Jeszcze przed "sumą", w której co niedzielę uczestniczymy, przeczytałem felieton Pani Grażyny Kościelnej o pieczonych bulwach (i nie tylko) w szkole w Mirotkach. Pani Grażyna pyta się, kto ze starszych jeszcze piecze bulwy, albo pamięta ich smak, gdy gorące i posolone dawały rozkosz podniebieniu?
Tutaj wróciły wspomnienia z dzieciństwa, z chaty krytej strzechą, gdzie i chleb się wypiekało, i w piecach kaflowych paliło, by ogrzać izbę. Właśnie w takim kaflowym piecu, w towarzystwie babci Pauliny piekliśmy kartofle. Kiedy piec był już napalony (drewnem, nie węglem kamiennym). W popiół i stygnące resztki węgla drzewnego wkładaliśmy kartofle równej wielkości. Odczekaliśmy pół godziny, a w międzyczasie babcia przygotowała miseczkę gęstej śmietany, łyżeczki, sobie nożyk, a nam, dzieciom, płaskie patyczki. Babcia wygarniała patykiem kartofle z paleniska i kładła na talerz. Z początku wyglądały paskudnie - obsypane popiołem i ze zwęgloną skórką. Braliśmy te gorące kartofle w dłonie i nieustannie je obracając zeskrobywaliśmy popiół i wierzchnią warstwę zwęglonej skórki. Pozostawialiśmy jej spodnią brązową cześć i przystępowaliśmy do jedzenia. Że palce były osmolone - nikomu nie przeszkadzało, jeszcze lepiej smakowało. Odłupaliśmy część kartofla, do środka nalewaliśmy śmietanę i do gęby. Co za pychota!!! I to jest prawdziwy smak pieczonych kartofli sprzed 70 lat.
Moi przyjaciele z Mirotek, z całym szacunkiem dla Waszych działań, spróbujcie wrócić do czasów Waszych babć i dziadków, do tamtego pieczenia "bulwów". Niech dzisiejsi młodzi ludzie popróbują smaków z dalekiej przeszłości. Wiem też, że od teraźniejszości nie uciekniemy.
Z pozdrowieniem
Edmund Zieliński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz