niedziela, 17 lipca 2011

Wygraliśmy walkę o jej życie

W tej historii wszystko układa się w rocznice. 13 lat temu, rok temu itp. Na przykład rok temu na Festynie Kociewskim zaczepił mnie mężczyzna, którego nie rozpoznałem. Był wzruszony i rozradowany. "O, to jest ten pan" - rzekł do żony. - "Wie pan - zwrócił się do mnie - wszystko jest w porządku. Niech pan do nas wpadnie..."



To wyszło przez przypadek

Więc jestem. Po roku. Zblewo, ulica Pałubińska 2. Trafiłem bez pudła. Przecież byłem tu, u Mirosławy i Jarosława Zaremskich, dwa razy - przed i po. Po chwili rozmawiamy. Jest też i Ewa - już dzisiaj panna. Wtedy - dziecinka, wydawałoby się bez szans.

- Ty mnie nie znasz, ja ciebie tak - mówię do dziewczyny. - Kiedy się urodziłaś?

- Ewka urodziła się 1 października 1996 roku - odpowiada za nią mama.

- A kiedy była operacja?

- 29 lipca 1998 roku. Mam gdzieś wycinki prasowe.

- Ależ to była walka... Przypomnijmy.

- Pracowałem wtedy jako pracownik ochrony w Polpharmie - mówi pan Jarosław. - Żona też pracowała w Polpharmie. Obecnie nadal pracuję jako pracownik ochrony. Żona jest na świadczeniu pielęgnacyjnym na Ewę. Ewa chodzi do III klasy gimnazjum... Tak, tamten czas to była walka o życie.

- Kiedy się okazało, że Ewka jest chora?

- Trzy miesiące po urodzeniu. To wyszło przez przypadek. Pani doktor Kazimieruk jechała do innego noworodka i pomyliła adres. Przyjechała do nas, myślała, że to tu. Żona karmiła małą. A jej się nie spodobał kolor skóry córeczki. I od tego się zaczęło.


Z góry powiedzieli...

- Pojechaliśmy do szpitala w Starogardzie, do pani doktor Kamińskiej - ciągnie pan Jarosław. - Ona była pierwszym lekarzem Ewki. Tam zrobiono pierwsze rozpoznanie, postawiono diagnozę. Ale nie mówiono, że to marskość wątroby. To były przypuszczenia. Stwierdzono ogólnie, że jest poważnie chora. Doktor Kamińska spojrzała na nią i chciała tylko upewnić się wynikami. Były ogólnie złe, a głównie nie podobały jej się wyniki wątrobowe. Skierowała nas do Gdańska. W Gdańsku mówili, że to jest taka dziecięca choroba. Że jest chora na wątrobę. Dali nadzieję, że uda się to wyleczyć.

- Przypomnijmy, jaka to była choroba...

- Po dalszych badaniach stwierdzili, że ma atrezję dróg żółciowych, czyli niedrożność.

- ...Że wątroba nie pracuje jak trzeba, zatruwa organizm - dodaje pani Mirosława.

- Przewieziono ją do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tam miała operację na udrożnienie dróg żółciowych. Ale z góry powiedzieli, że wychodzi z tego znikomy procent dzieci.

- I co po operacji?

- Nie było żadnej poprawy. Potem Warszawa nas powiadomiła, że jest jeszcze jedno wyjście - przeszczepu rodzinnego. W Warszawie jeszcze nie robili takich przeszczepów. Dopiero się uczyli od Francuzów. Skierowali nas do fundacji.


To była walka z czasem

- Takimi dziećmi zajmowała się fundacja Liver. Dawała zezwolenia na zbiórkę pieniędzy, bo tak sam od siebie nikt nie może zbierać. Wszystko musi być prawne. Liver to stowarzyszenie. Wydzielili osobne konto. Dzięki temu mogłem zbierać pieniądze.

- Jak po pana telefonie do redakcji "Gazety Kociewskiej", którą wtedy prowadziłem jako redaktor naczelny, przyjechałem tutaj i opowiedział mi pan tę historię, przyznam, że zwątpiłem. Nie wierzyłem, że zbierze pan takie pieniądze. Ile to było?

- Ogromna suma. Sam przeszczep kosztował 350 tysięcy złotych. Do tego kosztowne były te wszystkie badania. W sumie około 400 tysięcy złotych... Liver nam przysłał zezwolenia. Zabrałem się za akcję poszukiwania pieniędzy. Można rzec, trwała ona dniami i nocami. To była walka z czasem. Byliśmy na badaniach. Mówiono wprost, że za tydzień, dwa dziecko może umrzeć. Przed zbiórką musieliśmy wszystko pozałatwiać w sądzie, a to też zabierało czas.

- Co pozałatwiać?

- Podpisać u notariusza dokumenty, które mówiły, że jakby Ewka umarła, to te pieniądze przekażemy na konto Liver lub na wyznaczone dziecko, ale zarejestrowane w stowarzyszeniu, też oczekujące na przeszczep wątroby. Byliśmy u notariusza kilka razy. Jakieś słowo nie tak i fundacja Liver przysyłała do poprawki. A czas biegł. Od czego żeśmy zaczęli? Od telefonu do pana. A potem pan przyjechał i ukazał się artykuł w "Gazecie Kociewskiej". Przyjechała też ekipa ze Starogardzkiej Telewizji Kablowej. Ukazał się również artykuł w "Dzienniku Bałtyckim". Sprawa została nagłośniona. I to nie było jednorazowo. Dzięki temu o wiele łatwiej zbierało się pieniądze.

- Czyli czasami media się przydają. Mówię o konkretnej pomocy.

- Tak, gdyby nie one, wysyłalibyśmy tylko listy i nie dałoby rady nazbierać. To nie jest sposób - do każdego podchodzić i prosić. Stowarzyszenie postawiło warunek, że musimy zebrać około 80 procent pieniędzy, żeby nas wysłać do szpitala do Paryża. I się udało. A przecież nie jestem żadnym kierownikiem, szychą, a zwykłym robolem. Udało się dzięki mediom i tysiącom listów rozsyłanych przez nas po firmach i do różnych osób. Mnóstwo ludzi dało pieniądze.


Byliśmy tam dwa i pół miesiąca

- Polecieliśmy samolotem do Paryża. Opiekun - dawca i chora. Dawcą była żona. Wątroba się regeneruje. Nie ma co sie tutaj wdawać w szczegóły, bo się nie znamy. Na lotnisku czekała siostra zakonna. Polka. Była naszą opiekunką i tłumaczką. Mieszkaliśmy na stancji w Paryżu. Potem przyszedł czas na operacje. Żona leżała w jednym szpitalu, córka w innym. Byliśmy tam dwa i pół miesiąca. 22 sierpnia wróciliśmy do Polski.

- Pierwszą operację miała 13 stycznia w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie - mówi pani Mirosława. - We Francji była operowana 29 lipca. Za kilkanaście dni minie trzynasta rocznica.

- Z tej okazji ten tekst ukaże się w "Kurierze Zblewskim".


Ogólnie jesteśmy zadowoleni

- Po powrocie trzeba było jeździć raz w miesiącu do Warszawy przez kilka lat. Potem co trzy miesiące, a teraz jeździmy w zależności od wyników. A w międzyczasie jeszcze jeździmy do Akademii Medycznej w Gdańsku i do Szpitala Wojewódzkiego, ale teraz już rzadziej. Na ogół co pięć miesięcy, jak wyniki mieszczą się w normie. Ogólnie jesteśmy zadowoleni.

- Co się zmieniło w naszej służbie zdrowia od tamtego czasu?

- Obecnie w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie są takie operacje. Ale wtedy nie było. I wydawało się, że nie mamy szans. W tamtym czasie Polacy współpracowali z Francją, jeżeli chodzi o rodzinne przeszczepy wątroby. Nasi chirurdzy uczyli się od Francuzów. Pani doktor, która się opiekowała dziećmi polskimi we Francji, przyjeżdżała przez kilka lat do Centrum Zdrowia Dziecka zobaczyć swoje dzieci.

- A ja byłam półtorej roku po przeszczepie do kontroli we Francji - dodaje pani Mirosława. - Bardzo dobrze, że była taka współpraca.

- Mówi pan: "ogólnie jesteśmy zadowoleni". Przecież to historia z happy endem.

- To nie jest tak, że nie można uważać. Kiedykolwiek Ewa ma jakieś zapalenie gardła, to doktor Osmólski wybiera najsłabszy lek... Cóż dodać. Składam serdeczne podziękowanie wszystkim, którzy nam pomagali i duchowo i finansowo.

- Chodzisz do trzeciej klasy gimnazjum - zwracam się do dziewczyny. - Kim chcesz być, jak będziesz dorosła? (powiedz: lekarką, lekarką! - podpowiadam jej w myślach).

- Interesuje mnie muzyka.

- Pierwsza córka, Kamila, pracuje w Anglii. A Ewa bardzo lubi kontakty z innymi. Uwielbia też jeździć na wycieczki. Chciałby pracować w hotelarstwie - mówią za nią rodzice.

Tadeusz Majewski




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz