sobota, 23 listopada 2013

ROKOCIN. Zagórscy: To jest coś – żyć dosłownie z pracy swoich rąk

Ze czterdziestu twórców ludowych i nieludowych chętnie widziałoby miejsce, gdzie sprzedawano by ich prace









Irena Zagórska i Marek Zagórscy mieszkają w Rokocinie. Oboje tworzą. Ona maluje, on rzeźbi.

Irena

- Urodziłam się w Gdańsku, ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach czuję się Kociewianką. Czy mam wykształcenie plastyczne? Tak. Skończyłam Studium Plastyczne w Katowicach oraz Studium Terapii Zajęciowej w Gdańsku. Poza tym malowałam od dziecka w domu. Pierwszy obraz olejny namalowałem w wieku 12 lat. Martwą naturę. Dokładnie pamiętam, co przedstawiała: żółtą kukurydzę, zielonego arbuza i czerwoną paprykę. Nie chodziło w tym obrazie o jakąś filozofię, tylko o grę ostrych kolorów. W domu zawsze miałam sztalugi, farby, blejtramy, bo malował mój tata. Sztalugi mam do dzisiaj.





Widziałem w środę twoje obrazy na wystawie w szkole w Suminie. Tu, w domu, jest ich sporo (są też te z Sumina). Widać, że nie malujesz od niedzieli, a regularnie. Od jak dawna?
- Regularnie od 14 lat, od kiedy mieszkam w Rokocienie. Oczywiście to są oleje. Motywy? Głównie pejzaże, kwiaty i portrety. Ale przede wszystkim pejzaż kociewski. Wędruję po Kociewiu, robię zdjęcia i maluję w pracowni.

Twoje ulubione miejsca, gdzie robisz te zdjęcia?
- Mały Bukowiec, Rokocin, leżący przecież na skraju Borów Tucholskich, troszkę Białe Błota...
- Białe Błota? Gdzie to jest?!
- W Starogardzie. Łąki między Hermanowem a Przylesiem. Obrazy są zatytułowanie: Wiosna błotnista, Droga na Mały Bukowiec, Las baby Jagi. Większość obrazów, które mam w domu, to moje ukochane prace i nie są na sprzedaż. Ile ich tu jest? W pracowni i w całym domu? Około trzydzieści płócien, przeważenie pejzaży kociewskich.

Nie na sprzedaż... Nie na sprzedaż... Ta odpowiedź mi się nie podoba. Artysta robi dzieła sztuki na sprzedaż. Tak było od wieków i jest do dzisiaj... Myślę, że byś sprzedała, pod warunkiem, że ktoś byłby zainteresowany stałą współpracą, powiedzmy, handlową... Można u ciebie kupić obraz?
- Na zamówienie... Ludzie czasami chcą, żeby namalować góry, morze, ale odmawiam. Nie czuję tego.

W tym numerze gazety sztuka interesuje mnie od strony handlowej... Gdybym był marszandem, czyli człowiekiem handlującym obrazami, ile byś ode mnie chciała po sprzedaży komisowej ten pejzaż (na ścianie wisi obraz 50 na 70 cm, przedstawiający drogę z wierzbami)?
- Policzmy najpierw koszty. 50 zł rama, 25 zł całe podobrazie, a więc blejtram plus płótno, trochę farby. Potem moja praca. Byłabym zadowolona, gdybyś mi dał 200 złotych.

Gdzieś można kupić twoje obrazy?
- Miałam je w galerii przy ulicy Piwnej w Gdańsku. Właściciel galerii dorzucał trzysta procent do kwoty, którą ja chciałam dostać. Przykładowo te wierzby kosztowałby u niego 600 złotych. Brał oczywiście w komis. A obecnie mam kilka obrazów w "Mestwinie" w Gdańsku, w galerii kaszubskiej. Powinny wisieć w galerii kociewskiej, ale jak jej nie ma, to co?

Marek

Marek jest rzeźbiarzem. Rzeźbił już w pierwszej klasie LO w Starogardzie, pod okiem pana Hercke.
- Pan Hercke prowadził w liceum kółko rzeźbiarskie. Niedługo, z pół roku. Ale to wystarczyło. Plastyki uczył mnie Jan Wałaszewski. To on spowodował, że zacząłem kochać sztukę. Po maturze chciałem się dostać na ASP do Gdańska, ale się nie udało. Uczyłem się w Studium Medycznym w Kocborowie, potem dwa lata pracowałem w służbie zdrowia, a potem, w 1981 r., jeszcze przed stanem wojennym, udało mi się założyć firmę - pracownię rzeźby "Dzięcioł" przy ul. Kościuszki w Starogardzie, prawie naprzeciwko szkoły muzycznej.

Firma w tamtym czasie, na dodatek rzemiosło artystyczne... no, no, no - to zapewne wymagało odwagi. Zatrudniłeś ludzi?
- Nie. Na początku pracowałem sam. Najpierw robiłem duże rzeźby, potem wiszące i stojące zegary, a potem repliki mebli gdańskich. Kiedy zająłem się replikami, okazało się, że przy Kościuszki jest za mało miejsca. Wobec tego przeniosłem się do Lipinek Szlacheckich... Ta przygoda trwała 15 lat, 15 lat żyłem z rzeźbienia. I zbudowałem dom.

To jest coś - żyć dosłownie z pracy swoich rąk i tylko w swojej. Inna sprawa, że w tamtym czasie, kiedy nie było towarów, rzemiosło artystyczne cieszyło się wielkim wzięciem.
- To prawda. Byłem członkiem Spółdzielni Rzemieślniczej "Wielobranżowa" w Starogardzie, która dwa razy w roku wystawiała prace swoich członków na targach w kraju. I dzięki tym targom szły zamówienia z kraju. Miałem wtedy szczęście. Ładowałem swoje prace na przyczepę i wracałem z pustą. Nie dość, że wszystko szło od ręki na miejscu (sprzedawałem w ciągu dwóch godzin), to na dodatek przywoziłem portfel zamówień na cały rok.



Firma się rozbudowała?
- W najlepszym okresie zatrudniałem dwunastu pracowników. To było w Lipinkach na początku lat dziewięćdziesiątych.
Firma była nastawiona na rzemiosło artystyczne, które potem zostało skutecznie wyparte przez globalną produkcję. Ale poza rzemiosłem rzeźbiłeś i rzeźbisz. Co masz teraz tutaj na stanie?
- Nic.

Dlaczego?
- Bo wszystko, co wychodzi spod dłuta, jest sprzedawane na bieżąco. I to mnie oczywiście cieszy.
No tak, bo to jednak świadczy, że ludzie widzą w twoich rzeźbach określoną wartość. To daje satysfakcję. Wiesz, wielu artystów kryguje się, kiedy jest mowa o cenie. A mi się wydaje, że ta cena jest dla nich bardzo ważna. Dzięki cenie dzieło staje się towarem, czasami chętnie kupowanym. Cena dzieła jest często miernikiem wartości artysty. I to jest to. Nabywcy też tak chcą patrzeć na przedmioty, jakie kupują. Rosnąca wartość kupionego przez nich dzieła nie tylko świadczy o umiejętności lokowania pieniędzy, ale i o ich dobrym guście czy wręcz znawstwie. Taki trochę oderwany przykład. Mój kolega znalazł w piwnicy swojej babci dwa autoportrety. Poprosił mnie, żebym pomógł określić wartość tych obrazów. Był zainteresowany, czy może za nie kupić... harleya. Wydrukowaliśmy z Internetu podpis malarza z innych obrazów, porównaliśmy. Okazało się, że mamy do czynienia z dwoma oryginalnymi autoportretami Witkiewicza (podobno oprócz nich istnieją jeszcze tylko dwa inne). W Starogardzie! Kolega ich nie sprzedał i nie kupił harleya. Ładnie oprawił i teraz po prostu ma. Określoną wartość na ścianach. Czy zgodzisz się, że akt kupna sprawia to dla artysty niezmiernie ważna sprawa?
- Ja o tym powiem brutalnie. Kiedy ludzie pytają, co artysta chciał przez swoje dzieło powiedzieć, to on najkrócej powinien rzec: many, many, many...

No właśnie. Jakie są twoje największe dokonania artystyczne?
- Może inaczej - największe przedsięwzięcie i zarazem największa porażka. Ołtarz w kościele redemptorystów w Elblągu. Dwa i pół roku pracy rzeźbiarskiej. Po tym czasie zmienił się rektor zakonu i ołtarz został zdemontowany, i zastąpiony innym. Rektor miał inną wizję.

No tak, porażka, bo dla rzeźbiarza wystrój wnętrza kościoła to już jest coś dużego. W kościołach, pomijając aspekt finansowy, przechodzi się do historii...
- Ale zrobiłem wystrój całego kościółka w Postołowie. Ołtarz główny, ołtarze boczne, konfesjonały.
Gratulacje. Ale dlaczego nie masz tu swoich prac?
- Nie mam czasu rzeźbić dla siebie. Cały czas rzeźbię na zamówienie.

Co rzeźbisz?
- W kilkudziesięciu kościołach wiszą moje krzyże z Chrystusem. Niedawno wyrzeźbiłem też naturalnej wielkości Chrystusa Frasobliwego dla leśniczego w Osiecznej. Stoi w domu. Mam też od od kilku lat swoje prace w galerii "Mestwin" w Gdańsku. A tu? Kiedyś miałem swoje prace w Muzeum Ziemi Kociewskiej, teraz nie ma gdzie ich wystawić na sprzedaż.
A gdyby ktoś zrobił galerię, dałbyś w komis?
- Oczywiście.

Historia galerii

A propos galerii... Byliście pierwsi (z Zenonem Pląskowskim zajmującym się intarsją), którzy założyli prywatną galerię w Starogardzie.

Tu wspominamy. Galeria "N" - powstała w 1993 r. przy ul. Chojnickiej (25 m kw.). Po dwóch latach została przeniesiona do lokalu przy ul. Krzywej (ok. 50 m kw.). Przygoda trwała 4 lata. Drugi lokal należał do miasta.

Miasto wam pomagało? Dofinansowywało?
- W ten sposób, że mieliśmy od Urzędu Miasta dotacje do imprez kulturalnych, jakie robiliśmy w galerii. Średnio organizowaliśmy dwie imprezy miesięcznie. Prawie 30 imprez dla starogardzian rocznie. Oprócz tego były plenery kociewskie. Ja sam zorganizowałem ich osiem w Twardym Dole i Borzechowie. Cztery plenery były finansowane przez Urząd Miasty, cztery przez osoby prywatne. W Galerii "N" swoje prace wystawiało około trzydziestu twórców z Kociewia i Kaszub. Galeria miała być miejscem sprzedaży prac.



Miasto w innej formie wam nie pomagało? Na przykład nie zmniejszyło stawki za czynsz?
- Płaciliśmy normalne stawki. Za energię, telefony, pracownika zatrudnionego na stałe płaciliśmy też my. Miasto galerii nie pomagało. Tyle tylko, że dawało na imprezy, a więc nie musieliśmy na nie wykładać własnych pieniędzy. Żeby te pieniądze zdobyć, musieliśmy składać na rok plan imprez kulturalnych.

To zrozumiałe... Dlaczego po czterech latach daliście sobie spokój?
- Bo w takim małym mieście nie da się utrzymać galerii na zasadach rynkowych.

Ale jest potrzebna?
- Rzecz jasna, że jest. Bo gdzie ludzie, którzy coś robią, mają wystawiać czy się po prostu spotykać? Kiedyś takim miejscem była Galeria "A" Michała Faryseja. Były stoliki, siadaliśmy sobie i dyskutowaliśmy.
Jest Galeria "A".
- Ale ma zupełnie inny klimat. Poza tym czy w mieście nie może być inna, o innym charakterze? Z inną propozycją, nakierowaną na naszych twórców, z typowym dla galerii zadaniem, a więc sprzedażą dzieł? Dlatego właśnie założyliśmy Galerię "N" - (n)iezależną, (n)naszą, (n)ową i tak dalej. Do tego - to z twojego podwórka - robiliśmy tak zwane wernisaże słowa. Na tych wernisażach słowa spotykali się ludzie, którzy śpiewali, grali, pisali, ogólnie mówiąc - mieli możliwość zaprezentowania słowa. Po kilku spotkaniach Maciej Gronowski zaproponował zrobienie festiwalu słowa w SCK-u w restauracji Marii Rewaj. Takie festiwale odbyły trzy. Osobną sprawą były spotkania literackie w księgarni "Atena" Zofii Janikowskiej? Czy nie widać, że takich spotkań teraz brakuje? Właśnie takich, a nie w instytucjach? Właśnie w takich, bo jeżeli robią to ludzie z pasją, tworzy się wspaniały klimat.

To prawda, brakuje spotkań w "Atenie".
I galerii też brakuje. Nie ma jednego miejsca, gdzie dajmy na to wyjeżdżający do Londynu starogardzianin nabędzie jakąś pracę. Co wobec tego robi? Musi tu i tam szukać artystów. Dostanie wiadomy adres, gdzie artyści są w określonym czasie w określonym miejscu, ale czy o to chodzi?
Jeszcze jedno. Czy twórca powinien prowadzić taką galerię?
- Nie. Typowy, nastawiony na zarobek marszand.
Rozmawiał Tadeusz Majewski

Zdjęcia: Błotnista droga. Irena Zagórska. Fot. Tadeusz Majewski, Irena z mniejszymi obrazkami na tle Motyli. Fot. Tadeusz Majewski, Marek Zagórski prezentuje krzyż z Chrystusem. Fot. Tadeusz Majewski, Wielki Kucharz Marka Zagórskiego przed jednym z lokali gastronomicznych pod Starogardem. Fot. Tadeusz Majewski

Za piątkowym wydaniem Dziennika Bałtyckiego
wprowadzono 1.02.2007 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz