czwartek, 8 lutego 2007

Wda. Wspomnienia czasu wojny


Wybuch drugiej wojny światowej zburzył harmonię wielu rodzin, które zostały zmuszone do opuszczenia domów i ucieczki przed nadciągającymi wojskami niemieckimi. Chlebem powszednim stało się zagrożenie i ciągła niepewność jutra, przed którą nie było schronienia.











Dla naszego pokolenia wojna ta jest wyłącznie faktem z przeszłości, o którym uczymy się na lekcjach historii lub czerpiemy wiadomości z filmów dokumentalnych.

Inaczej rzecz się ma w przypadku uczestników i świadków tamtych wyda-rżeń, takich jak np. pani Eryka Cherek z Wdy. Dla niej bowiem druga wojna światowa nie jest papierowym wycinkiem z kart historii. To coś namacalnego, coś, co dane było jej przeżyć. I z całą pewnością jej relacja składa się na tom jednostkowego i zbiorowego doświadczenia, którego nie szczędził Polsce miniony wiek.

Wrzesień 1939
Rodzice - Maksymilian i Emma Zielińska ( z domu Lux) przybyli do Polski i osiedlili się na Pomorzu w 1923 roku. Najstarsza córka Gertruda urodziła się jeszcze w Berlinie. Pani Eryka już tu, we Wdzie, w 1927 roku. W momencie wybuchu wojny miała zatem 12 lat. Pamięta dobrze ten "mroczny czas".

We wrześniu nie było szkoły, zajęć, tego, do czego wszyscy przywykliśmy w ciągu mijających lat. A co było? W 1939 uderzyli Niemcy. "Szpręgowali" mosty... Policjanci stacjonowali w starej szkole. Jak wszędzie - część z nich była dobra, a część ... Pamiętam policjanta Grajka, który pomagał ludziom - mówi pani Eryka. To właśnie on obronił mojego ojca, gdy Muller chciał go ukarać za jakieś zbyt śmiałe słowa. Ten sam Muller należący do SA grabił koce, pościel i doprowadził do aresztowania ówczesnego kierownika szkoły - Sagana, którego wkrótce potem zabito. Podobny los miał spotkać także księdza Ponka, któremu, jednak udało się w ostatniej chwili zbiec. Przez długi czas ukrywał się u różnych gospodarzy pracując jak zwykły robotnik.

Yerdunklung
Pani Eryka wspomina ciągły strach, świadomość niebezpieczeństwa. Okna musiały być zaciemnione. Obowiązywał Yerdunklung. - Siedzieliśmy jak w więzieniu. Pod oknami chodzili niemieccy szpiedzy. Słuchali i donosili, gdzie mówiono po polsku. Wcześniej pozabijali wszystkie psy, by nie hałasowały. Robili to na naszych oczach. Przyłapanych zgłaszali na posterunek, gdzie ich surowo karano. U nas na szczęście rozmawialiśmy po niemiecku. Ojciec chodził do niemieckiej szkoły i uczył nas języka.

Rok 1945. Front
Gdy miał nadejść front radziecki, to policja uciekła. Nastał 1945, przeżyliśmy...
Pamiętam — mówi dalej pani Cherek po chwili milczenia - to był 19 luty, dzień moich 18 urodzin. Przyszedł nakaz opuszczenia wioski, bo miał być ostry front. Mój tata chciał iść ze mną i moją siostrą na duży most na rzece Wda, żeby zobaczyć walki, ale mama nas cofnęła.
Wokół panowała jakaś dziwna cisza. Było słychać, jak spadają dachówki z palącej się szkoły. Schowaliśmy się wszyscy do piwnicy. Baliśmy się. Nagle - hałas... Siostra odchyliła drzwi i zobaczyła twarz Niemca. Zdziwiona powiedziała do niego - A wy jeszcze tutaj? Struchleliśmy. Rodzice zaczęli mu tłumaczyć, że boli ją głowa. Niemiec odszedł.



Rodzice z małą Gertrudą

Pomyśleliśmy, że teraz wróci i nas zabije. Za moment rzeczywiście przyszedł, ale - z tabletkami od bólu głowy. Był dziwnie słodki, jak anioł. Przeraziliśmy się, że to trucizna, tym bardziej, że tak nalegał, by je łyknęła. W końcu zaryzykowała, no i okazało się, że nic złego się nie stało. Tabletki pomogły.

Rosjanie
W bunkrze siedzieliśmy cały tydzień. 26 lutego o 4 rano wkroczyli Rosjanie. Zanim to nastąpiło, Niemcy ostrzegali nas, że oni napadają na kobiety.
Nie chcieliśmy w to uwierzyć. Ale już pierwszego dnia Rosjanie zaczęli rabować. Sąsiadowi zabrali buty, komuś innemu zegarek. Tak nas oswobadzali ... Pogłoski o napadach na kobiety też wkrótce się potwierdziły.

Młodzi poszli do wioski, a starzy zostali w ukryciu. My przyszliśmy do domu. Pełno tu było Rosjan. Tata powiedział, że nie możemy tu zostać. Wtedy wyszedł do nas jakiś starszy dowódca i zapytał ojca: "Ty tu chaziaj"? On potwierdził, że jest tu gospodarzem, ale chce stąd odejść. Weźmie tylko krowę.

Na szczęście pozwolili nam zabrać zwierzę. Poszliśmy na tydzień do Smolnik. Wszędzie była jedna wielka strzelanina. Krowa zachowywała się jak oszalała. Znów strach i krzyki ludzi. Jednak jakoś udało się nam dotrzeć do krewnego.
Tam na strychu było już pełno ludzi. Leżeliśmy na słomie jak śledzie. 5 marca - w urodziny siostry wróciliśmy do domu.

Dom
W tym 45, co się robiło?
Rosjanie mieli motor. To była banda nie wojsko. Czarni, usmoleni, z karabinami na sznurku. Łapali dziewczyny, które próbowały uciekać przez łąki... Wzięliśmy do siebie trzy rodziny. Gnieździliśmy się. Dom to nie był dom, to była ruina! Wszystko pokradzione. Po obrazach zostały tylko ramy. Pustka. Panowała bieda. Brakowało chleba. Ojciec miał na zimę usypany kopiec z kartoflami. Żołnierze go rozgarnęli, bo szukali pieniędzy.
Wielkanoc. Tak oczekiwane święto, a mieliśmy do jedzenia wyłącznie "szandrach" z ziemniaków. To nie do opowiedzenia.
Nigdy też nie zapomnę pewnej zimowej nocy. Rosjanie przyjechali do nas na motorze z przyczepą. Ojciec nie chciał im otworzyć. Zastanawialiśmy się, co zrobimy, jak do nas wtargną. A oni wzięli kolbę od uruchamiania silnika i zaczęli walić w drzwi.



Zdjęcie ślubne Maksymiliana i Emmy Zielińskich

Miejscowi policjanci poradzili nam, że jak będzie się działo coś złego, to mamy otworzyć okno i głośno krzyczeć.
Tata w końcu zszedł na dół i otworzył. Nie wiem skąd miał tyle odwagi, ale na pytanie, dlaczego się zamykacie? - odparłŁ - Napadacie przecież na ludzi!
Żołnierze odsunęli go i weszli na górę. A nas było tu cztery. Otworzyłyśmy okno i zaczęłyśmy wrzeszczeć - policja! Rosjanie stanęli pod piecem i patrzyli na nas zdziwieni, że my drzemy pyski. Pytali- co robicie? W końcu uciekli.

Jakiś czas później zabrano ojca. Ktoś go podał. Pani Saganowa, żona zamordowanego kierownika szkoły, poszła do sztabu i wstawiła się za tatą. Umiała dobrze po rosyjsku, ponieważ pochodziła z Kongresówki. Przekonała dowódcę, że ojciec jest dobrym człowiekiem i Polakiem, nie jest niczemu winny, nikogo nie skrzywdził.
W końcu powiedzieli do niego - "idzi"- i wypuścili z aresztu.
Myślałyśmy z mamą o najgorszym, a tu patrzymy nadchodzi! Co to była za radość!

Wojna się skończyła. Uciszyło się. Wojska było coraz Wojska było coraz mniej. Musieliśmy się znów przyzwyczajać do ciszy bez karabinowych wystrzałów, do życia bez lęku o siebie i najbliższych. Wszystko wymagało naprawy. Przede wszystkim nasze domy obrócone w niwecz...
Alicja Karaszewska

Tygodnik Kociewski / Głos Lubichowa 1/2001, 24 stycznia 2000








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz