czwartek, 15 lipca 2010

Henryk Jankowski nie żyje. Tak Go pamiętam


Henryk Jankowski urodził się w 1936 roku. Jego mama była Gdańszczanką. W tym miejscu trzeba wyjaśnić osobom nieznającym historii Starogardu i losów ziemi pomorskiej, które były 123 lata w niewoli pruskiej, że zdecydowana większość mieszkańców Prus Wschodnich przed I wojną światową była dwujęzyczna. W domu prawie wszyscy mieszkańcy Starogardu mówili /za wyjątkiem rdzennych Niemców/ po Polsku, a w szkołach i urzędach mówiono po niemiecku.

Henryk Jankowski w chwili wybuchu wojny miał trzy lata. Wraz z siostrami i rodzicami mieszkali przy ulicy Gdańskiej w Starogardzie. Zatem jego dzieciństwo do końca wojny było skazane na obowiązkowe używanie języka niemieckiego zarówno w domu, jak i poza domem. Rozmowa po Polsku groziła karą więzienia. W czasie okupacji na dawnych ziemiach pruskich Niemcy perfidnie pod przymusem wpisywali Polaków na niemieckie narodowościowe listy obywateli Niemiec.

W zdecydowanej większości w Starogardzie polskie rodziny wpisywano na tak zwaną niemiecką listę III grupy /Dryte Gruppe/, by pełnoletnich mężczyzn wcielać do armii niemieckiej. Tak też się stało z ojcem Henryka Jankowskiego.

Krótko po wcieleniu ojca Henryka Jankowskiego do Wehrmachtu został on skierowany na front wschodni i tam poległ. Z ulicy Gdańskiej w Starogardzie od numeru 7 do 15 los wszystkich rodzin był taki sam. W szkole, gdy wychowawczyni, wpisując dane uczniów do dziennika, pytała, gdzie pracuje tata, w zdecydowanej większości otrzymywała odpowiedź: "Tata nie żyje, zginął na wojnie".

Oczywiste jest, że dzieci, które podejmowały naukę w pierwszej czy drugiej klasie w 1946 roku już w polskiej szkole, miały trudności w nauce, ponieważ musiały przejść z liczenia i pisania w języku niemieckim na język polski.

Mama Henryka Jankowskiego była kobietą mądrą, niezwykle silną i pracowitą. Mimo że pozostała sama z czworgiem dzieci, nie załamała się. Po wojnie rodzina Jankowskich przechodziła straszną biedę. Brak pracy dla rodzin byłych żołnierzy Wehrmachtu, brak zainteresowania komunistycznego państwa tymi rodzinami i osieroconymi dziećmi powodował, że dzieci byłych wehrmachtowców były zaszczute i zepchnięte na margines społeczności uczniowskiej. Biedne i bezradne matki płakały, gdy nie miały możliwości wysyłania dzieci do szkoły z drugim śniadaniem.

Trzeba wiedzieć, że bezpośrednio po wojnie nie były uregulowane sprawy rentowe sierot po żołnierzach Wehrmachtu. Matki - wdowy, by przeżyć, podejmowały się różnej pracy. Mama Henryka Jankowskiego umiała wspaniale układać kobietom włosy. Wszystkie panie z ulicy Gdańskiej, w tym również moja mama, korzystały z umiejętności fryzjerskich pani Jankowskiej. Kiedy mama szła układać włosy, zawsze brała mnie ze sobą. Pamiętam to doskonale, choć miałem wtedy zaledwie pięć lat. Mieszkanie Jankowskich było zawsze czyste i zadbane. Gdy mama siadała przed lustrem i była czesana, ja siedziałem obok i z zapartym tchem patrzyłem na dużą, piękną chromowaną i błyszczącą suszarkę do włosów. Dziwiły mnie mamy wałki na głowie i ciekawiły leżące obok na stole długie nożyce do układania loków. Nożyce te były włożone w specjalne urządzenie, w którym wewnątrz grzały się końcówki. Pani Jankowska, by nie przypalić włosów, najpierw zaciskała te nożyce na papierze gazetowym. Gdy papier się nie przypalał, temperatura nożyc do układania włosów była dobra. Od czasu do czasu do pani Jankowskiej dyskretnie podchodziły córki i żeby nie przeszkadzać w pracy swojej mamie, wykonywały jej polecenia. Pamiętam siostry Henryka Jankowskiego, Ulę, Irenę i Renatę. Były to śliczne, zadbane, zgrabne i ciągle uśmiechnięte dziewczęta. Od czasu do czasu głaskały mnie, pięcioletniego brzdąca po głowie. Henryk rzadko "przeszkadzał" mamie. Był domownikiem. Czytał w swoim pokoju i dużo się uczył.

W rozmowach, jak to u fryzjera, kobiety rozmawiały o różnych sprawach. Tematem ciągle bieżącym była wszechobecna bieda. Pamiętam jakby to było dziś, jak Pani Jankowska mówiła do mojej mamy, "że bieda może być, ale w domu musi być czysto, musi być ład i porządek". Pamiętam, że częstym i nadrzędnym tematem było wykształcenie dzieci za wszelką cenę. Ja jeszcze nie chodziłem do szkoły, a mama Henryka przekornie się "dziwiła", że taki duży chłopiec i nie umie liczyć. To od niej, mając sześć lat, podczas tych wizyt mojej mamy u fryzjerki, nauczyłem się liczyć po polsku i niemiecku do stu.

Wtedy w największej tajemnicy moi rodzice dowiedzieli się, że syn pani Jankowskiej, Henryk, chce być księdzem. Stało się jasne, dlaczego Henio, bo tak wtedy rodzice o nim między sobą rozmawiali, nie interesował się dziewczętami. Mając 17-18 lat, stawał się bardzo przystojnym mężczyzną. Podobał się dziewczynom. Wszystkie się za nim oglądały. Był wysoki, szczupły. Miał kruczoczarne, lokowate włosy.

Jak to w małym mieście bywa, wieść, że chce być księdzem, rozeszła się po cichu, ale prędko. Wtedy, za Stalina, w ogólniaku nikt z chłopców, żeby nie być szykanowany, nie przyznawał się, że chce po maturze iść do seminarium duchownego. Ubowcy dyrektorowi ogólniaka i nauczycielom przynosili listy z nazwiskami, kto ma zdać maturę. Pracownicy Milicji Obywatelskiej, ormowcy, ubowcy, urzędnicy magistratu, sądownictwa, prokuratury i partyjniacy z Urzędu Skarbowego byli traktowani ze szczególną pobłażliwością przez nauczycieli. Uzupełniali oni przez półtora roku wykształcenie na wieczorowych kursach w ogólniaku.

Szedłem raz z ojcem do domu. Z przeciwka szedł profesor Jan Łęgowski uczący w starogardzkim ogólniaku języka łacińskiego. Państwo Łęgowscy mieszkali obok nas przy ulicy Gdańskiej 15a. Profesor był rzeczowym, poważnym przedwojennym nauczycielem. Na chwilę zatrzymał się, przywitał z moim tatą i zaczął ubolewać: "Niech sobie pan wyobrazi, że ci ubowcy przechodzą sami siebie. Idę ze szkoły i napotykam ubowców Prusa i Tomajera na mojej drodze. Zaczepiają mnie i pytają, co słychać. Ja na to na odczepnego, że się martwię, bo pytałem jednego ucznia z wieczorówki, kto napisał "Pana Tadeusza", a on mnie bezczelnie odpowiedział, że on nie". Na to ubowcy zaczęli rechotać i powiedzieli, że mam podać nazwisko tego człowieka, to oni go zawezwą na UB i od razu się przyzna. Tata odpowiedział profesorowi, że to był żart, lecz profesor Łęgowski odparł, że ich zna i że to na pewno nie był żart.

Kandydatom do seminarium duchownego piętrzono trudności. Pani Jankowska często się żaliła mojej mamie, że nie wie, z jakich to przyczyn utrudnia się Heniowi w zdaniu matury. Moja mama się nie dziwiła. Dla niej było oczywiste, że syn wehrmachtowca, obnoszący się z tym, że chce iść do seminarium duchownego do Pelplina, musi mieć trudności w szkole. Henryk Jankowski po ukończeniu 9 klasy ogólniaka zaczął pracować. Przyjęto go na staż do Urzędu Skarbowego. Wówczas Urząd Skarbowy był narzędziem w ręku UB i Milicji w walce z prywatną inicjatywą i kułakami. Henryk w obecności mojej mamy i taty żalił się swojej mamie, że to nie jest praca dla niego. Opowiadał, że nie może tam pracować i że ta praca nie jest zgodna z jego sumieniem i jego systemem wartości. Ten urząd - jak mówił - niszczy porządnych ludzi. Szukał innej pracy. Ubowcy, chcąc zniszczyć prywatną inicjatywę, organizowali wspólnie z Urzędem Finansowym i Milicją naloty - rewizje w prywatnych mieszkaniach w celu konfiskaty mienia lub w celu wsadzenia wrogów władzy ludowej do więzienia. Pewnego razu Henryk przy kolacji powiedział swojej mamie, że jutro w mieszkaniu Kruszonów będzie rewizja i chce pana Romana o tym powiadomić. Pytał ją, czy zrobi dobrze.

Późnym wieczorem do naszego mieszkania zapukał w okno /mieszkaliśmy na parterze/. Tata otworzył mu drzwi i wpuścił do mieszkania. Drzwi od mojej i siostry sypialni były otwarte, i całą rozmowę z siostrą do dziś pamiętamy. Henryk ostrzegał moich rodziców, że o szóstej nad ranem urzędnicy ze skarbówki w zielonych mundurach przyjdą w obecności UB i Milicji, by przeprowadzić rewizję w naszym mieszkaniu i zarekwirować domniemany majątek. Tak też się stało. Kilka minut przed szóstą do naszego mieszkania weszło kilku umundurowanych panów. Wśród nich w zielonym mundurze urzędnik skarbówki Chelmin, dwóch ubowców i milicjant. Jak potem się dowiedziałem od moich rodziców, takich rodzin, które Henryk Jankowski ostrzegł w Starogardzie przed ubowcami, było bardzo dużo. Znam ich nazwiska, lecz nie mam kontaktu z nimi i nie wiem czy, życzyliby sobie ich upublicznienia. Potem Henio pracował w firmie "Ergasta" produkującą pastę do butów. Wkrótce zdał maturę i dostał się do seminarium duchownego w Pelplinie, które ukończył.

Ludzie, którzy w dzieciństwie nie przeżyli śmierci ojca, którzy nie zaznali ubóstwa, szykan i wykluczenia, nie mają prawa sądzić niektórych zachowań księdza prałata Henryka Jankowskiego. Ksiądz prałat Henryk Jankowski, którego znam z czasów wspólnego dorastania, w moim przekonaniu był księdzem z powołania. Nieżyczliwi księdzu prałatowi ludzie przypisywali mu rozmaite wymyślone w chorych głowach sensacje. Oszczerców raziła pedanteria księdza, jego zadbanie i elegancja. Ja znam go z lat 50-tych, gdy miał dwie koszule i na przemian codziennie je prał, by były czyste i widziałem, jak w swoim pokoju samodzielnie prasował kołnierzyki. Po prostu ksiądz Jankowski był wychowany w biednym, lecz porządnym domu. Ksiądz Jankowski był ambitnym proboszczem, bo taka był jego rodzina i tak został wychowany. Ksiądz Prałat Jankowski nie chciał jałmużny na budowę swojej świątyni. Szukał zgodnie z prawem metod zdobycia pieniędzy na restaurację katedry, co spotkało się z osądzaniem go w liberalnych mediach od czci i wiary. Gdy byłem redaktorem naczelnym "GK", przyjechała do mnie młodziutka pani redaktor z "Newsweeka" "szukająca jakichś sensacji i informacji z młodości księdza". Odpowiedziałem tej pani, że w Starogardzie nie znajdzie nikogo, kto zna rodzinę Jankowskich i Henryka Jankowskiego i rzekłby o nich złe słowo. Ksiądz prałat Henryk Jankowski był człowiekiem wielkiego serca i głębokiej wiary i takim pozostanie w pamięci mieszkańców Starogardu.

Bogdan Kruszona


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz