Tak mało jest pamiętnikarskich książek o Starogardzie i szerzej - o Kociewiu. Kilka można by spokojnie wydać nie obawiając się o ich poziom, ale nadal druk książki sporo kosztuje. Niech więc na razie książka Huberta Pobłockiego powstaje w formie elektronicznej.
Wspomnienia Huberta Pobłockiego
Nota o autorze [PDF]
Dziadkowie po kądzieli
Nie każdemu człowiekowi snującemu wspomnienia z czasów swego dzieciństwa danym jest wzrastać w otoczeniu dwóch naturalnych babć i dziadków. Tak było i w moim przypadku. Mego dziadka po kądzieli, Hermana Adolfa Warmbiera, zmarłego na 30 lat przed moim urodzeniem, znałem tylko z opowiadań mojej matki i z portretu zdobiącego do dziś ścianę mojego mieszkania. Urodzony, jak wynika z załączonego drzewa genealogicznego w roku 1863 w Żabnie, miał to rzadkie szczęście, iż ominęły go wojny. W swym krótkim życiu zajmował się murarstwem. W tym zawodzie zdobywał środki na życie i utrzymanie powiększającej się z roku na rok o jedną "gębę przy misce" rodziny. Ożeniony w roku 1891 z moją babcią po kądzieli, Franciszką Skibą, pochodzącą z Nowej Wsi spod Starogardu, jedną z trzech córek dróżnika kolejowego, Jana Skiby, wiódł szczęśliwe życie, jakie gwarantował swym poddanym u schyłku złotego XIX wieku cesarz II Rzeszy Niemieckiej Wilhelm II zdrobniale zwany "Wilusiem". Oboje dziadkowie mieszkali przez wiele lat tam, gdzie aktualnie dziadek znalazł zatrudnienie. Wówczas to pracę się szanowało i ceniło, jak coś najważniejszego w życiu. O "ruchomym" miejscu zamieszkania moich dziadków świadczą adresy uwidocznione na metrykach urodzenia ich dzieci. Łącznie mieli ich ośmioro. Czterech synów i cztery córki, wśród nich móją matkę, Salomeę. W kolejności przychodzenia na świat byli nimi: Edward, Klara, Klemens, Marta, Paweł, Pelagia, Salomea i Feliks. Szczytowym osiągnięciem zawodowym dziadka, jak mniemam, było uczestniczenie w budowanym na przestrzeni lat 1900 - 1903 szpitala przy ul. Hallera w Starogardzie. Od dzieciństwa znana mi była niemieckojęzyczna pocztówka - cegiełka rozprowadzana na tę inwestycję przez inicjatora budowy szpitala ks. Józefa Błocka. Licząca prawie sto lat, a przechowywana dotąd w uzyskanym w spadku po przodkach albumie "bryfkartka", przedstawia obok sylwetki ks. Błocka, na pierwszym planie budynek parterowy starego szpitalika, zaś w głębi wzniesione na wysokość drugiego piętra mury nowego szpitala. W prześwitach jego okien stoi kilka sylwetek męskich, z których jedna w kapeluszu oparta ręką o framugę okna, to mój dziadek. Informowano mnie przez lata całe o tym, że do dziś ani rzez chwilę w tę prawdę nie wątpię, mimo, że twarz jest nierozpoznawalna. Na równi z innymi sylwetkami moich przodków utrwalonymi na wiekowych pocztówkach reprodukowanych w albumie "Dawny Starogard" wzruszyłem się i na widok tej wyżej opisanej. Los chciał, iż wkrótce po oddaniu nowego szpitala do użytku mój dziadek stał się jednym z jego pierwszych pacjentów i otworzył statystykę zgonów. Zmarł 04.07.1904r jak wynika z aktu zgonu na ostre, rozlane zapalenie wyrostka robaczkowego. W owym czasie jeszcze takich przypadków nie operowano. Dopiero szereg lat później w swej prywatnej klinice w Chełmnie nad Wisłą, jako pierwszy w Polsce operacji na otwartym brzuchu dokonał lwowski profesor chirurg, Ludwik Rydygier.
Z relacji mojej matki wynika, a portret fotograficzny to potwierdza, że dziadek mój był, mimo zaledwie podstawowego wykształcenia, do którego miał prawo, jako poddany pruski, sumiennym rzemieślnikiem, lojalnym wobec kolegów i pracodawców, pełen godności, towarzyskim, gościnnym, opiekuńczym i wiernym mężem. Szczęśliwym ojcem siedmiorga swych dzieci, a ostatni syn urodził się w dzień po jego śmierci. Jak należy sądzić moja babcia w dniu pogrzebu dziadka leżała w połogu, a smutny obrządek wyprawienia pogrzebu spadł na barki ich dzieci i rodziny. W 34 roku życia moja owdowiała babcia rozpoczęła życie od nowa, za przysłowiowy wdowi grosz. Zapewne przy pomocy swych rodziców i krewnych oraz przystosowanych do samodzielnego życia starszych dzieci wiązała koniec z końcem, podjąwszy się prac nie wymagających kwalifikacji, jak: prania bielizny, prężenia firan, czy krochmalenia i prasowania kołnierzyków. Na szczęście w ówczesnym społeczeństwie zapotrzebowanie na wspomniane usługi było duże. Podstawową troską babci Franciszki Warmbier było zapewnienie środków do życia i dachu
nad głową swoim dzieciom. Mieszkanie w kamienicy przy ulicy Szewskiej stawało się coraz ciaśniejsze dla gromadki dzieci i na prowadzenie działalności usługowej. Niemieckojęzyczna książka adresowa miasta i powiatu starogardzkiego z roku 1905 na stronie 71 odnotowuje mieszkańca (od roku już nieżyjącego), głowę rodziny, Hermana Warmbiera z zawodu czeladnika murarskiego zamieszkałego przy ulicy Szewskiej pod Nr 5. Dom, w którym pierwsze lata życia spędzała moja matka stanowił fragment północnych murów obronnych miasta. Obok niego, idąc w kierunku kościoła farnego w parterowych domkach należących do ob. Ćwiklińskiego i ob. Szprady mieścił się magiel. W bezpośrednim sąsiedztwie kościoła pod wezwaniem św. Mateusza stał domek w którym mieszkali kościelni, Kamkowscy i Łukaszewscy i w posesji pod Nr l rodzina wieloletniego organisty, Dominika Kłosa. Na starych pocztówkach widać, że ulica Szewska okala starówkę od strony północno -zachodniej. Niestety na przedwiośniu 1945 roku część jej domów, w wyniku nalotów bombowych lotnictwa radzieckiego została zburzona. Dziś dla władz coraz zamożniejszego miasta, jakim jest Starogard Gdański odbudowa tego historycznego zakątka stała się zadaniem priorytetowym .
Lata przed pierwszą wojną światową, dla babci wdowy i jej dzieci wypełnione były troską o byt, żmudną, ciężką pracą codzienną i nauka kolejnych dorastających do podjęcia edukacji szkolnej dzieci. Starsze z nich przekazywały młodszym swe atrybuty szkolne. Tego wymagała konieczność oszczędzania na wszystkim, co do egzystencji było konieczne. Na starszych dzieciach ciążył obowiązek zajmowania się i pomagania młodszemu pokoleniu. Każdego roku zaopatrywano piwnice w zapasy żywności. Przede wszystkim były to ziemniaki zbierane własnoręcznie na polach moich pradziadków, Skibów z Nowej Wsi i Warmbierów z Żabna. Po żniwach do obowiązków dzieci należało zbieranie kłosów.
Dzieci moich dziadków mieszkały, wzrastały, uczyły się i bawiły zawsze w otoczeniu licznej gromady rówieśników różnych mniejszości narodowych zamieszkujących Starogard. Towarzyszami ich dzieciństwa byli Żydzi i Niemcy najliczniej zamieszkujący wówczas Starogard. Nauka dla wszystkich odbywała się w języku niemieckim. W domu dziadków używano wszakże równolegle języków: polskiego, niemieckiego i posługiwano się gwara kociewską. Prowadziło to do wzajemnego zachwaszczania się języków które stanowiły swoisty konglomerat.
Zaborcy pruskiemu zależało na germanizowaniu ludności miejscowej. Ktokolwiek się tym planom opierał był napiętnowany. Dotyczyło to również dziatwy szkolnej. Ofiarą pobicia w szkole, przez niemieckiego nauczyciela, był starszy brat matki, Klemens. Za używanie niedozwolonego w obrębie murów szkolnych języka polskiego, został do krwi pobity przez nauczyciela służbistę. Z wszystkimi tymi kłopotami musiała sobie radzić moja babcia przez następne 34 lata wdowieństwa.
Była kobietą ogromnej pracowitości, szlachetną, sprawiedliwą, wrażliwą na cudzy ból i niedolę. Wymagająca dla swych bliskich, surowa i nieustępliwa wobec dzieci i wnuków, które kochała jednakowo doceniając ich pozytywne cechy. Otaczał ją zewsząd głęboki szacunek ze strony tych co ją poznali. Nie narzekała nigdy na los i nie ubiegała się o jakiekolwiek zapomogi ze strony instytucji miejskich, czy charytatywnych. Sama, na ile mogła, wspierała uboższych od siebie. Szła przez życie z podniesionym czołem i z godnością. Znalazła wsparcie w głębokiej wierze i społeczno - religijnej działalności. Należała do zakonu św. Franciszka. Wraz z grupami wiernych odbywała pielgrzymki do sanktuariów oraz do Krakowa na Wawel. Gdzie biło, mimo trwających rozbiorów, serce Polski. Poznanie historycznych pamiątek polskich pozwalało jej i jej dzieciom kultywować patriotyzm i zachować polskość do roku 1920, dnia nowych narodzin niepodległej ojczyzny. Starogard zajęty został przez wojska generała Józefa Hallera dnia 29.01.1920 roku. Należała wraz z córkami i najstarszą wnuczką, Urszulą do Związku Katolickich Polek w Starogardzie.
Dziadkowie po mieczu
Rozalia z Urbańskich - Pobłocka i Jakub Pobłocki
Pełniejsza okazja do poznania moich dziadków po mieczu, Rozalii z Urbańskich i Jakuba Pobłockiego była mi dana dzięki ich długowieczności. Jakub Pobłocki urodził się roku 1875. zmarł w 1949. jego ojcem był urodzony w 1855 roku Andrzej, a matką Barbara Skowrywna (1831-1918). Już jego przodkowie cieszyli się, jak na owe czasy, długim życiem. Babcia Rozalia z Urbańskich - Pobłocka urodziła się w roku 1879 w Rokitkach Tczewskich. Oboje żyli ponad 73 lata. To dużo jak na uczestników dwu wojen światowych.. Zmuszeni jak wiele dzieci chłopskich, do opuszczenia przeludnionych wsi i szukania pracy i warunków do samodzielnego życia w rozwijających się przemysłowych miastach Pomorza, dotarli do Starogardu. Tu się poznali i założyli rodzinę. Jednak również i oni u początków swego małżeństwa, zanim znaleźli stały dach nad głową, pracę i warunki do wychowania dzieci, wędrowali z miejsca na miejsce. Świadczą o tym metryki urodzenia ich dzieci, z których każde z pięciorga urodziło się w innej miejscowości. Najstarsza Agnieszka w Pelplinie, Anna w Zdunach, Paweł - mój ojciec - w Waćmierku, Jadwiga w Duisburgu , a ich najmłodszy syn Leon w Starogardzie, już w niepodległej Polsce. Z pewnością przyczyną tej nieustannej wędrówki, jak i w przypadku mych dziadków po kądzieli, była pogoń głowy rodziny Jakuba, najemnego robotnika rolnego, za pracą. Posiadanie kilku lub kilkanaście hektarów ziemi przez głowę rodziny, XIX wiecznego reproduktora, nie starczało na obdzielenie nią wszystkich męskich potomków. Pobłoccy, jako zubożała szlachta wywodząca się z trzech ostoi rodowych na Kaszubach: Pobłocia wejherowskiego, lęborskiego i słupskiego rozpierzchli się po całym Pomorzu w poszukiwaniu środków do życia. O tym, iż moi przodkowie wywodzą się z rodów Kaszubsko - Kociewskiech świadczą przechowywane dotąd w moich rodzinnych archiwach liczne dokumenty: niemiecko, polsko i łacińsko języczne. Dotyczą one spraw spadkowych, nadań, wyroków sądowych, podziałów majątkowych, zaległości podatkowych i innych. Akta, ręcznie pisane na czerpanym papierze, sygnowane są pieczęciami kancelarii króla pruskiego. Dotyczą też koligacji rodzinnych z innymi, znanymi rodami na Pomorzu. Pozostawiając dociekliwości naukowej heraldyków posiadane przeze mnie dokumenty, częściowo w formie kserokopii załączonych do niniejszej pracy konkursowej, w dalszym ciągu moich wspomnień skupię się na znanych mi z autopsji dziadkach Pobłockiego, Jakub urodził się w Ciecholewach. Rozalię z Urbańskich poślubił w roku 1900 w Starogardzie. Przez kilkanaście lat swego małżeństwa, wśród częstych przeprowadzek, podczas okresów rozłąki z mężem, wśród mnóstwa obowiązków i kłopotów materialnych, babcia Rozalia, zwana przez swe dzieci i wnuczęta, oma zaś dziadek opuszem, kontynuowała, będąc matką pięciorga dzieci swój matczyny obowiązek. Ani na chwilę jej ręce, bądź to zajęte pracą w polu u swych rodziców, lub krewnych, bądź to robieniem na drutach: pończoch, swetrów czy szalików, lub innej robótki nie odpoczywały. W roku 1911, kiedy to mój przyszły ojciec osiągnął 6-ty rok życia oboje oma i opusz - zdecydowali wyjechać z pierwszą trójką swych dzieci na "Sachsy". Wzorem wielu Pomorzaków, Poznaniaków, Ślązaków wyruszyli - za chlebem -do Niemiec, nad Ren. Odtąd przez 10 lat ich nową ojczyzną stało się Zagłębie Ruhry. Bywają jeszcze i dziś na świecie miasta, regiony, strefy mające własne oblicze, styl czy charakter. Zagłębie Ruhry z początków wieku XX miało też swój swoisty stygmat na który składało się wiele elementów, jak: kopalnie węgla, huty, stalownie, które przetapiały surowce naturalne na kruszec potrzebny do prowadzenia ekspansyjnej polityki mocarstwowej cesarskiej II Rzeszy. W przede dniu I wojny światowej, dumą Niemiec była założona w roku 1853 przez hrabiego Henryka zu Stoltenberg - Wernigerode huta nosząca imię założyciela - "Henryka". Ciągle rozbudowywany kombinat hutniczo -odlewiczo - walcowniczy posiadający 44 pieców, baterie koksownicze, kopalnie węgla połączone w jeden koncern wchłaniał, jak gąbka wodę, każdego przybysza ze wschodu Europy, by za niską cenę pracy jego mięśni, potu a często utraty zdrowia lub życia powiększać produkcję. W roku 1911 ów końcern zatrudniał 35 tysięcy ludzi. Konkurowały z nim huty Krupa i Thyssena, u którego znalazł zatrudnienie mój opusz. Wśród ludności Zagłębia, szczególnie tej napływowej, szerzyły się choroby fizyczne i duchowe. Zamierało życie religijne. Ludzie się demoralizowali. W pogoni za pieniądzem pracowali w niedziele i święta, odchodzą od Kościoła i jego przykazań. W takich to warunkach przyszło żyć moim dziadkom. Trójka ich dzieci przybyłych z Polski kontynuowała naukę w szkole niemieckiej. Po jej ukończeniu, w zakresie podstawowym, posiedli, zdaniem niemieckich władz, dostateczny zasób wiedzy, by pracować fizycznie w przemyśle lub w rzemiośle. O zdobyciu kwalifikacji urzędniczych lub wolnego zawodu, choć przez jedno z dzieci, dziadkowie nie mogli nawet marzyć. Ze szkoły niemieckiej mój ojciec wyniósł umiejętność pięknego kaligraficznego pisma, które zawsze u niego podziwiałem, nie mogąc w najmniejszym stopniu go w tym naśladować. Zaledwie trzy lata żyli kociewscy emigranci, "gastarbeiterzy" we względnym spokoju. W roku 1914, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, jako pierwszych w charakterze mięsa armatniego wcielono do wojska robotników produkujących na własną zgubę broń. Opusz, jako jeden z milionów żołnierzy znalazł się na froncie pod Verdim, gdzie został ciężko ranny w rękę i nogę. Przez miesiące, a nawet lata, do końca wojny, leczono go w lazaretach wojskowych. Oma z renty inwalidzkiej utrzymać musiała, powiększoną w międzyczasie o kolejną córkę Jadwigę, pięcioosobową rodzinę. Chciałoby się rzec "Biednemu wiatr zawsze w oczy wieje". Po jako takim powrocie do zdrowia, ze sztywną lewą ręką, częściowym brakiem palców u lewej dłoni, kontuzjowaną lewą nogą i brakiem perspektyw na jakiekolwiek stałe zajęcie w powojennych Niemczech, opusz postanowił powrócić do swoich, do Polski. Odczekawszy aż do Starogardu - wraz z wojskiem generała Józefa Hallera - powróci niepodległość, sprzedawszy wszystko co się dało spieniężyć, dziadkowie z czwórką swych dzieci, ubodzy jak przed wyjazdem na "Sachsy", dodatkowo okaleczeni na ciele i duszach powrócili na Kociewie. Znalazłszy oparcie w swych rodzinach na wsiach, skąd się wywodzili, zaczęli nowe życie. Oma wciąż powtarzała "choćby o suchych bulwach zes solo, abo i samych psijach wew łoccie byle żyć w wolnej Polsce". Starsze z dzieci znalazły dorywczą pracę na wsiach. Oma, jeszcze stosunkowo młoda kobieta, otrzymała zatrudnienie w fabryce tytoniu u Goldfarba. Niebawem wprowadziła do tej fabryki swego syna Pawła, który wyuczył się rzadkiego zawodu przędzenia tytoniu. Tytoń ów, nasączony odpowiednio spreparowanymi sokami owocowymi, sprzedawany był w glinianych słojach, jako namiastka przyszłej gumy do żucia. Opusz tymczasem zdobył pracę stróża nocnego na budowie najdłuższego wówczas domu komunalnego przy ulicy Nowowiejskiej w Starogardzie. Po zakończeniu jego budowy rodzina stróża otrzymała w nim jednopokojowe mieszkanko z kuchnią, a wygódką na podwórzu. Było to największe szczęście dla liczącej już wówczas 7 osób, powiększonej w międzyczasie o urodzonego w Starogardzie najmłodszego syna Leona, rodziny. Zarówno babci ze strony matki, opuszowi i omie ze strony ojca wiele zawdzięczam. Sami ciężko doświadczeni przez życie, widzieli we mnie, swym wnuku, nadzieję na lepszą przyszłość. Zaznawszy biedy, poniewierki, przeżywszy dwie wojny światowe, utratę bliskich pragnęli dla mnie, jedynaka lepszych perspektyw. Wszczepiali mi niezłomne zasady moralne, chęci do nauki, zalecali wybór wolnego zawodu, świecili przykładem, imponowali pracowitością, oszczędnością i dyscyplinowaniem. Jeśli cokolwiek z dorobku mego życia jest owocem mojej pracy to powstało ono, zaowocowało z ziaren przez nich posianych i ich rękoma pielęgnowanych. Jednakową troską i miłością darzyli swe starsze ode mnie wnuczęta: Urszulę z Derów-Gajda i Zygmunta Pobłockiego. Jednak naszego awansu społecznego i ukończenia przez nas studiów wyższych nie dożyli. Mniemam, że i ich prawnukowie czerpią z genetycznie zakodowanych, pozytywnych cech swych pradziadków Pobłockich.
"Toć oma i opusz dziwoweli by sia chdyby wiedzieli, że jejich praknap Ryszard je uczały, a sryty : Lidia szkolno, Danka urzandniczko, Ewka bambni na klawikordzie".
Moi cioteczni bracia i siostry
Jako jedynak wzrastałem wśród krewnych, ludzi dorosłych. Luźne kontakty, przeważnie spotkania z okazji świąt miały sporadycznie miejsce w białym domku dopóty, dopóki żyła nestorka rodziny, Franciszka Warmbier. Wtedy schodziły się dzieci. Najbliższą mi siostrą cioteczną była Urszula Warmbier, córka Marty, samotnej matki, siostry mojej mamy Salomei z Warmbierów Pobłockiej. Młodsze ode mnie rodzeństwo, dzieci mej siostry z Warmbierów i Jarosława Mauksów to: Jan i Ewa. W przeszłości, szczególnie w latach wojny byliśmy blisko siebie spędzając ten ponury pod każdym względem okres życia wspólnie pod opieką naszych mam, cioć i wujków w białym domku nad Wierzycą. Ciepła w zimowe dni dostarczał nam czynny również podczas II wojny światowej zakład krochmalenia kołnierzyków założony u zarania XX w. przez babcię Franciszkę, a przejęty w spadku po niej, wraz z klientelą, przez ciocię Martę.. Wśród "kuńdów" zakładu byli też zamożni chłopi z okolicznych podstarogardzkich wsi. Niejednokrotnie za usługi prężenia firan na specjalnej ramie płacili płodami ziemnymi, a także wielce pożądanym nabiałem, czy drobiem, tak cennym w dobie reglamentacji żywności na kartki. Beneficjantami ich hojności byliśmy my, najmłodsze pokolenie Kociewiaków, nadzieja naszych rodziców. Jeszcze w latach studiów w Akademii Medycznej 1951-1955 korzystałem z wszechstronnej pomocy i ciepła rodzinnego domu Mauksów w Gdańsku- Oliwie. Mieszkałem u nich i stołowałem się na prawach członka rodziny. A ciocia Marta prowadząca gospodarstwo swej córki i zięcia dogadzała nam jak mogła, sporządzając ulubione kociewskie dania. Jan Mauks ożeniony z Ewą Kaszczuk, Kresowianką z Wołynia, doczekał się dwóch synów; Adama absolwenta Uniwersytetu Gdańskiego, kierownika redakcji sportowej w Gazecie Morskiej. Od niedawna ożeniony z Lucyną Nogal. Michał jest absolwentem Wydziału Rzeźby Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Gdańsku. Kawaler.
Ewa z Mauksów wyszła za mąż za Waldemara Podgórskiego. Mają syna Andrzeja i wnuka Mateusza.
Dobrze mi znana z niesfornych lat wczesnego dzieciństwa, moja była opiekunka Bernadeta, córka najstarszej siostry ojca, Agnieszki i Waleriana Derów, wyszła za mąż za Reglińskiego. Dwie z ich czterech córek wybrały za swą ojczyznę Niemcy, a dwie Polskę. Ona sama mieszka samotnie w Pelplinie. Jej młodsza siostra Urszula z Derów- Gajda była żoną Jana Gajdy. Zmarła w latach osiemdziesiątych. Ich syn Ryszard ukończył studia archeologiczne na Uniwersytecie Gdańskim. Mieszka wraz z żoną i córką w Warszawie. Córka Urszuli, Lidia z Gajdów - Szyc jest nauczycielką w Trójce. Jej mąż Roman Szyć prowadzi kancelarię adwokacką w mieście rodzinnym. Bezdzietni. Brat matki, Paweł Warmbier i jego żona Zofia z domu Kluk mieli dwie córki: Urszulę i Walburgę. Zdrobniale zwane: Urcia i Micia. Urszula z Warmbierów -Frankowska zamężna z Edwardem wyjechali wraz z synem, synową i czterema wnuczkami do Niemiec w roku 1989 i osiedlili się w Hamburgu. Walburga zmarła w latach osiemdziesiątych w Białymstoku.
Starszy ode mnie brat cioteczny, Zygmunt Pobłocki wychowywany przez samotną matkę Jadwigę, siostrę mojego ojca, przez całe dzieciństwo dominował nade mną siłą i przewagą doświadczenia. Szybko się usamodzielnił, założył rodzinę, ożeniwszy się z Haliną Libiszewską. Oboje już jako pracujące małżeństwo, ukończyli zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie w Poznaniu i zostali radcami prawnymi instytucji państwowych w Starogardzie Gdańskim. W ich ślady poszła ich jedyna córka Danuta, która ukończyła studia prawnicze na Uniwersytecie Gdańskim i obecnie pełni funkcję wicedyrektora administracyjnego (jak przed laty jej ojciec) Szpitala Powiatowego im. św. Jana w swym mieście rodzinnym. Panna. Jak widać na przestrzeni minionego stulecia w naszej rodzime ilość przeszła w jakość.
Zmarłym bliskim z rodziny i tym z poza rodziny, którym wiele zawdzięczani, sukcesywnie poświęcam artykuły wspomnieniowe w prasie.
Wczesne dzieciństwo
Moi rodzice, Salomea Warmbier i ojciec Paweł Pobłocki, poznali się w zakładzie pracy, Polskim Monopolu Tytoniowym. Powstał on w wyniku upaństwowienia dawnej fabryki Ariego Goldfarba w roku 1924. Ojciec Ariego, Jakub był założycielem fabryki wyrobów tytoniowych przy ulicy Kościuszki w Starogardzie. Działający od 1.9.1839 roku zakład przez sto lat, do wybuchu II wojny światowej, dawał zatrudnienie i godne warunki bytowania wielu pokoleniom starogardzian. Dla rodziny Goldfarbów pracowała mieszkająca gdzieś od roku 1911 w ich bezpośrednim sąsiedztwie, moja babcia Franciszka Warmbier. Nazwisko Goldfarb było na ustach wszystkich mieszkańców grodu nad Wierzycą. Pracodawcy, dobroczyńcy, fundatorzy przytułków dla bezdomnych, mecenasi sztuki, jakimi były pokolenia Goldfarbów, rzetelnie zasłużyły sobie na najwyższy szacunek i wdzięczność mieszkańców stolicy Kociewia.
Moi rodzice pobrawszy się w roku 1933, początkowo nie dysponując własnym mieszkaniem, mieszkali z osobna. W mieszkaniach swoich rodziców u boku licznego rodzeństwa w jednej izbie, dzieląc siennik wypchany słomą z bratem i siostrą. Wesele mojej 33 letniej matki z młodszym od niej o 5 lat ojcem nie było huczne. Nie było też poprzedzone szyciem białej sukni z welonem, nie uświetniało go żadne paradne przyjęcie weselne. Ślub odbył się tradycyjnie w starogardzkiej XIV wiecznej farze. Ślubu udzielał młodożeńcom proboszcz ks. Henryk Szuman, który niebawem miał się dać poznać jako prężny działacz społeczno - religijny J eden z inicjatorów budowy osiedla około 80-ciu domków jednorodzinnych dla ubogich rodzin katolickich. Z tej okazji skorzystali moi rodzice. Szczęśliwcy mający oboje stałą, dobrze płatną pracę w Polskim Monopolu Tytoniowym.
Moje pojawienie się w rodzinie nastąpiło pewnego styczniowego, mroźnego dnia roku 1934. W trudnym zadaniu przebicia się na świat pomogła mojej matce
i mnie dyplomowana akuszerka nazwiskiem Bless. Bleska, jak ją powszechnie nazywano Jeszcze długo opiekowała się mną, gdyż napędziłem wszystkim moim opiekunom, swą ciężką chorobą u progu niemowlęcego życia, solidnego strachu. Urodzony, jak zwyczaj nakazywał, w warunkach domowych w mieszkaniu mojej babci Franciszki, owym "białym domku" należącym do jednego z najbogatszych ludzi w mieście, młynarza Wiecherta, w środku zimy w niedogrzanych ogromnych pokojach, złożony zostałem po przyjściu na świat do kosza na bieliznę. W następstwie tego przeziębiłem się, co pod koniec trzeciego miesiąca życia zaowocowało zapaleniem ucha wewnętrznego. Nie muszę dodawać jak z tego powodu cierpiałem. Jednak ból ten, dzięki konstrukcji mózgu ludzkiego, przeszedł w niepamięć. W podświadomości pozostały pewne ślady do dnia dzisiejszego. Są nimi objawy halucynacji jakie każdorazowo przeżywam przy chorobach gorączkowych (grypie, anginie, zapaleniu górnych dróg oddechowych). To ciężkie doświadczenie oseska, dzięki informacjom uzyskanym od starszej ode mnie siostry ciotecznej, Urszuli pomogła mi rozszyfrować psychoanaliza Zygmunta Freuda. Po latach poznałem przyczyny niepokojów pojawiających się w czasie trwania w/w chorób gorączkowych. Niewiele brakowało, a zakończyłbym swe młode życie w szpitalu wybudowanym przez mego dziadka Hermana. Diagnoza postawiona przez dr Alfonsa Gaszkowskiego i skierowanie mnie na zabieg operacyjny do szpitala pod wezwaniem św. Wincentego w Tczewie, do jedynego operatora -laryngologa, wykonującego tak wówczas skomplikowaną operację, jak wycięcie wraz u ogniskiem zakażenia, wyrostka sutkowatego kości klinowej u 4 miesięcznego oseska graniczyło z cudem. Ludzkość wówczas nie dysponowała jeszcze tak potężną bronią w walce z drobnoustrojami, jakimi są dziś antybiotyki. Pozostawał skalpel, dłuto, sulfonamidy oraz wiara w sprawność manualną operatora. Swe przeżycie zawdzięczani, nie tylko operatorowi, ale i znakomitej opiece sióstr Wincentek, a nade wszystko mojej cioci, siostrze matki, Marcie, która wbrew woli ślepo kochającego mnie ojca, zawiozła mnie pociągiem do owego oddalonego o 24 km od Starogardu, szpitala w Tczewie. Z
nią to, po latach, już jako 5-cio letni, świadomy, wiele pamiętający "knap", udałem się do Tczewa, by podziękować Bogu, personelowi szpitala i memu dobroczyńcy za uzdrowienie. Niestety lekarz, któremu zawdzięczam życie już nie żył. Na zawsze pozostaję mu wdzięczny! W przedsionku szpitala, do którego prowadziły dość strome schody, stała sylwetka wyciętego z blachy, pomalowanej na czarno, murzyna. Po wrzuceniu na tacę - którą trzymał jedną ręką- monety, tenże poruszając głową dziękował ofiarodawcy. Oprócz zapachu lizolu pozostały mi jeszcze w pamięci przemykające bezszelestnie, korytarzami szpitala siostry wincentki, których głowy otaczały lśniące, nakrochmalone, białe i jak łabędzie skrzydła wielkie, komety.
Zakładając, że jednym z najważniejszych celów małżeństwa jest wspólne wychowywanie dzieci, wspólna troska o ich dobro i przyszłą ich wartość jako obywateli, muszę przyznać że i moi rodzice innych pragnień ani dążeń nie mieli i temu jednemu celowi, obok budowy domku, który też temu służył, podporządkowali całe swoje postępowanie. Temu poświęcili całą swoją świadomość, wszystkie swoje siły i każdy dzień niełatwego, dodatkowo skomplikowanego przez wybuch II wojny światowej, życia. Ojciec mój był trzecim z kolei dzieckiem swych rodziców, urodzony w roku 1905 w Waćmierku koło Pelplina przemierzał wraz z rodzicami i starszymi siostrami: Agnieszką i Anną, Kociewie i "Sachsy". Od swego rodzeństwa wyróżniał się tym, że po emigracji do Duisburga, od początku do końca uczęszczał do jednej i tej samej szkoły niemieckiej, uzyskując pełne podstawowe wykształcenie. Biegła znajomość języka niemieckiego i zapoznanie się z mentalnością niemiecką pozwoliły mu przetrwać II wojną światową w formacji paramilitarnej tzw. Organizacji Todta. Pracowity, zapobiegliwy niedługo cieszył się szczęściem rodzinnym i nowo wybudowanym domkiem na osiedlu zwanym Abisynią, położonym na zachodnich obrzeżach miasta. Wybuch wojny w dniu 01.09.1939 roku przerwał spokojne, pokojowe bytowanie i nadzieję na rozbudowę domku, powiększenie rodziny, radowanie się rozwojem niepodległej, od tak niedawna Polski. Kampanię wrześniową,
wraz z innymi Kociewiakami, przeszedł pod Grudziądzem, gdzie wkrótce po uformowaniu się i wyjściu na linię frontu, jego oddział został wzięty do niewoli Zwolniony w listopadzie tego samego roku, próbował jeszcze werbalnie, po wypiciu kilku "szkiełków sznapsu" przeciwstawić się okupantowi wznosząc na Rynku starogardzkim, w języku Goethego kilka okrzyków antyhitlerowskich. Biedak sądził, że jak za "Wilusia" można będzie swobodnie się o władzy wypowiadać. Za swój czyn został osadzony w "tórmie", wieży broniącej w średniowieczu dostępu do miasta od strony Gdańska, zwanej też gdańską. Z matką, ukradkiem od ulicy Kanałowej, próbowaliśmy z nim - umieszczonym w celi na poddaszu - przywartym pobitą, posiniaczoną twarzą do kraty okienka więziennego, nawiązać kontakt. Skończyło się to na ostrzeżeniu nas przez wartownika niemieckiego zmuszającego nas do bezzwłocznego opuszczenia terenu przyległego do wieży. Dziś miejsce to upamiętnia tablica pamiątkowa mówiąca o kaźni jakim w latach okupacji była wieża, jedno z licznych miejsc zagłady na Pomorzu.
Po wyjściu na wolność, ojciec powołany został do wyżej wspomnianej służby, działającej na zapleczu frontu wschodniego. Przez lata okupacji hitlerowskiej, już jako "knyrps" miałem tylko sporadyczne kontakty z ojcem. Z frontu przeważnie przyjeżdżał nocą. Wpadał do naszego domku na trzydniowe urlopy, Szczęście przebywania z nim w rodzinnym gronie liczyło się w godzinach. Spędzaliśmy je razem, przeważnie trzymając się za ręce i unikając snu, by jak najdłużej być razem. Krótkie odwiedziny u omy i opusza na pobliskiej ulicy Nowowiejskiej, wymiana informacji na temat zabitych krewnych, zaginionych, lub służących w Wermachcie, partyzantce wujków, stryjków szybko wypełniała godziny urlopowe. Warto zaznaczyć, ze moi krewni w czasie wojny rozsiani byli na frontach od Smoleńska przez Hamar w centralnej Norwegii, po francuskie wybrzeże Kanału La Manche. Wujek Walerian Dera zaś już od października 1939 roku spoczywał w masowym grobie pomordowanych Polaków w Szpęgawsku.
Za każdym razem ojciec przywoził dla nas utrzymujących się ze skąpych kartkowych racji żywnościowych, obywateli II grupy "eindeutschowanych", koszyki pełne jaj, masła, twarogu, a bywało kurę i kaczkę. Najbardziej z przywożonych przysmaków przepadł mi do smaku miód pszczeli. W czasie okupacji znałem tylko miód sztuczny i wszelkie namiastki, "ersatze", po sacharynę zastępującą cukier, włącznie. Zawsze też ojciec interesował się moimi postępami w nauce. Od roku 1940 uczęszczałem do niemieckiej szkoły podstawowej. W każdym z listów frontowych zachęcał mnie do solidnej nauki, bym uniknął jego losu, pracy "zes szypo wew rancach". Nie wiem na ile owe zachęty zapadały wówczas w mą pamięć, a na ile puszczałem je mimo uszu. Faktem jest, ze wybrałem sobie, za sugestią starszych z rodziny i pracującego w naszym miasteczku dentysty Arnolda Herrmanna, zawód lekarza - dentysty i jako pierwszy z rodziny ukończyłem studia wyższe. Stało się tak już po wojnie w nowej społeczno - politycznej rzeczywistości.
Moja matka, Salomea była przedostatnim dzieckiem mych dziadków. Urodzona 25 XII 1900 roku w mieszkaniu swego wujostwa, Skibów przy ulicy Bocznej Nr l (wskazuje na to zapis w metryce urodzenia). Dziś w domu tym przyległym do murów obronnych i baszty gdańskiej mieści się Muzeum Ziemi Kociewskiej. Niczym szczególnym spośród trzech starszych sióstr się nie wyróżniała. Klara, Marta, Pelagia opiekowały się nią. Pomimo tej opieki, pewnego dnia spadła ze stopni schodów prowadzących do kolejnego mieszkania moich przenoszących się z miejsca na miejsce dziadków. Mieściło się ono przy ulicy Kanałowej. Odtąd przywarło do niej przezwisko Lauka, gdyż po upadku sama się pocieszając, nie umiejąc jeszcze wymówić swego skomplikowanego imienia, Salomea, mawiała "Lauka ma auka". Przed wybuchem I wojny światowej zdążyła jeszcze ukończyć szkołę podstawowa. Poznała w niej, jak i starsze rodzeństwo, obowiązujący dziatwę szkolną repertuar pieśni i piosenek niemieckich. Mając dobry słuch, pamięć muzyczną i niski, ciepło brzmiący głos altowy chętnie śpiewała pieśni z klasycznego repertuaru. W gronie swego
rodzeństwa stanowiącego z czasem mały zespół instrumentalne - wokalny zawsze śpiewała drugim głosem. Stojąc obok niej w tłumie uczestników mszy św. w farze z dumą przysłuchiwałem się jej śpiewowi, gdy wykańczała frazę swym niskim głosem. Do jej i jej rówieśników -jeszcze przed wojną -ulubionych sportów należała jazda na łyżwach. Na czynnym przez całą zimę, przyległym do domostwa zajmowanego od około roku 1911 przez babcią, lodowiska można było tanio wypożyczyć łyżwy. Przy wtórze muzyki orkiestry wojskowej do późnego wieczora, przy oświetleniu jarzących się lampionów można było się wyszaleć. Niestety wybuch I wojny światowej pozbawił mieszkańców miasteczka garnizonowego, jakim od roku 1772 był Starogard, i tej przyjemności.
W następstwie wojny pojawił się w co biedniejszych rodzinach głód i epidemie. Na czerwonkę zmarło dwoje najstarszych dzieci moich dziadków: Edward i Klara. Znów ciężar wychowania i utrzymania młodszego pokolenia spadł na barki biednej wdowy. Z całą szóstką swych dzieci, obok "pletowania platizrem" zabiegać musiała o chleb codzienny imając się różnych dodatkowych zajęć. Moja matka wspominała jak to przez całe dzieciństwo wszystkie dzieci, posłuszne swej matce, pracowały od wiosny do późnej jesieni na polach otaczających Starogard, by "obzorgować" zapasy żywności i opału na zimę. Zbliżający się kres zaboru pruskiego wywołał wśród ówczesnej młodzieży wybuch fali patriotyzmu. Nasilała się działalność chóralna, sportowa, religijna. Powstawały towarzystwa społeczno - kulturalne. Wkroczenie wojsk generała Józefa Hallera do miasta wywołało entuzjazm wśród mieszkańców grodu będącego przez 148 lat w niewoli pruskiej. Dom Warmbierów był szczególnie rozśpiewany. Sześcioro rozśpiewanego rodzeństwa oraz idylliczne położenie domostwa - tuż nad brzegiem rzeki i drogą wiodącą z południa na północ przez park miejski - romantyczny ustrojony latem kwiatami, ciągnący się wzdłuż domu balkon, stanowiły naturalną estradę dla muzykującej młodzieży. Jeszcze do dziś wspominaj ą popisy rodziny Warmbierów najstarsi mieszkańcy miasta, niejednokrotnie współuczestnicy chóralnych śpiewów. Mam tu na myśli
Bernarda Janowicza, swego czasu pierwszego tenora chórów kościelnych, Stefanie Domską dawną sąsiadkę z "białego domku", Małgorzatę z Kierszków Lubasiewicz spowinowaconą z rodziną Warmbierów i innych. Gdy po moich "powtórnych narodzinach" w szpitalu w Tczewie wróciłem do Starogardu zamieszkałem u babci Franciszki, jej najstarszej córki Marty i tejże córki Urszuli. W skład rodziny wchodzili jeszcze starzy kawalerowie wuj Klemens i Feliks. Dla wszystkich stałem się pępkiem świata. Moi rodzice tymczasem pracując i oszczędzając pieniądze na budujący się dom, wymarzony domek jednorodzinny zamieszkali w jednoizbowym mieszkaniu, którego klatka schodowa sąsiadowała z klatką schodową orny i opusza Pobłockich. Zdecydowali, że do chwili wprowadzenia się na swoje pozostanę pod pieczołowitą opieką doświadczonej babci, wdowy i troskliwej cioci Marty i jej córki Urszuli. Była to jedna z przyczyn dla których nie miałem normalnego dzieciństwa. Okres od trzeciego roku życia począwszy, w którym zaczyna funkcjonować pamięć, budzi się świadomość, jakieś może niezupełne jeszcze poczucie słuszności i sprawiedliwości, ten ważny z punktu widzenia kształtowania się osobowości młodego człowieka czas, spędziłem w pewnym oddaleniu od moich rodziców, niewiele stykając się z nimi i nie wiele pamiętając o nich. Czym są dla każdego dziecka ojciec i matka, tym byli dla mnie babcia, ciocia i wujkowie. Ciocię Martę do dziś uważam za moją drugą matkę. Kobiety z mego otoczenia stały się dla mnie największą miłością, dobrem, bezpieczeństwem, ostoją. Kołysanki nucone przy łóżku, które nota -bene z nimi dzieliłem, bajeczki, cierpliwie odpowiedzi na pierwsze dziecięce pytania, pieszczoty, upominki i kary - wszystko to pochodziło nie z rąk matki czy ojca, lecz od babci i cioci, siostry ciotecznej, czy wujków. Te kilka pierwszych lat mego życia spędzonych z dala od naturalnych rodziców w pewnym sensie zaciążyło w dalszym dorosłym życiu na naszych wzajemnych stosunkach uczuciowych. W domu nad Wierzycą było mi bardzo dobrze. Tam z ust babci słyszałem zapamiętane do dziś słowa i melodie licznych pieśni kościelnych, "Kiedy ranne wstaj ą zorze", uczyłem się wierszyków
patriotycznych prowadząc z nią dialog: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały, śpiewałem pierwsze polsko - niemieckie kolędy pod roziskrzoną światłem woskowych świeczek choinką: "Lulaj że Jezuniu" czy "O! Tannenbaum, o! Tannenbaum". Z kolei u omy i opusza słuchałem opowieści z "rury", jak nazywali miejsce swego dziesięcioletniego, dobrowolnego zesłania, Duisburg. Opusz, inwalida wojenny spod "Werdunu", jak mawiali kombatanci pierwszej wojny światowej z którymi spotykał się na ławeczce w parku, nauczył mnie niejednej przyśpiewki kociewskiej jak np., tej: "Tabaka je dobra na łoczy, jak so chlebem brzuszek natłoczysz, siedem mnilów łuńdziesz i precz nie łusióńdziesz".
Nie miałem przy sobie rówieśników, towarzyszy zabaw, wzrastałem sam wśród dorosłych. Próba zainteresowania mnie ochronką, prekursorką przedszkola, skończyła się po doprowadzeniu mnie tam, wrzaskiem. Chętnie chodziłem z babcią na targ mieszczący się wówczas na centralnym placu, wokół ratusza w Rynku. Pamiętam kupowane na mendle, wybierane z sieczki w plecionych koszach, jajka, Zapach wiejskiego masła, niejednokrotnie oferowanego w opakowaniu z liści łopianu. Najwartościowsze, zdaniem babci było to żółte, zawierające najwięcej tłuszczu. Mnie przy tej okazji zdarzało się połasować. Otrzymywałem, bądź to żelatynową myszkę, bądź też "fefernusstanga" w jaskrawych biało - czerwonych kolorach, lub w zależności od zasobności babcinego portfela, murzynka składającego się z ubitego białka pokrytego polewą czekoladową osadzonego na andrucie. Tak cudownie, beztrosko było aż do śmierci babci w roku 1938, kiedy to jako 4 i pół letni "gzub" po raz pierwszy doznałem ostatecznego rozstania z kimś mi najbliższym. Od lat chore, babcine serce, obciążone nadmiernym wysiłkiem stawało się coraz bardziej niesprawne. Owego feralnego dnia, właśnie zimowego wieczora, gdy "kachlowy psiec" w pokoju był jeszcze mocno rozgrzany, a w jego framudze piekły się pachnące jabłka, babcia nagle źle się poczuła. Zbladła i zaczęła się uskarżać na ból w klatce piersiowej. Wezwany natychmiast, prywatnie lekarz dr Alfosn Gaszkowski, na oczach całej rodziny wbił babci, ułożonej w międzyczasie przez
swoich synów na łóżku, w białą klatkę piersiową długą igłę w serce wstrzykując jednocześnie dawkę kamfory, która miała przywrócić chorej rumieniec na twarzy, ukoić ból i wyrównać rzężący oddech. Za swą posługę poprosił 5-cio złotową, srebrną monetę. Jej autentyczność sprawdził przed odejściem, rzucając ją na marmurowy blat nocnego stolika. Srebrzyste brzmienie prawdziwego, menniczego srebra monety, jak brzęk dzwonka jeszcze długi czas, po jego wyjściu z mieszkania, rozbrzmiewało mi w uszach. W chwilę po tym babcia wydała ostatnie tchnienie, a jej dusza ulotniła się do nieba w oparach kamfory. Takie obowiązywało wówczas, przy zawale, rutynowe postępowanie. Po pogrzebie przeniesiono mnie na "działkę" do domu moich rodziców. Mieścił się on przy ulicy św. Jana pod numerem 2. Wszystko tam, w przeciwieństwie do znanych mi z babcinego mieszkania zapachów, pachniało inaczej. Świeże tynki, wapnem, drewno dachowe żywicą, drzwi i ramy okienne oraz podłogi terpentyną, składnikiem farb olejnych. Za opiekunkę przydzielono mi siostrę stryjeczną, Bernadetę. Starszą ode mnie o kilka lat. Dęta Jak ją skrótowo nazywaliśmy, mimo wszelkich starań i ponad wiek dojrzała, rezolutna, pracowita, odpowiedzialna dziewczynka z warkoczykami i piegami na buzi, niebieskooka, nie mogła mi zastąpić utraconej babci, czy cioć i wujków znad rzeki. Na niej to miałem wypróbować swych pierwszych quasi "męskich" poczynań, przymierzając się do różnych zawodów raz: szofera, to kominiarza, a w końcu szwoleżera, których II pułk stacjonował w Starogardzie, brałem z nich przykład. Obdarowany przez "gwizdora" metalową szablą, zabawką, używałem jej chętnie do zastraszenia moje opiekunki. Pewnego razu pod nieobecność rodziców, nie mogąc w moim mniemaniu przekonać nieposłusznej ciemiężycielki do swych racji, pociąłem szablą obrus leżący na stole i głębokimi cętkami naznaczyłem raz na zawsze nowiutki stół przywieziony poprzedniego dnia ze stołami Brunona Holza. Tym razem za swoją "męskość" zostałem surowo ukarany tzw. "wykso". Ta kara spowodowała, że w moim autentycznym już domu rodzicielskim czułem się nieswojo.
Pomiędzy mną, a rodzicami wyrastał jakiś mur obcości. Oddalono moją nieletnią opiekunkę, a przydzielono mi jako opiekuna, weterana wojny, opusza. Nie miał on moich przewinień puszczać płazem. Ale jak to dziadek był we mnie bez pamięci zakochany. Tę jego słabość natychmiast odkryłem i wykorzystałem dla swych "niecnych" celów. Nader często prosiłem go o dziesięć groszy, czyli "trojaka", na kupno ulubionej szneki z glancem. Zawsze syty, obdarowywany przez rodziców słodyczami których mi nigdy nie brakowało zlizywałem ze szneki kupowanej w sklepiku osiedlowym - zwanym szumnie kolonialką -lukier czyłi glanc, rzucając sznekę psu , "ketrowi" wabiącemu się Luks. Nie mogło się to podobać opuszowi. Jednak jego próby dania mi w skórę, z powodu jego kalectwa nigdy nie dochodziły do skutku, gdyż byłem szybszy i wymykałem się od razów. Z tych zabaw najbardziej zadowolony był Luks. Nie mając rodzeństwa pozbawiony byłem okazji do bijatyk, tak naturalnych pomiędzy braćmi, czy rodzeństwem. Moje wczesne dzieciństwo pozbawione było tej formy wyżycia się, a odwieczne instynkty tkwiące w ludziach, od zarania znajdujące ujście w chłopięcych bójkach musiały we mnie z konieczności na pewien czas zaniknąć. Brak ten zdążyłem jednak nadrobić w miarę zasiedlania się osiedlowych domków przez wielodzietne rodziny najbliższych sąsiadów: Dzwonkowskich, Strągowskich, Jachlewskich. Wśród nich znalazłem rówieśników do zabaw i bójek. Raz nawet konfrontacja zakończyła się dla mnie koniecznością skorzystania z pomocy lekarskiej i włożenia ręki do gipsu. Pomyśleć, że poszło o dziewczynę, której imienia nawet nie zapamiętałem.
W roku 1940 mając 6 lat rozpocząłem naukę szkolną. Jak moi dziadkowie, a potem rodzice uczęszczałem do tej samej zbudowanej z czerwonej cegły w stylu neogotyckim szkoły. Jak oni poznawałem te same pieśni i wierszyki klasyków niemieckich. Jednakże czytanki diametralnie różniły się od tych sprzed lat obowiązujących moich antenatów. Przepełnione były ideologią faszystowską. Po 4,5 roku nauki wyniosłem się ze szkoły niemieckiej dobrą znajomość języka niemieckiego. Doskonaliłem j ą podczas studiów uczęszczając na lektorat z
języka niemieckiego oraz przez konwersację w rodzinie i liczną korespondencję ze znajomymi w Niemczech i nie tylko. Nauczyłem posługiwania się językiem niemieckim moją żonę i naszą córkę. Wnuczka natomiast wybrała już język angielski, którym włada biegle, jak jej dziadkowie i matka niemieckim.
Inne teksty tego Autora - Wspomnienie o Bernardzie Janowiczu
Kociewski kirasjer
Pobłocki o Odyach
Feliks Kierszka - mistrz malarski
Gimnazjum dwu narodów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz