niedziela, 16 czerwca 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. Niby kowal

Zenon Dywelski, bo o nim tu mowa, był synem Edmunda Dywelskiego, Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Kiedy przeczytał w mojej książce "Na ścieżkach wspomnień…" relację o swoim ojcu, nawiązał ze mną kontakt telefoniczny i e-mailowy. Wspominam o tym w moim drugim tomie "Na ścieżkach wspomnień…". Po jakimś czasie otrzymałem od pana Zenka opracowanie "Jak zostałem niby kowalem". Jak Bóg da, zamieszczę ten tekst w trzecim tomie mych wspomnień.


Tak jakoś się złożyło, że nigdy z panem Zenkiem się nie spotkałem. Rozmawialiśmy ze sobą za pomocą telefonu i kontaktowaliśmy się za pomocą poczty internetowej. Nie sadziłem, że pan Zenon Dywelski tak szybko odejdzie.

Oto co napisał o sobie.

Był rok 1947. Jako dziesięcioletni chłopiec siedziałem na płocie przy szkole w Bytoni, w której uczyli moi rodzice, i wykrzykiwałem na całe gardło zapamiętany wierszyk o niedobrym Niemcu. Sąsiadka z przeciwka, żona kowala, strofowała mnie za to. Trochę zdziwiony, trochę zdezorientowany nie wiedziałem co powiedzieć, przecież wierszyka nauczyłem się z książki. Wieczorem pytam mamę, czemu sąsiadka zwróciła mi uwagę. Mama nie lubiła kowala dlatego, że miał zły wpływ na mnie. A wyglądało to tak. Pan kowal Ignacy miał naprzeciw kuźnię, taki sobie, jak to na Pomorzu mówią - szałerek. Nie miał czasu postawić coś porządnego. Wrócił niedawno z Uralu, dokąd zaraz po wojnie wywiozły go wojska radzieckie. Kowal był dobrym fachowcem, a po wojnie takich w Rosji brakowało. Nie patrzono, Polak nie Polak, ważne, że z Pomorza. Przebywał tam chyba dwa lata. Wrócił z początkiem gruźlicy, ale z wielkim zapałem do pracy. Kuł, walił młotem i śpiewał przy tym nabożne pieśni, ale i frywolne. Miał piękny i donośny głos. Gdy miał przed sobą słuchacza, na przykład mnie, śpiewał tak; siedziała na sośnie, wołała żałośnie, pytała się mamy, kiedy mi….. w tym miejscu puszczał do mnie szelmowskie oko i kończył …ja siedzę na sośnie. Jeszcze wtedy nie wiedział, o co chodzi, ale było wesoło.

Właśnie te moje częste wizyty u kowala, były zmartwieniem mamy. Mówiła mi: Nie chodź tam, jeszcze zostaniesz kowalem! Sama wywodziła się z rodziny ciężko pracujących rzemieślników i nie chciała, by jej syn pracował fizycznie. Jednak fascynacja rozpryskujących się iskier podczas zgrzewania była tak wielka, że często odwiedzałem kuźnię pana Ignacego.


Minęły lata, można powiedzieć dużo lat. Po różnych perypetiach związanych z nauką i pracą, znalazłem się w szkole jako nauczyciel zawodu. Moja mama była zadowolona. No, nie zupełnie, bo jednak fizycznie też, jako nauczyciel zawodu, musiałem czasami pracować. Z moim zadowoleniem było trochę inaczej. Po odejściu z pracy w stoczni zarobki w szkole pomniejszyły mi się bardzo. Trzeba było jakoś temu zaradzić. Tak się złożyło, że w tych samych warsztatach pracował nauczyciel zawodu, kowal - Stanisław miał na imię. Ten dobry człowiek i fachowiec dorabiał sobie dodatkowo pracując u znanego artysty kowala - też Stanisława. Bardzo mnie ciekawiły wykonywane przez niego przedmioty. Widząc, że jestem chętny do pracy zarekomendował mnie temu artyście jako dobrego pracownika i chętnego do wykonywania prac artystycznych. Ależ to były czasy. Najpierw spawałem, potem uczyłem się kuć. Niestety, od ś.p. pana Ignacego nic, oprócz fascynacji sypiących się obficie iskier podczas zgrzewania, nie wyniosłem. Chociaż, porównując go z innymi, to takiego fachowca w tradycyjnym kowalstwie już nigdy nie spotkałem.


U artysty kowala praca to - rzeźby, kraty robione od ręki, nieraz z jakimś motywem szklanym, na bieżąco i bez szkiców wykonywane. Oprawione szkło w metal - super efekty. No i to usposobienie pana Stanisława. Myśmy do pracy przychodzili po południu. Pan Stanisław wstawał nieraz o piątej rano, trochę krzątał się po pracowni, przygotowywał coś na popołudnie, polerował narzędzia i czekał na nas. Często wpadał do pracowni z jakąś arią na ustach. Głos miał wspaniały, donośny, lepszy niż kowal Ignacy. Sypał też wyszukanymi dowcipami. Nie stronił również od dobrych trunków. Nieraz w przypływie dobrego humoru mówił, że jak umrze, to karze sobie na grobie umieścić epitafium następującej treści: Tu leży radykał, co ciągle łykał. Niechaj przechodzień wszelki trzyma mocno niesione butelki w łapie, bo mu je zmarły złapie.


Różne rzeczy wykonywaliśmy ze złomu, rzadko z gotowych wyrobów hutniczych. Na zardzewiałe blachy rozgrzane do białości pan Stanisław sypał opiłki mosiądzu lub miedzi. Po obróbce efekty były niesamowite. Blachy te używał do tworzenia rzeźb, obrazów nieraz o niesprecyzowanym charakterze. Oglądając, sam ustalał, co te rzeźby przedstawiają. Prace te brały udział w różnych wystawach. Zabawne było, gdy pewnego razu przyszedł po eksponaty na wystawę jeden z oficjeli z jakiegoś domu kultury czy innej instytucji i zaczęli jakoś te prace nazywać, by umieścić je w katalogu. Jedną z prac nazwano Lotos. Druga była trochę podobna i nazwali Lotos 2 i zaczęło się. Pan Stanisław chodził z kielichem wytrawnego wina i podpowiadał wyraźnie ucieszony i rozbawiony, Lotos 3, 4 itd. Doszli chyba do cyfry 12. Dobrze, że rzeźby się skończyły, bo mogłoby zabraknąć cyfr.


I tak mi tam zeszło prawie 10 lat. Potem były samodzielne prace kowalskie przy różnych budowanych wtedy kościołach jak i remontowanych. To wszystko odbywało się po mojej pracy w szkole. Tak dotrwałem do emerytury w szkolnictwie i w wieku 49 lat byłem wolny.

Pieniędzy nigdy za dużo, chłop zdrowy jak byk, co robić. Kupiłem butelkę wódki i poszedłem po poradę do szwagra. Tam uradziliśmy, że nie ma co się załamywać, tylko wykorzystać umiejętności, jakie się ma w rękach i iść do odpowiedniej pracy.

Nastąpił kolejny etap mojego niby kowalstwa. Praca u pana Andrzeja pozwalała mi się spełniać. Z początku była fascynacja swobodą w pracy. Nareszcie mogłem myśleć tylko o sobie. Bycie nauczycielem zawodu też mnie satysfakcjonowało, ale te 23 lata instruowania kogoś i bycia ciągle za kogoś odpowiedzialnym trochę mnie zmęczyło. A tu było fajnie - młotek, szlifierka do łapy i do przodu. Nie powiem, jaka satysfakcja z pensji jak i z wspaniałego współpracownika Januszka, który zatrudniony tu był dużo wcześniej. Potem było coraz ciekawiej. Mój szef nie bał się trudnych wyzwań. Przyjmował nieraz prace, których inni nie chcieli wykonać. Skutkiem tego były roboty wykonywane w terenie. Muszę dodać, że był to okres przemian ustrojowych w Polsce i większość prac wykonywaliśmy na prywatne zamówienia w Warszawie czy w Poznaniu. Mogliśmy sobie pozwolić w czasie tych podróży na trochę luksusu czy to w hotelach, czy w jedzeniu i piciu. Muszę dodać, że mój szef nie był sknerą.


W czasie tej pracy zdarzyło mi się mieć prawie roczną przerwę. Pracowałem w tym czasie jako kierownik dużego złomowiska. Było to też niezłe doświadczenie. Musiałem podejmować setki decyzji i to nie zawsze w zgodzie z prawem. Zdarzało się, że jeździłem dużymi wywrotkami, obsługiwałem dźwigi ładujące złom. A moje kontakty z obsługą kolei zapamiętałem jako niezły horror. W czasie, jak szykowałem się do zwolnienia, spotkałem mego szefa od kowalstwa. Po krótkiej rozmowie, a właściwie namowie z jego strony, postanowiłem do niego wrócić. Przychodzę do pracowni na siódmą rano, nikogo z pracowników jeszcze nie ma. Za chwilę przychodzi początkujący pracownik - uczeń. Wiedział, że przyjdę, szef wszystkich uprzedził, i mówi do mnie: wiesz nie lubię mówić na "pan", przejdźmy na "ty", dobrze? Zgodziłem się. Nazywam się Wojtek, Zenek - odpowiedziałem. Za chwilę słyszę - wiesz Zenek, tu stoi taki kubeł z popiołem, bierz go na wózek i wywieź na śmietnik. Dobrze, mówię i wywiozłem. W tym czasie wszedł do pracowni szef. Widząc, że jadę z kubłem od śmietnika, pyta: Panie Zenku, co pan robi? Powiedziałem, że wywiozłem śmieci, bo Wojtek mi kazał. Szef objechał Wojtka tak, że później pomagał mi waląc dużym młotem w przecinak kowalski, gdy wycinaliśmy liście. W tym był mistrzem. O tym zdarzeniu szef opowiedział reszcie załogi, jak to Wojtek pogonił mnie ze śmieciami, to rechotali przez miesiąc. Wojtek okazał się też niezrównany w dowcipach. Dalej pracowało nam się doskonale.

Po iluś tam latach pracy z moim szefem, z którym nigdy, mimo sprzyjających okoliczności, nie prześlijmy na "ty", nasunęła mi się taka myśl, że mój szef trochę się obawiał, żebym któregoś ranka nie pogonił go ze śmieciami. No może tak nie myślał. Nie wiem jak jest gdzie indziej, ale w polskich warunkach, jak przejdziesz pochopnie na "ty", możesz różnych rzeczy się spodziewać.

Byłem w dobrych stosunkach z moim szefem, chociaż od czasu do czasu dochodziło między nami do ostrych spięć. I tutaj byłem bardzo zadowolony, że nie jestem z nim na "ty". Świat się jednak zmienia i Polska ze swoim "panem" czy "całuję rączkę" też powoli odejdzie. Ale póki co, jest jak jest.

W którymś momencie zaczęto zapraszać nas na różne pokazy, festiwale kowalskie. Pewnie to skłoniło szefa do założenia własnego Stowarzyszenia Kowali Artystów i tych wyjazdów przybyło. Spotykaliśmy się w starym zabytkowym zamku, gdzie wiodącym organizatorem było nasze stowarzyszenie. Z początku było bardzo ciekawie. Były organizowane pokazy kucia oraz wystawy prac kowalskich na zamku. Przyjeżdżało sporo kowali z Europy i innych części świata. Do dzisiaj zostało tam sporo z tych festiwali. Wykonywaliśmy też prace według projektów artystów plastyków. To była dopiero robota. Ja najbardziej lubiłem pracować z projektantami, którzy mieli, jak to niektórzy mówili, nie po kolei w głowie. Była raz taka pani, co zaprojektowała bramę z wilkami. Jakoś z szefem nie mogła się dogadać co do konkretów, no i szef skierował ją do mnie. Ależ mi nagadała, że to takie złe wilki, złośliwe i prymitywne i się udało. Nie wszystko mi się spodobało, ale projektantka była zadowolona.

Była również współpraca z Ashokiem z Ameryki. Tam oprócz masówki wykonywaliśmy też ciekawe zamówienia. Wtedy to zostałem mianowany przez szefa i Ashoka głównym kontrolerem wyrobów produkowanych w kilku zakładach dla USA. Ashok nazwał mnie żartobliwie swoim James Bondem 007. Te kontrole odbywały się w sposób wyrywkowy w dniu wysyłania kontenera do USA. Co ja się najeździłem moim Matizem - nieraz tysiąc kilometrów w ciągu miesiąca. Trasy wiodły przez Kaszuby i też było na co popatrzeć. Po powrocie z tych wojaży wykonywałem w pracowni co popadło, od drobnego kucia i niewielkich zamówień do bielenia płotów i pielęgnacji drzewek u szefa. Tych prac z biegiem czasu było coraz mniej i zacząłem pracować na pół etatu. Jednak i tutaj pracy było już nie wiele, a mnie też brakowało sił i czas było się rozstać. Obliczyłem wtedy, że przepracowałem 52 lata. Teraz dzwonią do mnie znajomi i pytają, czym się zajmuję. Odpowiadam: Cholera jasna, jak to czym?! Zajmuję się nic nie robieniem. No nie zupełnie - czasem siadam do komputera, przerabiam zdjęcia i trochę piszę.

Muszę jeszcze dodać, że z moim szefem byliśmy cały czas w dość dobrych stosunkach. Jeżdżąc z nim na różne festiwale i pokazy zwiedziłem kawał świata. W czasie nieoficjalnych spotkań z jego znajomymi przedstawiał mnie tak - to jest mój majster Zenek lub pan Zenek. Tu przypomniało mi się jedno zdarzenie w szkole, o którym opowiadał mój kolega, też nauczyciel zawodu. Otóż podczas zajęć praktycznych jeden z uczniów zwrócił się do mego kolegi "panie majster". Ten, może nie miał humoru tego dnia, odpowiedział mu: Majster, chłopcze, stoi w oborze i ma kółko w nosie.

Mój szef miał też dziwny zwyczaj. W czasie angażowania nas do pracy nadawał nam wysokie tytuły. Na trzech ludzi zatrudnionych ja byłem dyrektorem artystycznym, drugi dyrektorem technicznym, a tylko najmłodszy był uczniem.

Po tych wszystkich doświadczeniach związanych z kowalstwem, po praktykach w metaloplastyce, zostałem, jak to inni mówili, "dobrym" (on jest dobry). Jednak zaświadczenia na piśmie o moich umiejętnościach nie mam do dzisiaj. W związku z tym przypomniało mi się takie zdarzenie. Idę sobie w Warszawie z moim pieskiem pekińczykiem, znajdą. Wtem słyszę obok głos jakiejś wytwornej pani: Przepraszam pana bardzo, ma pan ślicznego pekińczyka. Czy mógłby on być reproduktorem? Co miałem odpowiedzieć, mówię prosto z mostu: Szanowna pani, reproduktorem to on może być na pewno. Gwarantuję, ale papierów, niestety, nie posiada. Pani z żalem westchnęła i poszła dalej.

Produkować mogłem do woli, czy to pod moim nazwiskiem, czy też częściej na konto innych, bez papierów. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Ważne, że lubiłem swoją pracę, a za pieniądze w ten sposób zarobione mogłem spełnić swoje niezbyt wygórowane marzenia. I tak to ze mną miej więcej było.

Ps. Pan Zenek Dywelski zmarł w 2010 roku. Kowal artysta plastyk - Stanisław Skura, u którego pan Zenek pracował, był mężem pani Liszkowskiej - Skurowej, która wprowadzała mnie w świat kultury i sztuki ludowej, o czym piszę w mojej książce "Na ścieżkach wspomnień…"


Edmund Zieliński

Gdańsk 23 czerwca 2012 sobota

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz