wtorek, 22 lipca 2008

FELIETON. Komu, komu, komunikacja?

Po 18 latach wróciliśmy do punktu wyjścia

Tadeusz Majewski (Gazeta Kociewska, Wirtualne Kociewie)


Przewodniczący Rady Miasta Starogard Piotr Cychnerski ostatnio poprosił dziennikarzy na spotkanie w sprawie - ogólnie mówiąc - zasad współpracy między władzą (rozumiem: uchwałodawczą) a mediami. Idea jest niewątpliwie chwalebna. W trakcie spotkania dyskutowano między innymi o sposobie relacjonowania obrad Rady. Pan Piotr zauważył, że teoretycznie można by nadawać (na żywo czy też z opóźnieniem - nieważne) w całości te obrady w internecie. Można by też oczywiście - o czym napomknąłem - w lokalnej telewizji, co ożywiłoby senną atmosferę polityczną (w niektórych miastach dawali takie transmisje i te programy miały znakomitą oglądalność - lepszą nawet niż Big Brother I). Tu padł kontrargument, że radni widząc kamerę zaczęliby się zachowywać nienaturalnie, na przykład mówić znacznie dłużej, niż by im to podpowiadały umysły - dodajmy do tego: stroić marsowe albo małpie miny, gestykulować jak politycy w TVN, kłócić się i krzyczeć puszczając do siebie oczko itp. Słowem wyzwoliłby się w nich syndrom "parcia na szkło", którego efektem - co widzimy w mediach ogólnopolskich - jest częste rozdwojenie poglądów i samouwielbienie... Mniejsza z tym. Pomówmy o samym pomyśle Przewodniczącego - kontakcie: władza via media poddani. Nie ma w tym nic nowego. Historia komunikacji społecznej sięga czasów Cesarstwa Rzymskiego, a może jeszcze wcześniejszych. Z tą jednak różnicą, że wówczas nie było mikrofonów, wzmacniaczy, radia, telewizji, internetu, gazet - słowem - wszystkich tych udogodnień, które dziś pozwalają wzmocnić głos radnego i rzucić w świat jego prawie żywą i radosną twarz (wniosek z tego, że np. w starożytnych demokracjach ludzie o mikrej sile głosu nie mieli w polityce żadnych szans)... Więc historia prawie stara jak świat. I oczywiście historia stosowana dzisiaj, ale w dojrzałych demokracjach, gdzie rzeczą oczywistą jest to (w tzw. społeczeństwie obywatelskim), że elektorat nie tylko wybiera, ale potem dzień w dzień sprawdza, kogo też wybrał. Rzeczą też oczywistą jest, że przed wyborami politycy i media robią wszystko, by kandydaci na określone stanowiska byli poznani do szpiku kości (w naszych mediach podróże Hillary Clinton i Obamy pokazuje się jak ciekawostkę, amerykański pojedynek, tymczasem oni są na każdym spotkaniu z elektoratem gruntownie prześwietlani). To chwalebne, że Przewodniczący RM chce społecznej komunikacji. Obywatele mogą nawet zgłaszać do niego pisemnie pomysły "na miasto". A że to już miało miejsce w historii? I że rozmaite próby szerokiej społecznej komunikacji były u nas podejmowane w pierwszej połowie lat 90. o wiele śmielej niż dzisiaj (o czym przecież Piotr Cychnerski doskonale wie jako radny poprzednich kadencji)? To nic. To nic, że po 18 latach możemy stwierdzić, że wróciliśmy do punktu wyjścia i zapytać jak w tytule: Komu potrzebna ta komunikacja? Ważne, że nieustannie odkrywamy historię na nowo. Co też już jest naszą historią - historią zmarnowanych szans.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz