środa, 28 lutego 2007

STANISŁAW GUZ. Wdecki Młyn

Urodziłem się prawie w środku lata, 23 lipca 1928 roku. Moimi rodzicami byli Jan i Helena Guz. Przyszedłem na świat jako piąte dziecko i dano mi imiona Stanisław Konstantyn. Moje starsze rodzeństwo to trzech chłopaków: Jan, Franciszek i Kazimierz, oraz jedna dziewczyna, Wanda.

Młodsze rodzeństwo to: Konstanty, Teresa i Wincenty. Wszyscy - od najstarszego do najmłodszego - urodzili się w miejscowości Wdecki Młyn (obecnie powiat Starogard Gdański w województwie pomorskim), zapewne w różnych domach, ale na pewno w tej samej miejscowości. Jeden ze starszych braci, Kazimierz, zmarł jako niemowlę. Rodzina nasza liczyła więc sobie dziewięć osób.
Najdalsze lata, do których sięgam pamięcią, to początek lat trzydziestych, kiedy to jeszcze mieszkaliśmy w dworku. Najbardziej wyraźne wspomnienie, jakie mam z tamtego okresu, to scenka, jak śpiewaliśmy wieczorem przy choince, a brat Kostek, około 2-letni maluch i wtenczas najmłodszy z rodzeństwa, chciał bardzo śpiewać razem z nami, i siedząc sobie na nocniku powtarzał ostatnie słowa zwrotki "...bo tam cud" w ten sposób: "ru-tu-tut".

Drugą taką pamiętną scenką była kąpiel w łazience w dużej wannie, do której wchodziliśmy w dwójkę lub trójkę, gdzie nas kolejno myła matka. Zaś bardzo przykrym wydarzeniem było, jak siostra Wanda, starsza o jeden rok ode mnie, przechodząc po kładce nad gnojowiskiem pośliznęła się i wpadła do tej gnojówki. Na szczęście w pobliżu był jeden z pracowników, który to widział i zdążył ją złapać i wyciągnąć. Pamiętam też, jak ojciec strzelał z pistoletu z okna kuchennego do dużego jastrzębia, który to goniąc kury, wleciał aż do stodoły na klepisko. Stodoła była w tym czasie otwarta z obu stron na wylot.

Czasami wieczorem schodziliśmy do piwnicy tego dworku. Były tam pokoje, w których nocowali niektórzy pracownicy z obsługi młyna lub tartaku. Wieczorami po pracy były tam śpiewy i wesołe igraszki, a nas, dzieci, bardzo to ciekawiło. Kiedyś brata Franciszka gonił duży byk, chcąc go pobóść, ale zdążył go ktoś odgonić. Pamiętam też, jak bawiliśmy się z dziećmi właściciela dworu, który nazywał się Has. Najmłodszy z jego synów miał na imię Zbyszek.

Pięknie w tych latach kończono żniwa, kiedy to ostatni wóz z niedużą ilością snopków zboża wjeżdżał do stodoły na klepisko, a na nim wszystkie pracownice, które były na polu, z podniesionymi do góry grabiami. Wokół tego wozu jechali na koniach mężczyźni, którzy mieli przypięte do boków długie, szerokie wstążki w kolorach tęczy, a na nich małe wianeczki ze zboża. Na samym przedzie przed wozem jechał na koniu nasz ojciec, który był rządcą tego majątku. Jak to pięknie wyglądało, kiedy to po szczęśliwie zebranych żniwach ucztowano w stodole na klepisku.

Następne scenki, które tkwią w mej pamięci z tamtych lat najmłodszych, to już z domu, w którym mieszkaliśmy, tam na górce za rzeką. Były to typowe czworaki, w których mieszkały cztery rodziny. Nasza rodzina wtedy była już dosyć liczna, toteż zajmowaliśmy tam całą połowę tego domu. Były tam cztery pokoje i dwie kuchnie. Były to domy parterowe. Z każdego rogu domu było wejście do przedsionka, z którego wchodziło się do pokoju, kuchni, na strych i do piwnicy. Wszystkie pokoje, które myśmy zajmowali, były po stronie północno-zachodniej z widokiem na rzekę i dworek. Patrząc z okna najbardziej rzucały się w oczy trzy wysokie i grube sosny, które rosły tuż przy rzece na zachód od domu.

W południowo-wschodniej stronie tego domu mieszkały dwie rodziny. Z jednego końca była rodzina Kłomskich, a z drugiego końca mieszkała rodzina Jabłonków. W następnym domu, kilkadziesiąt me­trów dalej od drogi, były cztery rodziny. Pierwsza rodzina nosiła nazwi­sko Golijat, a druga Kolaska. Następnych dwóch nazwisk już nie pamię­tam. Ponieważ były to rodziny młode, a w każdej rodzinie było dosyć dużo dzieci, to wiadomo, było się z kim bawić. A dla nas, dzieciarni, była to największa radość ze wspólnych zabaw. Najczęściej, kiedy pogoda tylko dopisywała, bawiliśmy się w piaskuli, a było to miejsce po wybra­nym piasku. Dziś to miejsce jest zarośnięte trawą.

Bardzo pięknie było, kiedy ojciec zabierał nas na piękną dwukołówkę, gdy jechał w konika po sieci, by je przywieźć od rybaka, który gdzieś tam łowił ryby na rzece. Często przyglądaliśmy się, jak ojciec wybierał duże ilości ryb z węgorni. Kładł je do worka i przenosił do skrzyń, które były w wodzie w kanale tuż przy dworku. Ojciec, kiedy mu tylko czas na to pozwolił, sam chętnie łowił ryby, ale klomką", Kie­dy jaką złowił, wybierał je z tej siatki i rzucał na łąkę. Ja z bratem mieli­śmy dużą skórzaną torbę, do której to kładliśmy te ryby.

Z maja roku 1932 utkwiło mi w pamięci, kiedy to akuszerka Spiewska z Wdy przyjechała do naszego domu, w którym mieszkaliśmy tam na górce. Pamiętam to bardzo dobrze i widzę po dzień dzisiejszy, jak na obrazku albo w filmie; widzę idącą panią z rowerem, na kierow­nicy którego wisiała wielka gruba torba. Po niedługim czasie dowiedzie­liśmy się, że urodziła nam się siostra, której to dano na imię Teresa.

We Wdeckim Młynie był taki piękny zwyczaj, że każdego ro­ku, tradycyjnie 3 maja, wszyscy pracownicy po raz pierwszy wiosną wyganiali swoje krówki na małą łączkę tuż obok śluzy. Starsi siedzieli na przydrożnej skarpie, patrząc na pasące się krówki, które sobie smacznie zajadały piękną zieloną trawkę, a na niej mnóstwo pięknych żółtych kwiatków. Cała dzieciarnia, a było nas mnóstwo, baraszkowali­śmy sobie wokół nich. Często bawiliśmy się z dziećmi pana leśniczego Talaśki.
Tuż obok, tylko przez drogę, był bardzo duży ogród, w którym rosły wielkie rozłożyste lipy. Ogród ten, w którym bardzo często żeśmy się bawili, należał do leśniczówki. Po drugiej stronie ogrodu była droga, a za nią niewielka skarpa, na której rosły drzewka owocowe. Myśmy na nie mówili kiersin, a były to dzikie wiśnie - bardzo słodkie - którymi żeśmy się objadali, jak były dojrzałe.

Piękne wspomnienia z tamtych lat, kiedy to ojciec zabierał nas na rower i jechał z nami na windugę do dużego dębu, który rósł pośrod­ku wielkiego placu i swymi rozłożystymi konarami dawał dużo cienia. Pod nim w trawie rosły rydze, które ojciec zbierał do dużego kosza. Myśmy próbowali prowadzić rower, co nie bardzo nam wychodziło. Z windugi od tego dużego dębu szliśmy drogą przy rzece aż do mostu, który był tuż za leśniczówką. Stamtąd wracaliśmy do domu z pełnym koszem grzybów.

Przypominam sobie również, jak to w letnie popołudnia pań­stwo z dworku wychodzili na spacer całą rodziną. Szli od dworku przez most przy młynie, dalej między głównym nurtem rzeki a kanałem młyń­skim, i drogą w stronę węgorni. Poczym skręcali w lewo, by wejść na drugi most. Nie można było się nie zatrzymać na nim i nie popatrzeć z niego w dół na rozbryzgującą się tam wodę, która wpadała do węgorni i zaraz z niej przez szczeliny wylatywała. Kiedy państwo szli dalej, kilka metrów na lewo od mostu był domek, w którym to przeważnie mieszkał młynarz. Między tym domem a drogą było źródełko, z którego to stale płynęła woda. Kilka kroków dalej był trzeci most i zapora, która spię-
kolęd. Było to takie piękne i zachwycające, że na zawsze zostało mi to w pamięci.

Następną taką ważną datą w naszej rodzinie był 15 lipiec 1934 roku, gdyż urodził się nam jeszcze jeden brat, któremu to dano na imię Wincenty. Był on najmłodszym z rodzeństwa i takim pozostał do dziś. W tym czasie był taki zwyczaj, że chrzciny odbywały się w tydzień lub dwa po urodzeniu. W dniu chrztu rodzice zaprosili do domu księdza i organistę. W tym czasie księdzem we Wdzie był ks.Ponka, a organistą Przeperski. Dzień chrztu był ładnym i słonecznym dniem. My dzieci bawiliśmy się w pobliżu śluzy, kiedy to w godzinach popołudniowych ksiądz i organista szli do naszego domu na kawę. Wraz z nimi szły dwa psy - jeden bardzo duży, drugi mały. Chcieliśmy zobaczyć księdza z bliska, więc poszliśmy za nimi do domu. Rodzice wraz z gośćmi sie­dzieli przy stole na środku pokoju i wesoło rozmawiając objadali się pączkami. Psy księdza leżały pod stołem. My dzieci patrzyłyśmy na to z daleka, siedząc na krzesłach przy piecu i oknie. Widzieliśmy jak ksiądz jadł te pączki i co chwilę jednego rzucał pod stół, gdzie psy łapczywie go zjadały. Bardzo nas to dziwiło, że psom daje się pączki do jedzenia, co też nam bardzo utkwiło w naszej dziecięcej pamięci.

Był rok 1934, gdy skończyłem szósty rok życia. Nie chodziłem jeszcze do szkoły. Wtedy to rodzice postanowili otworzyć sklep kolo­ni al n o-sp ożywczy w Smolnikach. W tym czasie nasza rodzina była nieco większa, gdyż była z nami jeszcze babcia, siostra matki Francisz­ka i brat matki Paweł. Tak więc było nas razem dwanaście osób i trzeba było już ładny garnek strawy ugotować, by móc wszystkich nakarmić. A praktycznie w tym czasie pracował tylko sam ojciec.

Rodzice postanowili, że na kilka miesięcy trzeba rodzinę po­dzielić, i to z dwóch powodów. Pierwszy i to najważniejszy to ten, że ojciec nie chciał od razu przerwać pracy, ze względu na pieniążki. Dru­gim powodem było to, że bracia i siostra chodzili do szkoły we Wdzie. Wtenczas postanowiono, że wraz z matką do Smolnik pojedzie najstar­szy brat Janek, ja Stanisław i najmłodszy brat Wicek. Reszta rodzeństwa wraz z babcią, ciocią i wujkiem pozostań ą jeszcze na kilka miesięcy we Wdeckim Młynie.
Fragment książki Stanisłwa Guza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz