poniedziałek, 3 marca 2008

Nikt z nas stąd nie ucieknie

Chciałem Wam dziś zagrać innego bluesa - pt. "Pułapka miasteczek", ale co klikałem, to wyskakiwał ten - "W pułapce tego miasteczka". Tak, dosłownie wyskakiwał - w wyszukiwarce mojego laptopa. Mówią: nie będę się kopał z koniem. Ja mogę z koniem, ale nie ze w swoim prywatnym laptopem (chociaż to też kiedyś może się zdarzyć - dostałem maila od dziewczyny, która napisała, że kopie swoje meble, bo wkurza ją zbyt długie czekanie na maile ; ciekawe, co by skopała, gdyby musiała czekać np. w XVII w. na list od ukochanego, wysłany z drugiej półkuli i idący kilka miesięcy...)... Dość już wstępu. Jest blues. Czytajcie. Tu sama prawda - zdradzę: lacje dzieje się w Ornecie.


W pułapce tego miasteczka

Do tego miejsca trafiłem przypadkiem, jeżeli w ogóle istnieją przypadki. Od razu po zaparkowaniu wozu ogarnęło mnie przeczucie, że będą problemy.
Poszedłem kawałek do ogromnej gotyckiej katedry o halowej konstrukcji, zupełnie nie pasującej do skarłowaciałego miasteczka, by zapytać, gdzie jedzie się na Kiejsuny (w tamtych stronach co druga miejscowość ma taką końcówkę). Człowiek prowadzący rower rzekł: - E, e, e... na prawo, potem w lewo, tam jest zakręt... No nie, lepiej mnie nie słuchać, bo wie pan, ja mam coś z głową.
Przynajmniej uczciwie postawił sprawę.

Postanowiłem zwiedzić katedrę, ale ogromna klamka nie dała się ugiąć. W cieniu portalu stała starsza pani w czerni.
- Zamknięte - powiedziała, widząc moją szamotaninę z klamką. - Księdza i innych zabrali, bo, okazało się, pedofile. Tfu... Nazbierało mi się już tyle grzechów i komu będę się spowiadać?
Zbyłem to milczeniem. Lepiej w takich sprawach nie zabierać głosu. Pustą ulicą doszedłem do rynku. Przed jakimś domem stała policyjna suka, wokół której zrobiło się maleńkie zgromadzenie.

- To nie pierwszy raz. Ten wyrodny ojciec katuje swoje dziecko po każdym piwie - komentował ktoś po cichu, kiedy policja wyprowadzała typka.
Zauważyłem, że na trzecim piętrze sąsiedniej kamienicy jakaś wyrodna matka trzymała za balustradą balkonu dziecko. Zwróciłem na to uwagę jednego z policjantów, ale on machnął tylko ręką i ryknął śmiechem: - Ona zawsze tak... trzepie dziecko!!!

No cóż, co się będę mieszał w prywatne sprawy. Podszedłem do ratusza, gdzie na ławeczce siedział jakiś poważnie wyglądający starszy pan i obgryzał kawał kości.
- Ufff, wreszcie go pogryzłem - rzucił.
- Kogo?
- Mojego jamnika... Napisali już o tym w "Fakcie". Wie pan, kandyduję na burmistrza i nie wypada mieć jamnika. Bulteriera, doga, to może tak, ale jamnika? A ten gość będzie moim kontrkandydatem - wskazał na przemykającego pod arkadami drobnego człowieczka z workiem na plecach. - Nie ma pojęcia, co to znaczy rządzić. Poza tym to esbek, proszę pana, a udaje prawo i sprawiedliwość.

Podszedłem do człowieczka i zapytałem, jak się stąd wyjeżdża. Bez słowa postawił worek, który (co zobaczyłem z bliska) cały drgał. Włożył do niego kij i zaczął nim gmerać.
- Jak się nie zamiesza, to pogryzą plecy - rzekł. - A po zamieszaniu przez jakiś czas będą gryźć siebie. I o to chodzi. To jest istota sprawowania władzy, napuszczać jednych na drugich i mówić o pojednaniu!

Ktoś szarpnął mnie z tyłu. Dziadyga w moro z zamazanym medalem. - Ja pana znam! - wydyszał - Pan był w Waffen SS i miał pan dziadka w Wehrmachcie.
Miasteczko wariatów - pomyślałem i wszedłem po informacje do urzędu miasta.
- Czego? - zapytała recepcjonistka.
- Ja z burmistrzem albo z sekretarzem.
- Proszę pana, burmistrz zamknął się z sekretarką, a sekretarz wyjechał w delegację do zaprzyjaźnionego miasta w Bangladeszu - wyjaśniła zdegustowana, że nie wiem o czymś tak oczywistym.
- Może troszkę chrzczonego albo białoruskiego paliwka? - wychrypiał z bramy handlarz.
Nagle zwinęła go brygada antyterrorystyczna.
- Tfu, sami złodzieje, mafia - splunął jakiś przechodzień.

Poczułem duszności. Niby puste miasteczko, a tyle się dzieje.
O, jest - CIT, Centrum Informacji Turystycznej. Odetchnąłem.
- Psze pani, jak stąd wyjechać?
Spojrzała na mnie jakoś dziwnie. Po chwili dała mi rysunek. - Pojedzie pan tu, i tu, o i tu, a potem tu, skręci pan tu i...

Wypadałem uszczęśliwiony, wsiadłem do auta i pojechałem dokładnie jak mówiła: "tu, i tu, o i tu, a potem tu, skręci pan tu i...". I... zatrzymałem się przed budynkiem... CIT.
- Coś nie tak, proszę panią, z tym objaśnieniem.

- Nie zdążyłam panu powiedzieć - rzekła kobieta z CIT (Centrum Informacji Turystycznej). - Sytuacja jest, proszę pana bez wyjścia, a raczej bez wyjazdu. He, he, he - teraz już jawnie rechotała. - Nie połączyli autostrad. Przykro mi bardzo. I proszę postawić krzyżyk na tej karteczce wyborczej, bo to pana święty obowiązek. I niech pan zapomni o ucieczce do Irlandii. Jest pan przecież patriotą, no nie?

Wziąłem machinalnie, popatrzyłem, postawiłem krzyżyk (mój kandydat nigdy nie wygrywa, ale to nie ma znaczenia). Wypadłem z CIT. Brukiem szła jakaś dziewczyna ględząc do siebie jak japońska zabawka: - Dlaczego ja taka jestem? Bo tak już musi być.... Dlaczego ja taka jestem?... Bo tak już musi być... Dlaczego ja taka jestem?... Bo tak juz musi być... Na biało-czerwonej dresowej bluzie z lumpeksu miała napis "POLSKA".
Tadeusz Majewski

Tekst wziąłem z mojej ostatniej książki "Oj, oj, Ojczyzna"... Przy okazji, mam jeszcze trochę "Przeplotni" i "Oj, oj, Ojczyzny". Szkołom, na nagrody dla uczniów, sprzedam po promocyjnej cenie. Zamówienie prosze kierować na adres podany na dole głównej strony portalu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz