NAD GETSEMANI
Ziemia śpi
Zamyślona Selene przechadza się pośród
oliwek - dźwięczą srebrne liście
terkocze lelek - czas we wnętrzu ptaka
Nad Getsemani wiatr składa skrzydła
Selene klęka
Jej złote oko nie odróżnia
wczoraj od dziś
Tak samo błyszczy w dali Genezaret
wciąż mkną ibisy przez noc utrwaloną w brązie
Nie obeschła najmniejsza
cząstka krwi
W oku Selene wszystkie osoby
eschatologicznego dramatu na zawsze
stoją lub czynią swą powinność w miejscu
z dawna im wyznaczonym - Każda
jaskrawa barwna nadęta głośna
prócz jednej - która cicha
Selene wstaje z kolan - topniejący rąbek -
Eucharystia w monstrancji świtu
Horyzont rozjaśnia się
Poranny wiatr nad Getsemani
rozkłada drżące skrzydła - igra z gałązkami
Czas w ptaku głosi dobrą nowinę
CIRCULUS VITAE
Starałem się jak mogłem zachować suwerenność " ja"
mimo to wielu wdarło się we mnie
niczym lawina zgiełku
Nikt z owych licznych nie zabawił długo
Czasem miałem poczucie że wśród nich zginąłem
- w chciwości spojrzeń sprzeczności dążeń
w pobojowiskach ich ciał
gdyż wielu padło w bezsensownej waśni
Dziś - gdy ich nie ma - nie mogę rzec
że byli gośćmi bądź intruzami
Po prostu przywiódł ich los
aby we mnie rzeźbili historię moich dni
Teraz gdy wiem już co znaczy osobno
stałem się bardziej sobą niźli kiedykolwiek -
ostrą postacią na tle
karkołomnej wędrówki ludów
Moja obecna cisza wciąż się uśmiecha do przygód
Są w mych wspomnieniach gwałty i rzezie
są słowa podłe i słowicze trele
splecione w jeden żywy wieniec
BUSOLA
Busola jest najprostszym strażnikiem kierunku
z pomiędzy innych - popatrz jak leci ptak
do zakrytego dalą lądu
jak płyną statki
Czy kiedykolwiek pomyliła się
sterując ze stanowisk ponad pięcioma zmysłami
kapryśnym dążeniem istnień
lub nieprzerwanym przepływem rzeczy
Być może tak przyległa
do jaźni
albo do tętna piły w kłodzie
jak myśl lub bezmyśl - czucie lub bezczucie
Tylko gdy ktoś nieznacznie odchyli wskazówkę
żyrokompasu - pozna
jego obecność i działanie po zawrocie głowy
Jeśli stłucze busolę znajdzie się w chaosie:
gdzie dół gdzie góra -
I to już będzie ten moment bez wyjścia:
ptak nie doleci statek utonie
UTRWALANIE OBRAZU
Chociaż już bez nas
będą tam nadal bure kartofliska
dopóki przetrwa obrzęd pola
z głogiem co kwitnie trochę przedwcześnie
ledwo się sypną liście
i z przysadzistą gruszą na granicznej miedzy
Niebem tak samo będą się toczyły
kamienne chmury - nisze deszczu
pod naszą nieobecność
i wiatr jesienny zagra na węgłach
zamiast skowronka
Zgięte kobiety będą nadal celebrować
jak wpierw - z trzonkami motyk w garści
żmudne wykopki - od czasu do czasu
prostując drętwe krzyże
Myszołów poszybuje z wolna -
o bystrooki - wypatrując myszy
Chłopcy rozniecą dawne ogniska
wrzucą w nie pyrki
Po chwili parząc dłonie wygrzebią z popiołu
sypki miąższ - który okraszony solą
zjedzą ze smakiem popiją dymem
My jednak gdzieś będziemy - co jest sprawą wiary
Może pod krzyżem na rozstaju
albo tuż obok - ukryte w kurzu
duchy tej ziemi
obecne po to ażeby uwiecznić
jej prawość i obyczaj pomiędzy gwiazdami
SCHYŁEK
W okresie schyłku
krnąbrni przestają wierzgać
myśl się uwalnia spod terroru
emocji - trzeźwieje
Doczesność - w tym przypadku osobniczy zasób
rozmaitych doświadczeń
oznaczonych przeważnie częściej
minusem niż plusem
ulega szybkiej dewaluacji
Pamięć chłodno z dystansu bada p r z e m i n i o n e
układając szczegóły
na martwym planie
przypominającym rżysko w dżdżu
Rżysko na którym jeszcze gdzieniegdzie
rozkwita spóźniony kwiat
lub przemoczony kłos opuszcza wąsy
nieczuły na smagnięcia północnego wichru
Schyłek spogląda obojętnie
na kierat jarzmo - i bezwzględną drogę
do zakładu pracy
teraz - kiedy bezradność zastępuje święto
zaś obowiązek co innego znaczy
Jest odchodzącym dana zdolność postrzegania
obu stron naraz
by mogli je porównać - za lub przeciw
spokojni - uwolnieni z oków
[pagebreak]
BALLADA O JESIONIE
Ty jesionie wyniosły powinieneś przeżyć
niejedno pokolenie bylin
gąsienic ludzi
ptaków osiadłych i przylatujących
Powinieneś przeżyć mnie
który do dziś pamiętam twoje stanowisko
wartownika przy głównej bramie
Na twych konarach chłopcy sklecili
pomost z deszczułek
aby poszerzyć oglądanie świata -
Z twym pniem się niemal całkiem zrosła
lęgowa budka szpaków
Była w tobie solidna długowieczność drzew
Dzięki niej nawet formy odwieczne
ufnie twym liściom powierzały
w dzień szelest - w nocy
księżycową sonatę
Nadal drga we mnie żywa klawiatura
twoich gałązek w dźwięcznym wspomnieniu
Właściwie nie wiadomo co cię pokonało:
szpak śpiewający przed otworem gniazda
nie wyczuł nic
Uschły pocięty zgorzałeś w piecu
Są nadal: brama dom byliny chłopcy
pomiędzy nimi ja -
wszystko co miałeś przeczekać
Jest fotografia - żywe okazałe drzewo
i jest pytanie bez odpowiedzi
PIWNICE ŚWIATŁA
Chciałbym być jednym z tych
którzy tak łatwo - kiedy tylko zechcą
schodzą w głąb siebie - do piwnic pełnych
cichego światła
Do tych podziemi w których można by się poczuć
najbardziej sobą - albo w których właśnie
przestają sobą być:
nikną granice jak wodne linie
O jak zazdroszczę
kiedy ich ciała nadal krzątają się tutaj
z ogołoconym wzrokiem
zaś oni bez ócz doznają objawień
Gdy powracają przynoszą coś
czego tu brak
napomykają o czymś przedziwnym
co może łatwo sprowokować drwinę
Niepojęta jest radość gdy piwniczny odór
zalatuje od nędznych w wietrzone pokoje
Mimo to oświeć mnie Wszechmocny
ile pokory sercu potrzeba
aby do nich dołączyć -
Zejść razem z nimi do tej celki w sobie
gdzie ,, ja " zanika
pozostawiając ziemi błąd i - roztargnienie
GŁADŹ
Od dawna przeczuwałem że pośród skrajności
musi gdzieś istnieć doskonała gładź
na której żaden pyłek nie osiądzie
natomiast wszechświat przejrzy się w niej
mimochodem
choć nigdy jej nie dotknie
Długo szukałem tak śliskiej powierzchni
najpierw gołym okiem
potem pod coraz bardziej czułym mikroskopem
ale na każdej ze zbadanych
wkrótce osiadał cienką warstwą kurz
Kiedyś - gdy zobaczyłem twoje jasne czoło
Różanopalca
i czysty błękit w twych promiennych oczach
przez chwilę byłem niemal pewny
że to ty - ta nieprzystępna gładź
Jednak i to złudzenie
które mnie napełniło ciszą i spokojem
prysło natychmiast kiedy ujrzałem
jak wyczesujesz z włosów złoty łupież
jak strząsasz z lica rośne łzy
Tamten dzień dawno minął - przyznaję: zwątpiłem
lecz właśnie wtedy gdym zaprzestał szukać -
zrozumiałem:
że tylko pył nie przyjmie pyłu
i że tylko w nicości przegląda się wszechbyt
WIĘŹ
Tego się nie odczuwa świadomie - jednakże
kiedy jednego coś zaboli
na drugim końcu świata
tę dolegliwość odczują wszyscy
bo tak szerokim rozchodzi się kręgiem
jak uderzenia serca dzwonu
Czy ktoś się cieszy tam - gdzieś
czy smuci
trudzi się bądź spoczywa - kocha nienawidzi
przychodzi na świat lub go opuszcza
do wszystkich brzegów dociera ta fala
wzbudzona ruchem jednej cząstki
Zjawisko większej wagi
nieporównanie - niż dwa splecione miłośnie ciała
To raczej jedno w s p ó l n e ż y c i e w wielu
które przepełnia atmosferę
tak oczywiście
że jak wszelka powszedniość - niezauważone
I mimo że wraz z rozwojem czasu
z każdym dniem wkracza szerzej na minowe pola
dwuznacznych wyzwań -
Choć nieraz się wydaje
że wypalono rdzeń istnienia
aż po bezwzględne zero - wbrew okrutnym siłom
więź trwa
Życie ogółu rozwesela się
od pogodnej piosenki
samotnego pasterza na górskiej przełęczy
który je znowu gromadzi zbłąkane
i wiedzie dalej - w przejrzystość doznań
O CIERPLIWOŚCI
Cierpliwość
jeśli jest trudną sztuką
beznamiętnego oczekiwania
przypomina sen - solidnie zamknięta
we wnętrzu tych
co rozpoznali w pełni własne położenie
i już niczemu się nie dziwią
Jeśli jest farsą
nic oprócz życia nie dorówna
jej zniecierpliwieniu -
Maksymalnie napięty bezruch
i niemal aż do bólu natężone zmysły
Taki wysiłek nie może trwać długo -
wkrótce pryska
Cierpliwość skrajnie wyczerpanych
którzy ścigani
przez wszystkie ziemskie plagi
zdołali ujść pogoni upaść - zaczerpnąć tchu
jest raczej stanem odrętwienia w którym
budzi się cichsza lecz uporczywsza
niż wpierw - żądza istnienia
Świat wiele razy obserwował
cierpliwość myśliwego oraz wymuszoną
trwożną cierpliwość
potencjalnej zdobyczy -
Mimo to nigdy nie przestał się dziwić
łatwości z jaką druga
przedzierzga się w tę pierwszą - nie pozorowaną:
w naturalną cierpliwość głazu
obalonego pnia
szkieletu wymarłego gatunku
opuszczonej przez motyla poczwarki
i wielu innych rzeczy całkiem obojętnie
pławiących się w kałuży kwiatach słońcu - ekskrementach
OBCOŚĆ
Nieznajomy idzie przez miasto
Gdybyś mógł zobaczyć
co on naprawdę niesie w swej głowie - pod pachą
Bo to co widzisz zwyczajnym wzrokiem
na przykład: teczkę ciemne okulary
kapelusz z szerokim rondem
to są tylko atrapy przyszpilone chwilą
do wpierw zastrzeżonego przezeń
sekretu
On przejdzie obok ciebie
nierozpoznany
być może niosąc w sobie odpowiedź
na wszystkie twoje dręczące pytania
które ty sam - przez nieśmiałość
powstrzymasz nadinterpretacją:
czy mam prawo -
I nie przyjdzie ci na myśl że on może również
chciałby cię poznać tak jak ty jego
Niewielu ma odwagę
zbliżyć się
do tajemnicy nieznajomych - którzy
bezustannie idą przez miasto
I mimo że okazja stale powtarza się -
brak otwartości - więc nadal obcy
mijając się udają
niechęć lub chłodną obojętność
Wiele zgubionych rzeczy zaścieła ulice
( TA ) SOSNA
Sosna która wybiegła przed las
na drugą stronę gruntowej drogi
z wytyczonym zadaniem
jeśli młodo nie zginie - ma zwykle gruby pień
jest przysadzista
Jej konary -
twarde ramiona zapaśnika
akumulują w sobie cierpliwą zuchwałość
stworzeń zrodzonych nie do natarcia
lecz dla obrony
Postać szlachetna dumna
z masywną grzywą kłującej zieleni
ujmująco troskliwa dla szczebioczących trwożnie gniazd
przelotnie zawieszonych
w jej spontanicznym szorstkim szumie
Czując za sobą las - ( ta ) sosna
odwraca się od niego
jak z mocnej więzi i braterstwa troska
która stwardniała w żelbetowy trzon
przeciwko wszystkim groźnym żywiołom przestrzeni
wietrząc je z dala:
- wichrom w pancerzach z lodu
wężom błyskawic - nawałom szarańczy
Częstokroć między nią a borem
krążą wilki i sarny - wiewiórki i jeże
Mijając krępą zdają się mówić:
N a s z a u f n o ś ć w t y m d r z e w i e
Rozważne kruki w listopadzie
kołując z wolna w stygnącym powietrzu
- nagabują:
Wytrzymasz zimę - Sosno
Drzewo im odpowiada: Nie wiem -
ale mężnych kocham
I puszy się w konarach jak w murach fortecy
UCICHŁO ZNIKŁO
Już się nie śnią
jak okrwawione mięso - obnażone kości
ni wiatrołomy ni ruiny miast
na których tłumy ocalonych
mrówek i ludzi wydeptały ścieżki -
nowe linie życia
Już się nie śnią
grube pokłady gruzów z których wystawały
jak połamane żebra
szczątki konstrukcji zabitego w c z o r a j:
sprężyny nocnik odpryski lustra
składnice złomu
Już się nie śnią
wypłowiałym karminem rumowiska cegieł -
ciało miast powalonych przez bomby
nasączone trupim odorem
pod nałożonym na śmiertelne rany
opatrunkiem z liści
Już się nie śnią
jak się zdarzało dawniej -
przechodzącemu tędy w słoneczne południe
te prędkie szepty przeźroczyste twarze
Ucichły znikły Dziś nikt nie powie:
zmarłych spotkałem - tylko - że się przewidziało
SPOTKANIE
Spotkaliśmy się
pomimo że nas rozdzielały
wszystkie granice świata
Uśmiechnęła się - zajrzała mi w oczy
Spotkaliśmy się zatem nigdzie
i zarazem wszędzie
Dotyczyło to w równej mierze przestrzeni i czasu:
g d z i e ś k i e d y ś mocniej uderzyły serca
Gdzieś kiedyś
Pamiętam - trochę zaciążyła nam
chwila milczenia
Usiłowaliśmy ją wyjąć z doby
oprawić w coś
Ten górnolotny zamiar okazał się wszakże
jak na nas - o wiele za trudny
Przykro gdy się zsumują
dwie rezygnacje
Zatrzepotała rzęsami na których
nie było łzy
Jej wzrok zatrzymał się na chmurach
Powiedziała stłumionym głosem: D o -
Poprawiła włosy - odeszła
Czy to była ironia czy nieśmiała zemsta -
tego zapewne nigdy się nie dowiem
[pagebreak]
PODWÓJNY NURT
Widać ich dobrze przez szkło czasu
Kudłaci z krzemieniem
krępe osiłki w metalowej zbroi
szamani z magią kapłani z krzyżem
przysadziste kobiety które z wieku na wiek
coraz bardziej smukleją
Naokół - chociaż w szatkach - czysta nagość dzieci
O - jak się śpieszą
Dokąd - czy do krawędzi co się w przepaść zgina
czy do dalekiej gwiazdy
do której łatwo myśl doleci
lecz odpowiedzi od niej nie otrzyma
Wreszcie - może się kręcą wciąż w tym samym miejscu
nie wiedząc o tym
Cóż znaczą same kroki -
od nich przestrzeni nie ubywa
Nic nie widać w ciemności nic nie słychać w ciszy -
ledwo majaczą przez szkliwo czasu
Na mroczne groty nakłada się chłodny
półmrok katedr
Polecieli na księżyc - wrócili
Ciągle się łudzą że poruszą
bryłę świata -
Może i poruszą
Ostatecznie jest przecież niemała różnica
między szemrzącą muszlą
a komórkowym telefonem
Pozostaje drobnostka - kaprysy pogody
Lecz może w końcu osiągną coś za coś
co oczywiście przysporzy sporo
korzyści i strat
Jedni koniecznie chcą wstecz - drudzy przeciwnie: do przodu
Ktoś siwowłosy pyta o sens
ktoś z werwą odpowiada - że to: Dla młodzieży
ktoś zauważa że może jej nie być
O biedni o rozdarci
między materią rzeczy i ciała
a tym co czasem nagłym omiata ją blaskiem
ukazując najgłębsze
pragnienie duszy
Ile cierpienia trzeba - aby - te nurty pogodzić
Jakiej ufności - ażeby wytrzymać
DESKA DO PRASOWANIA
Bardzo się wydłużyła
ta deska między wczoraj a dziś
pojedynczego życia o którym powiedzieć
b r e v i s - za dużo l o n g a - za mało
Coraz to wolniej znużone kobiety
wkładają do żelazek rozognione dusze
sprawdzając poślinionym palcem
gorącość spodu
Na długich deskach do prasowania
których koniec umyka
oczom w oddali poza oknem -
leżą ogromne sterty wypranej odzieży
Nieomal widać jak pragnienia kobiet
schodzą w palce
i przez nie w pieszczotliwe pełzanie żelazek
po szorstkim tynku płótna
Ten kołnierzyk wygładzić - aby
mąż więcej kochał
Tę zmarszczkę - tamtą przycupniętą fałdkę
bo mogłyby zaważyć na karierze córki
Jakże jest długa zwyczajna deska
do prasowania
Jakie sterty bielizny
Ile żelazek pragnień - ognistych duszyczek
GEHENNA PO LATACH
Cóż tu zostało -
Nie ból - zabrali go umarli
Smutek przynoszą jesień i przechodnie
Tylko wciąż żywa groza tamtych lat wyziera
z celuloidowych oczu lalki
Niewiele znajdą n o w i w miejscach dawnych straceń
Spojrzą - odejdą -
Może zapamiętają nazwy:
O ś w i ę c i m T r e b l i n k a
Holokaust ledwo musną wyobraźnią
Młodość ma prawo nie nakładać
ciężaru cudzych zbrodni na swe zdrowe barki
Jeśli zrozumie - starczy
Nie ma powodu do zgorszenia - gdy
czyjś śmiech zadzwoni w uroczystej pustce
Tablice pamiątkowe nie służą pamięci
od faktologii wysycha źródło -
Gehenna sama przez się
jakby pragnęła o sobie zapomnieć
cicho odchodzi w zobojętnienie
Na te miejsca już pada kamieniem obrazy - kłamstwo
Człowiek się uczy na błędach błędów
lecz ta surowa ziemia
powinna zdzierżyć każdą przyszłość
zanim o n się nauczy prawdy i pokory
ZAPIS
Północne obłoki
kolejno - z namaszczeniem
wpływają
przez górną szybę zamkniętego okna
Rozwija się długi rulon
białej ciszy -
ruchome schody wyżyn po których zstępują
na ziemię: księżyc słońce gwiazdy
Czytam zapis nieba
na bezszelestnych arkuszach za szybą
do ostatniego obłoku
za którym płasko rozpościera się
pusty popielaty ekran -
Rozumiem że
przekazano mi wszystko
co było zapisane na tę chwilę
Otwieram okno - wpuszczam wiatr
wpuszczam woń kwitnącego krzewu - jęk tarczowej piły
Wyłączam komputer -
Jak Ezechiel połykam z a p i s - czuję słodycz
WĘZEŁ GORDYJSKI
Z wszystkich miłości
może powrotny czas pokaże
tę - co z nich była pierwszą prawdziwą
odwzajemnioną
choć żal spóźniony - tęsknota daremna
Podświadomość
może w ostatnim dniu przypomni
te dni i chwile
o których można powiedzieć: s z c z ę ś l i w e
dziwiąc się że tak prędko na zawsze gdzieś znikły
Przypomną t ę przy której
żądze - jak nasycone czarodziejskim wdziękiem
lwy - w krwi ucichłej jak jagnięta legły
zaś pocałunki drżące na ustach
więcej nie śmiały
Co wybrać jeśli we śnie wróci
taka jak niegdyś - czysta
Czy kłamstwo jawy czy przyśnioną prawdę
Człowiek nic nie poradzi - ale czas znów życie
zwiąże - lecz mocniej - w węzeł gordyjski
POŻEGNANIE Z OJCEM
Śni mi się bardzo odległy
marcowy dzień
zaplecze rodzinnego domu
bezlistny ogród
Powiewa wiatr - raz zimny raz ciepły
Wróciły szpaki obsiadły topolę
Refleksja: nowy rok
powinien zaczynać się w marcu
Tak - w marcu
w miesiącu pełnym wahań ociągania się
pokrytym gdzieniegdzie
strupami zleżałego śniegu
Śnię dalej:
cicho-burzliwe niebo przegląda się w zwierciadłach wód
Pod naruszonym przez przymrozki murem
żółty dereń
Widzę nieśmiało uchylone drzwi
Oto ogrodnik wchodzi na podminowany
kiełkami teren
Ogrodnikiem jest mój ojciec
Matka - i my -
trójka przedszkolaków
z patentem na cierpkie jutro
patrzymy na ojca przez okno
z obawą: wróci cało czy nie z podminowanego
ogrodu -
Schyla się zrywa nagle rozkwitły kwiat
o barwie krwi
Macha nim do nas kładzie na sercu
uśmiecha się - odchodzi Z tą chwilą budzę się
ze snu czy jawy w innym czasie
S ł o ń c e w s c h o d z i c z e r w o n o
[pagebreak]
NOTATKA
Wiosna 2003
Ruszyłem jak kra na rzece
- tęczowo mi
Słowa same odnajdują mnie
rybitwy zrywają
kolory z mych ust - zakwitają brzegi
ROZMOWA Z DIABŁEM
Kusisz -
To zajęcie się Tobie nigdy nie uprzykrzy
Widziałem Ciebie dzisiaj w kiosku -
sprzedawałeś
pornograficzne pisma
nieletnim
Piszę ,, Ciebie " z dużej litery - ale bez szacunku
Nie masz godności więc się nie obrazisz
Chcesz zdobyć szlema - Dobrze - zagrajmy
lecz w i m i ę b o ż e
No - nie gniewaj się stary - zapomniałem o twej
fobii
Nie wypieraj się - byłem świadkiem
jak postawiłeś o jeden kieliszek za dużo
pijaczynie z parteru
Po czym on zarżnął swoją pobożną pyskatą żonę
nieświadom co czyni
Wiem że żywiłeś do niej urazę
Muszę przyznać że dzisiaj w sądzie - w todze adwokata
było Ci do twarzy
Wreszcie wyszedł Ci dublet:
krzywoprzysięstwo - zemsta na niewinnych
Powinieneś się cieszyć - długo pracowałeś
nad tą sprawą Gdzież twoja radość -
Pomówmy jeszcze o urodziwej
jedynaczce z dobrego domu - którą sprowadziłeś
wprost z drogi cnoty do burdelu
I o tym młodym katolickim księdzu
o twarzy serafina - co pod twoim wpływem
dopuścił się cudzołóstwa
A teraz - niepoprawny - czyż nie knujesz przeciwko mnie
maskując rubasznym śmiechem
kose spojrzenie
na nasz samolot linii airlines
Czyżby terrorysta -
Tym sposobem do piekła - Dziękuję - lećże sam
SZKOLNE ŁAWY
Szkolne ławy
w swej surowości podobne były
ławom kościelnym
Ustawione rzędami w białościennych salach
proste masywne krępujące ruchy -
opuszczane z ulgą
Ich czarno umaszczone ciała
składały się z płaskich stóp rozłożystych biódr - wnęki
pulpitu z otworem na
kałamarz - podłużnego wgłębienia
u szczytu - oraz z nieznośnej stromizny
twardego oparcia
Podczas ostatnich lekcji były
narzędziem tortur
z którego umęczonych elewów wyzwalał
na pauzy - dzwonek pedla
Niekiedy jednak w starszych klasach
ktoś łamał oschłą dyscyplinę ław
grą w kiksa - albo
kulką z papieru - w którą był ubity
miłosny list
Ale z reguły ław tych raczej nie kochano
aż do dnia w którym zatrząsł się świat
zatrzaśnięto szkoły
Dopiero wtedy odnalazły się:
nostalgia wdzięczność żal opamiętanie
szczera skrucha -
w czasie zbyt długich przymusowych
wakacji
IMIONA WODY
Wodo wodo
czy znasz wszystkie swoje imiona
- masz ich tak wiele
Dla wigilijnych wieczorów jesteś
misternie nikłym ornamentem - śnieżką
Wodo wodo
najczystsza perło smutku lśniąca na policzku
kropelko rosy na wiotkich kwiatach
w niepewnym brzasku
Cierpliwa - która drążysz skałę
Wodo wodo
królewska - bystro spływająca z gór
w długim orszaku imion
Dziedzińcowa fontanno dla ptaków i dzieci
w skwarze upalnego dnia
Wodo wodo
chlustająca w świat z rynien - pełna dźwięku
z głucho warczących chmur
płynąca niby pieśnią coraz okazalszym nurtem
do zlewisk - wzlatująca z nich
w przestronny błękit
rozproszonymi obłokami
aby powtórzyć swój odwieczny cykl
Wodo - mgło wodo - źródło
wodo święcona którą chrzczą i żegnają się
Wodo wodo
- lodowcowa skorupo na biegunach ziemi
co tu przesycasz ciała - a tam
leżysz jak wieko kryształowej trumny
na nieuprawnych nieznanych lądach
Wodo wodo
więcej twych imion nie przypomnę -
Skapnij łzo
obłoku uśmiechnij się
Święcona - pobłogosław nadchodzący dzień
DLA PIEŚNI
Przez chwilę byłem
pomiędzy snem a jawą
w nieokreślonej mglistej przestrzeni
nieświadom świata - czas nie płynął -
Błysnęła pierwsza myśl
z wolna budziły się niewinne zmysły
Nie pierwszy raz
rodziłem się tak na nowo ze snu
do umownego życia bez imienia - i bez
chociażby najmniej cennej rzeczy
która swoją jest -
o jakże pusty głodny
Podobno ominęła mnie snem
burzliwa noc -
lecz sen sam w sobie zapamiętałem:
jasny przejrzysty bardzo podobny do
wiosennego sadu
zaledwie w jednym płatku kwitnącej czereśni
W tym śnie
do wtóru wiatrom pisałem wiersze
Ktoś niewidzialny podawał mi słowa
proste piękne -
które się niemal same układały w strofy
ledwo muśnięte płatkiem serca
Tak się wciąż rodzę w pół-śnie pół-jawie
nieświadom skrytych działań
- poetą
Cokolwiek słowo to oznacza:
przeczucie bólu dar niebios harmonię -
jak słowik - dla pieśni
[pagebreak]
PODRÓŻNA PAMIĘĆ
Nasza podróżna pamięć
z upływem lat coraz bardziej zawodna:
lotne wyfruwa z niej
płynne wycieka - stałe wypada
Choćbyśmy zebrali ze świata
po trzykroć
cokolwiek jest w nim najbardziej udane
z nietrwałych wspomnień prędko znowu się wyślizgnie
Po czym nadchodzi pora
bez twarzy
bez krążenia wiatru i cieczy
bez kształtu dźwięku woni koloru
Rozprzestrzeniona w mroku
nie potrwa długo
zostanie zapomniana tak samo jak wszystko - co się
przytrafiło życiu
Zostanie zapomniana w intymnym momencie
w i e l k i e j z m i a n y - gdy pamięć uwalnia się
od pyłu widzialnego świata
na stromym brzegu posępnej rzeki
- już zapatrzona w całkiem
inny krajobraz
i chociaż jeszcze nie wie czego się spodziewać
zaciekawiona - i coraz bardziej dla wczoraj - obca
NA NIBY
Coraz ich więcej
Trą czoła i niby tworzą
niby sztukę:
niby obrazy kształty wiersze
niby muzykę - Niby
Wyrąbują usilnie w niepodatnej kłodzie e g o
niby piękno
Niby - bo do nich nigdy nie dociera
ta lekka fala co przesypuje
w dusze wybrańców
tak łatwo - niby z nikąd - to co najcenniejsze
w mule ziemi i nieba
Wystarczy że są
schyleni nieuważnie pod wiatr
oddźwięczni jak otchłań - co
odbija echo najcichszego szmeru
najbledszą z możliwych barwę
kształt bardziej nieuchwytny
od zmierzchu
Są ciszą która bez trudu wchłania
i bez oporu oddaje co wzięła
widzialnemu światu -
G ł o ś n i - urodzeni na niby
powracają skąd przyszli - w jałowe milczenie
Finis coronat opus
PRZYBYSZ
Siwowłosy który wysiada
z północnego pociągu
na wyludnionym dworcu śpiącego miasteczka
nie jest dlań obcy - wraca do dzieciństwa
Przemierza dudniąc pusty hol
po czym przystaje - kredowobiały
w plamce brudnego światła
na pierwszym stopniu niewidocznych schodów
Przez chwilę nasłuchuje rozgląda się niucha
ostrożnie schodzi w sierpniową noc
Ciemność jak zwykle o tej porze lata
gęsta lepka
pachnąca zielskiem kurzem jabłkami
Prawie bezwietrzna - miękko ociera się o przybysza
jak wielki czarny kot
Domy ukryte we śnie majaczą jak groby
Gdzieś na obwodzie niewzruszonej ciszy
ujada pies:
Pół wieku pół wieku -
merda ospale przez pół nieba
Na przeciwległym brzegu uśpionego miasta
odmyka się trumienne wieko:
nie połknięta przez ziemię resztka zwalonego domu -
dachówka
Świta - pierzchają mroki
Miasteczko znikło - ale mimo to
siwowłosy wciąż idzie jego centralną ulicą
Mnie i wyrzuca kolejowy bilet
Już wie że nie ma domu dworca i powrotu
Odnalazł tylko przerdzewiały ruszt -
relikt ogniska
Postanawia z nim pozostać do końca
OCALENI
Wieczór zwiódł nas
motyle zasypiały spokojnie
w kołyskach kwiatów -
Ale tej nocy co potem nadeszła
nie zapomnimy przenigdy
Rozpętało się piekło i wzruszone były
otchłanie i niebiosa
Stada wichrów pędziły przez świat pod postacią smoków
atom nie został przy atomie
A my - a my -
Twa krew co bardziej niż ogień gorzała
tej nocy miała smak mrozu
Mieliśmy siebie za umarłych
pogrzebanych w chaosie -
Tym większa była nasza radość i zdumienie
kiedy o bladym świcie
zbudziliśmy się żywi kochający
tak zwyczajnie
że niemal całkiem prozaiczni
w surowym świetle dnia
S ł o ń c e s z ł o w z w y ż
STROFY WIELKANOCNE
Nie posiadając boskiej mocy
nasze ciała
uczą się jednak Twej męki z dnia na dzień
Sprzeciwiają się - lecz pomimo to
wciąż wzbogacają wiedzę
Każda chwila dostarcza cierpiętniczych ćwiczeń
Jesteśmy ramionami krzyża
w które wnika
miażdżącym echem trzon stalowych gwoździ
po których ścieka Twa ofiarna krew
w niegodny piasek
Opór wzmaga udrękę
lęk wyolbrzymia grozę zgonu
jednakże z wolna nasze tkanki
oswajają się z bólem i śmiercią
Znużenie koi
odrętwienie uśmierza skowyt otwartych ran
rozgrzesza jęk i skargę -
Coraz jaśniej świeci P i e r w s z e S ł owo
jak grosz co nigdy nie czernieje w wiekach
Tak tanio się sprzedajesz Panie
- tak tanio
Oto chwila w której
sami mówimy: W a r t o
Bo chociaż nigdy nie mieliśmy w sobie
krzty boskiej mocy
lecz nasze ciała pomimo to
zdołały swą niedolą zmienić ciernistą koronę
w wierzbowe bazie - choć ledwie przez moment
trwa ów spektakl: ból - życie - umieranie - święto
Dopiero za tym wszystkim istnieje gdzieś wieczysta rze
czywistość rzeczy - w porównawczej skali
dana prawie darmo
miastu i światu
PUSTE KRÓTKIE SPIĘCIA
Młoda atrakcyjna
nieznajoma
prawie natychmiast wsiąka w bezpostaciowy tłum
pozostawiając w opuszczonym przejściu
na moment:
połyskliwą woń perfum
senną powłóczystość spojrzenia
pełne wargi
z czterech soczystych płatków peonii
Pozostawiając przestrzeń miękko rozkołysaną od
tańca jej biódr
minispódniczkę strzeliste nogi - i
nagłego wielbiciela z jeszcze nieświadomym
w pełni - poczuciem straty
Nieomal równocześnie zaczyna się koncertowy
ogłuszający start
wszystkich ziemskich pojazdów do gwiazd
Czas rośnie w drzewach nawałnicach skałach
po czym spada rój sekund na ziemię - gdzie z nagła
zauroczeni
oddalają przygodne wzruszenie
zapewniając sobie w ten sposób
w miarę spokojne jutro
wolne od ognia burzy dymu i popiołów
O rozbrajająca iluzjo
puklerzu z kurzu mgły wiatru piany
- O iluzjo
z rączym upływem czasu coraz oględniejsza
przeźroczystsza od szyby
CZASY I ŚWIATY
Wysoko odrzutowiec
rozcina niebo białą pręgą
drżą przęsła ciszy -
Obok nowego świata precyzyjnych technik
obosiecznych - trwa jeszcze stary układ
naprawdę stworzony
ptakiem drzewem
rybą - poczwórnym żywiołem
I nadal jeszcze dwa czasy płyną
w tobie i we mnie
na pozór zgodne - chociaż - w przeciwległe strony
Co dzień się zjawia w naszej
atawistycznej wyobraźni
praczłowiek - który patrząc na nową epokę
dziwi się trwoży się
rusza do przodu - cofa się
Nie rozumie
Uważnie śledzimy go
Trochę nas bawi niepokoi -
Współczujemy mu - lecz ostatecznie
pozostawiamy go samemu sobie
razem z tym jego w wiekach pociemniałym mitem:
w m u z e u m: niskie czoło - małpia
postura szkieletu
Po czym z dumą ruszamy
za grzmiącym hukiem startujących rakiet
w kosmiczną otchłań bez kwiatów i ryb
bez czterech ziemskich żywiołów - tam
gdzie rosną gwiazdy
przeciągle szumi cisza od kresu do kresu
i gdzie się rodzi wieczyście nigdy
nie narodzony Mesjasz
nagim dziecięciem w szorstkim rozpostarciu krzyża
NARODZINY
Na zimnym tynku - błękitnym tle
pośród białych obłoków
różowe niemowlęta - które dopiero co
narodziły się
wyciągają swe - pełne życia ręce
do umarłych
- W niewidzialnej klepsydrze
zaczyna krążyć
pierwsze ziarenko ich czasu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz