygotowane pytania, atakujące nas za naszą działalność. Sytuacje były bardzo nieprzyjemne. Czułam, że nawet jakbym wstała, zaczęła wyjaśniać, odpowiadać na te pytania, te zarzuty, to by mnie zakrzyczano. Na jednym z takich narad wstałam i wyszłam. Raz został Jan Wildman za mnie. Był radnym, członkiem zarządu. I tak się zdenerwował, że jak wyszedł i wsiadł do samochodu, to wrzucił wsteczny bieg i rozbił auto.

- Jakie były te zarzuty?

- Że nic nie robimy, że wodociągi to była zasługa PSL-u itp.

- Wodociągi - oczko w głowie poprzedników. Ich duma.

- Ale dużo jeszcze brakowało. Podsłyszałam w telewizji, że w Warszawie są do wzięcia pieniądze dla gmin na budowę wodociągów. Ruszyłam do Urzędu Gminy i zaczęliśmy się zastanawiać z wójtem Ossowskim, jak otrzymać i uruchomić te środki. Były łączone - kościelno-państwowe. Wysłaliśmy urzędnika do Warszawy, żeby rozeznał sytuację. Przywiózł pełną dokumentację do wypełnienia. Ale był wymóg, że to ma być inicjatywa oddolna, czyli że ma powstać jakiś komitet organizacyjny miejscowej ludności. Powołaliśmy taki komitet, między innymi w nim szef miejscowego GS-u mieszkający w Semlinie. Komitet powstał, daliśmy im fundusze, pojechali do Warszawy. Pieniądze uzyskaliśmy, gmina się dołożyła. Kilka wsi otrzymało wodociągi... Możliwe, że w to się włączył Kościół. No i właśnie potem zarzucono nam, że nic nie zrobiliśmy w tej sprawie, że to zasługa miejscowych i Kościoła.

- Widać po tych sprawach, że polityka jest bezwzględna na każdym szczeblu. A Pani była zapewne pod szczególnym obstrzałem nie tylko jako przewodnicząca z KO, ale i obca. Nikt nie lubi obcych, którzy nagle robią karierę w tak małym środowisku. Widać, że gdzieś, w jakichś gremiach, zdecydowano, że trzeba pani utrudniać.

- Mało tego. Też kompromitować. I to robiono. Córka z Anglii, chcąc mieć ze mną kontakt, postanowiła zapłacić za telefon. Wówczas akurat obok, na terenie gminy Skarszewy, kilka sołectw na linii Pinczyn - Bączek zorganizowało budowę centrali telefonicznej na 20 numerów. Kosztowało to ponad 20 tysięcy złotych. Za mnie zapłaciła córka. A później w "Naszej Ziemi", piśmie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego napisano, że gmina kupiła mi telefon. Tymczasem prawda z pieniędzmi była taka, że na początku wszyscy radni pracowali bez diet. Dostawali 30 złotych za dojazd. Ja nic nie brałam.. Dopiero w drugim albo trzecim roku dali mi na dojazdy za benzynę - 500 złotych miesięcznie. A mnie zarzucano, że biorę olbrzymią pensję. Robiono to publicznie, na zebraniach wiejskich.



- Ależ musi czuć Pani gorycz...

- Cóż, takie były fakty. Na każdym wręcz kroku mówiono: wy jesteście mafią. Do tego mieliśmy problem z urzędnikami, którzy byli powiązani z dawnym kierownictwem. Widać było, że każdą nową sprawę konsultują z Bernardem Damaszkiem. Wyczuwało się jakby atmosferę niechęci do nas jako do nowej grupy. Tak że się zrobiła nieprzyjemna atmosfera. W pewnym momencie pan Krzysztof Trawicki na posiedzeniu Rady Gminy powiedział, że ja nie daję sobie rady jako przewodnicząca i że należy mnie odwołać. W pierwszej chwili wyraziłam zgodę - proszę bardzo, dziękuję. Wyszłam. Moi radni wybiegli za mną na korytarz i zaczęli mnie prosić, żebym nie ustępowała, bo inaczej to oni się pozabijają. Sesje były bardzo burzliwe, zwłaszcza jak dochodziło do dyskusji Trawicki kontra Mokwa. Ale kłócili się właściwie wszyscy, każdy miał zawsze inne zdanie. Kłócił się też mocno pan Knuta z Kleszczewa z opozycji.

- Myśli Pani, że działo się to tylko dlatego, że sterowali tym ludzie z zewnątrz, z dawnego układu władzy?

- Nie tylko dlatego. Też i dlatego, że było mało pieniędzy, a zadań dużo. W pierwszym roku budżet wynosił 13 miliardów złotych, w 1992 roku - 12 miliardów, a jak kończyliśmy kadencję - 16 miliardów. A myśmy na inwestycje wydawali około 40 procent tego budżetu gminy i to był jeden z najwyższych wskaźników w województwie.

- Jakie pamięta Pani najistotniejsze inwestycje z czasów pierwszej kadencji?

- Przede wszystkim wodociągowo-kanalizacyjne. Wodociągi: Pinczyn, Pałubinek, Cis, Karolewo, Miradowo. Oczyszczalnia ścieków w Zblewie.

- Oczyszczalnia... Wielkie w sumie dzieło, a jednak się o nim mówi. To chyba była inwestycja nieudana, jeżeli się o niej nie mówi i trzeba było ją gruntownie zmieniać?

- Do Szwecji jechał wójt Wiesław Ossowski. Oglądał tę ich oczyszczalnię, jaka miała powstać u nas. Była tam bardzo czysta woda. A tutaj, po budowie, po pewnym czasie okazało się, że jest brudna i śmierdząca. Nie zachowano prawidłowej technologii użytkowania. Trzeba było używać jakieś ilości środków chemicznych do dezynfekcji, a tego u nas nie robiono.

- A inne inwestycje?

- Oczywiście szkoła w Borzechowie. I śmiesznie było, bo oddaliśmy ją do użytku z pewnymi usterkami. Szkoła zrobiła uroczystość z pięknymi wierszykami, deklamacją, pokazami. Kiedy zmieniła się Rada Gminy, urządzono drugą uroczystość poświęcenia szkoły. Przez te usterki uznano, że szkoła została oddana przedwcześnie.

- Pomimo ciężkiej atmosfery, sporo zrobiono. Można było więcej?

- Niestety nie wystarczyło nam na budowę ośrodka zdrowia, o co mieli do nas pretensje. Mieliśmy bardzo niski budżet, a nie było wówczas takich możliwości zaciągania kredytów, jak teraz. Do tego pani skarbnik, bojąc się przekroczenia budżetu, ustawiała go na jak najniższym poziomie. Zdawałam sobie sprawę, że coroczne wpływy będą wyższe, ale musiałam się trzymać tych ram finansowych, jakie ona określiła. Przy takim bardzo ostrożnym tworzeniu budżetu nie można było planować więcej. Właściwie to robiła dobrze. Starała się gminy nie zadłużać, utrzymywać dochody. Do tego przetrzymywała je jak najdłużej na koncie, żeby mieć wyższe wpływy z odsetek. Ale to blokowało swobodę działania. Miała swoją filozofię. Wynikła na przykład sprawa sprzedaży budynku poszkolnego w Małym Bukowcu. Chciał kupić go lekarz Forycki, który mieszkał w Borzechowie, a pracował w Niemczech. Chciał zapłacić według wyceny rzeczoznawcy. To była wycena niska, bo należało tam zrobić kompletny remont. Radni się nie zgodzili. Podpisano umowę z firmą w Gdańsku na 800 tysięcy złotych, z tym że płatną w ratach po chyba 100 tysięcy miesięcznie. Po trzech miesiącach okazało się, że ani jedna rata nie wpłynęła. Z powrotem wrócono do propozycji pana Foryckiego, który twierdził, że wpłaci całość gotówką, ale według wyceny rzeczoznawcy. I tu księgowa wyliczyła, że jak wpłaci do banku, to na koniec roku z odsetkami uzyska taką sama kwotę, jaką oferowała tamta firma z Gdańska.

- Ma Pani na pewno jakieś refleksje natury ogólnej, związanej z tym Pani czteroleciem...

- Mam. To prawda… Specjalnie nikt z nas nie był przygotowany do rządzenia, zorientowany w przepisach prawno-administracyjnych w odniesieniu do przepisów dotyczących gmin. Na początku nam się nawet zdarzyło, że prawnik zwrócił nam uwagę, że robimy coś niezgodnie z prawem. A przecież po to on był zatrudniony. Ale u wszystkich było bardzo dużo dobrej woli, chęci działania i to bezinteresownego. Po prostu był taki zapał, jak po odzyskaniu niepodległości w 1945 roku, zanim okazało się, że to niepodległość pozorna. W naszym przypadku my wygraliśmy wybory do Rady Gminy I kadencji, zmienialiśmy system w gminie, ale oni byli zwycięzcami.

Rozmawiał Tadeusz MAJEWSKI








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz