piątek, 18 lipca 2008

Obrazek z happy endem

Obrazek. Na ile chcemy być uwiecznieni w filmie zwanym potocznie życiem


Tadeusz Majewski

Nieraz tak bywa. Zrobiłeś już wszystko, już jesteś gotowy do wyjścia. Pogasić jeszcze światła, wyłączyć komputery, ułożyć papierzyska i pojechać na umówione spotkanie - w tamtym przypadku, tamtego dnia, w tamtej godzinie, w zeszłym tygodniu do Morzeszczyna. Na sam koniec pozostaje jeszcze włączyć alarm, przekręcić klucz i spuścić roletę. I właśnie w tym momencie, wciskania guzików alarmu, sygnał telefonu. I już czujesz, już prawie wiesz, że on zmieni porządek twojego dnia. Już wiesz, bo to jest telefon szczególny i do ciebie, bo zadzwonił po dwóch - trzech godzinach milczenia aparatu, i to akurat w momencie wyjścia, a raczej wychodzenia. I rzeczywiście. Podnosisz słuchawkę. Kobieta pyta: Czy to pan Majewski? Z niechęcią odpowiadam, że ja. Z niechęcią, bo przecież jestem umówiony w Morzeczynie. I potem krótka historia. Że pani mieszka przy ulicy takiej to a takiej i że obok w baraku umiera człowiek. Że co? - pytam zdumiony. Że umiera, jest w stanie agonalnym - odpowiedź. I już wiesz, że ten telefon z kretesem pogrzebał twoje plany, tym bardziej, że kobieta podaje swoje personalia, co jest dzisiaj naprawdę rzadkie. Wsiadam więc w samochód, jadę na ulicę taką to a taką, pod wskazany numer. Wchodzę do ogródka. Pani siedzi na krześle, uśmiecha się na mój widok, mówi, że mnie czyta, dlatego zadzwoniła. I jest mi bardzo miło, ale co za sprawa, gdzie i kto umiera, i dlaczego ten człowiek nie leży jeszcze w szpitalu? Na to słyszę, że całkiem niedawno wyszedł właśnie z niego i że teraz leży w baraku, ze dwie posesje dalej, o, po lewej stronie ulicy takiej to a takiej, że nikt się nim nie opiekuje, może brat powinien, ale kilka minut temu poszedł do Opieki, choć nic tam nie wskóra, bo szedł już tam podpity. A ten co umiera to właściwie dobry jest człowiek, przecież ona zna go od dziecka, bawili się razem na podwórku. W pewnym momencie zszedł na manowce, ale to nie znaczy, żeby tak przekreślać człowieka. Że trzeba mu pomóc, że przecież to nieludzkie, by tak umierał w biały dzień, przy całkowitej ludzkiej obojętności. I na dodatek ten pies... Jaki pies? - pytam. Ano pies, zagłodzony. Ona często tam idzie i kiedy nie ma brata tego umierającego, to go karmi, więc jeżeli tam pójdziemy, to tego psa nie trzeba się całkowicie obawiać. Więc idziemy, bo dlaczego nie? Przecież brat poszedł do Opieki. Wchodzimy. Jest - leży. Faktycznie - blisko końca. Tak na pierwszy rzut oka, na drugi też. Dołącza sąsiad, wygania pieska, który jednak ma coś do mnie, odkrywa pościel, pokazuje ludzki szkielet, dotyka nogi, leżący jęczy z okropnego bólu. Wychodzimy na zewnątrz. Jeszcze karta choroby, wynosi ją sąsiad, pan popatrzy. Czytam i - to zostawmy. Więc co ja tu mogę zrobić? Pytam kobietę, przecież mi zawierzyła, przecież oczekuje node mnie jakiejś pomocy. Czy mam zadzwonić do szpitala (nie), na pogotowie (nie - to to samo), do Straży Miejskiej (nie). Więc gdzie, do kogo? Może na Policję - podpowiada dobra kobieta. OK, ale jaki jest specjalny numer? (Że też człowiek nie wie o takich oczywistościach.) Ale oni znają na pamięć, nie tylko ten numer, również inne numery. Dwonię więc na Policję, odbiera dyżurny, przedstawiam się i zgłaszam sprawę. Tak, tak - ktos mówi po drugiej stronie. Zaraz coś zrobimy czy coś w tym rodzaju. Czekamy przy baraku, w cieniu jakichś krzaków, minuty płyną, a tam chyba umiera człowiek. Czekamy i czekamy. W końcu dzwonię po raz drugi. Dyżurny odpowiada, że zgłosił na pogotowie, czyli według właściwości. Czekamy jeszcze chwilkę, telefon z Morzeczyna, pytanie, czy już jadę. Więc mówię dobrym ludziom - kobiecie i sąsiadowi, że muszę jechać, poza tym już wszystko tu spełniłem, co do mnie należało. Ale może jeszcze - mówi kobieta i wchodzi znowu do środka. Ja za nią, bo - może jeszcze... I znowu odkrywamy tego biednego człowieka, którym w każdej chwili możesz być Ty czy ja. I widać, że z nim coraz gorzej, że potrzebna jest pomoc, ale przecież została wezwana. Telefon znowu w kieszeni, czas mi już odjechać, więc mówię grzecznie, że na mnie już czas, że dziękuję za zaufanie, byłem, zrobiłem co w mej mocy, pomogłem. I że to wszystko już właściwie z mojej strony. I zabieram się do wyjścia, zarzucam torbę na ramię, robię pierwszy krok, przekraczam próg jedną nogą. I wtedy nagle pada zdanie, które całkiem zbija mnie z tropu. A zdjęcie proszę pana? - pyta zdumiona kobieta. Ach zdjęcie, no tak - odpowiadam. Przecież to jest tak oczywiste. Chyba po to mnie tutaj wezwano.


PS. Dzień po wyjściu "GK" otrzymałem podziękowanie od pani, która mnie wezwała. Po moim odjeździe przyjechało pogotowie. Bohatera tekstu przewieziono do hospicjum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz