czwartek, 10 czerwca 2004

NÓŻ W BRZUCHU i inne

Tadeusz Majewski
proponuje swoje opowiadanka....
Jak dawno nie jechał pociągiem. Próbował zasnąć, ale nic z tego. Najpierw jakiś pank haftował w biegu pociągu przez rozsunięte drzwi i obserwował go z beznamiętnym zainteresowaniem, potem przyglądał się niepokojąco poszarpanej linii niskich drzew lasu na tle rozgwieżdżonego sierpniowego nieba. Las jakby nie miał końca - myślał.

W mieście na dworcu wysiadło niewielu ludzi - było późno. Żadnych taksówek. Ile razy szedł tą drogą, trudno zliczyć. Na alei cicho i dość ciemno. Dlaczego nie montują sodówek - pomyślał - zwykłe lampy dają białe, nieprzyjemne i słabe światło.

O tej porze zachowywał odpowiedni dystans do miejsc podejrzanych - do ludzi tym bardziej. Zawsze tak robił w niejasnych sytuacjach.

Tym razem nie zaskoczył - pod krzakiem śnieguliczki stała ławka. Spowolnił krok, bo na ucieczkę i tak już było za późno. No więc spowolnił krok, aby, aby... żeby w każdej chwili jak sprinter. Na ławce siedziało ich trzech. Jeden z nich wstał leniwie i wszedł mu, jakby niechcąco, w drogę.

- Szukam sponsora - rzucił. Koleżki zachichotali.
- Tak? - powiedział - Dzisiaj każdy szuka sponsora. Ja też - grał gieroja.
- Szukam sponsora na cztery szlugi, mogą być popularne.
Wyciągnął paczkę i rzucił mu ją.
- W Ameryce już nie palą - stwierdził niezbyt przekonywującym tonem.
- Tu nie jest Ameryka. Szukam teraz sponsora na piwo - ciągnął tamten jakby do kogoś za jego plecami.
- Poważnie, nie mam pieniędzy.
- Poważnie to jest w trumnie.

Znowu chichot. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
- Jest już bardzo nieprzyjemnie i późno - rzucił.
Ruszył, próbując faceta ominąć, ale ten był nie do wyminięcia.
- Forsa - chrapnął typ, wyciągając z kieszeni jakiś przedmiot.
- Puść go - głos z ławki - on mnie kiedyś uczył.
Nie mógł rozpoznać twarzy - krzak ją zasłaniał i ciemno. Czego go nauczyłem? No czego ? - pytał się w duchu.
- Szacunek dla oświaty.

Typ usunął się szarmancko. Palce zaciśnięte na rogowej rękojeści myśliwskiego noża zwilgotniały od potu. Nóż w kieszeni to nic wielkiego wobec dzisiejszej techniki - lepszy pistolet gazowy, przynajmniej dla użytkownika.

Teraz już zachowywał odpowiednią czujność. Koło Mickiewicza dwóch facetów tarmosiło jakąś szczupłą kobietę. OK., minął ich dość szerokim łukiem. Pisk i drobny, prędki, ale nieregularny rytm kroków. Kobieta szarpnęła go za rękę.

- Proszę pana, proszę pana - wydyszała przerażona - czy pan idzie w stronę rynku?
- Idę.
- Czy mogę iść z panem? Ja, widzi pan, byłam u koleżanki na Dworcowej i trochę wypiłam. Jak pan prędko idzie.
Patrzył na nią z ukosa. Ładna, ale jakaś taka przywiędła. Może to przez ten alkohol. Wstawione kobiety wiele tracą - pomyślał.
- Szybko idę, bo śpieszę się na powrotny pociąg - powiedział. - W zasadzie przyjechałem tu na moment. Ale proszę, proszę, akurat idę przez rynek ... Tak to nie za bardzo - wypić i samemu wracać o tej porze do domu.

- Mąż mi, wie pan, zginął w kopalni - zaczęła wycierać rękawem łzy. -On tam był ...
- Przodkowym - odgadł. - Bardzo mi przykro. Dzisiaj jest moda na przodkowych - dodał, widząc w świetle wreszcie sodowej lampy jej twarz.
- Oni, proszę pana, dobierali się do mnie, no wie pan ...
- Wiem. Nie trzeba pić. W Ameryce nie piją.
- Tak. Ja już nie będę. Mam już dość, mąż mi, wie pan w kopalni ...
- Wcale nie mówiłem, że ma pani dość, może właśnie za mało. Ja w każdym razie mam już dość. A pani mąż nie był wcale przodkowym, jest bokserem i mieszka na trzecim piętrze kamienicy w rynku. Znam Mietka bardzo dobrze. A pani mnie też pewnie pamięta, uczyłem panią w szkole podstawowej.
Chyba rozpoznała jego twarz. Wyraźnie się spłoszyła.

- Ale pan teraz pracuje w gazecie, pan tego nie napisze, prawda ? Tu jeszcze podają piwo, może wejdziemy ? - bełkotała.
- Napiszę. Personalia tylko do wiadomości redakcji.
- Ty chuju ! - krzyczała na pożegnanie.

Na osiedlu było ciemno. Światła paliły się w kilku oknach. Na ławce, pod blokiem kilku facetów obciągało butelkę. Ominął ich lewym w miarę bezpiecznym łukiem, stanął przed klatką schodową i zapalił zapałkę. Szukał nazwiska na skrzynce domofonu, ale spis treści był nadpalony. Ci czterej stali tuż za jego plecami - mieli chyba buty z gumowymi podeszwami, albo coś w tym rodzaju.

- Szukacie panowie sponsora ? - rzucił jak gdyby od niechcenia, wyjmując wreszcie nóż. Tym razem ręka była zimna.
- To nieładnie tak się włóczyć samemu. I to w dodatku o takiej porze. To nie jest Ameryka.
- Tak, to nie jest Ameryka, to jest centrum Europy, osiedle bloków i jak się krzyknie, to wszyscy się zbudzą. A poza tym chodzą tu dzielnicowi, parami, a czasem to i z psem.
- Taki tekst był dobry w czterech pancernych. Tu wczoraj patrol policji dostał w pierdol. Służbowo ich pobili.

Mdłe światło z klatki schodowej odbiło się w przerażająco zimnych oczach faceta z rozbitą butelka w łapie. Nóż, jego nóż nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia, raczej ich ucieszył. "To śmieszne - pomyślał - jeszcze zginę od własnego noża. Tak mi się kiedyś śniło." W sumie nóż był tępy, a poza tym miał raczej dodawać otuchy, nic więcej. Był za wolny i za słaby na ten nóż. A poza tym te rozterki, rozterki w takich sytuacjach.

- Ja tego klienta skądś znam - rzekł nagle ktoś zza pleców pierwszego - nie kojarzy mi się z laf story.
- Może ze szkołą? - zagadnął z nadzieją.
- Może ze szkołą. Chyba nawet na pewno. Lance mi skurwysyn stawiał.

Kiedy chłodna i tępa stal wbijała mu się w żołądek, pomyślał że wszystko jest zgodne z jakimś scenariuszem [czyim?], tylko gdyby nie ten piekielny ból. A poza tym, czyż może zginąć narrator ? Zwłaszcza , jeżeli nie zdąży nanieść do tekstu odpowiednich poprawek - na przykład zamienić nóż na coś znacznie bezpieczniejszego - może na pistolet z ostrymi nabojami.

[G.K. nr 33, z dn. 20.08.1993r.]



ZARAZ WRACAM - JEZUS

Dzień zapowiadał się wyjątkowo parszywy. Drobny, beznadziejny deszcz spowodował, że wszystko stało się ohydnie wilgotne.
Wyszedł z domu i skierował się do garażu. Tłuste różowe glisdy wypełzły z ziemi i wlazły na beton. Niósł głowę wyżej, żeby nie patrzeć, ile ich rozdeptuje. Czuł rosnącą irytację.
Z garażu wyjechał nerwowo, powoli przejechał przez miasto, klnąc na przechodniów. Święte krowy - myślał. Przechodzą na pewniaka, nie oglądają się nawet na pojazdy, jakby w ten sposób było bezpieczniej
Przy wylotówce z miasta zatrzymał samochód. Pamiętał czasy, kiedy sam stał na stopie. Nieraz długie godziny, kiedy kierowcy pokazywali mu kółko na czole [pieszko, pieszko - wskazując, albo w najgorszym wypadku - fack you]. Jakby w rewanżu brał teraz na stopa, choć przy szosie stało mnóstwo cwaniaczków, albo zachęcające długonogie laski z chłopakami ukrytymi za drzewami.
Temu od razu nie przyjrzał się za dobrze - dopiero gdy wsiadł. Autostopowicz miał długie jasne włosy i dziwaczne oczy, w których można było utonąć jak w jakimś gównianym, nieokreślonym morzu. Wolał już nie patrzeć w te oczy. Poczuł, że z facetem wsiadły problemy.
- Dokąd ? - zapytał
- Przed siebie.
Wariat - pomyślał i na wszelki wypadek wrzucił 110. Przy takiej szybkości nikt go nie zaatakuje, nie poderżnie gardła sprężynowym nożem, nie strzeli z pistoletu, chyba że wariat .... no właśnie, chyba że wariat. Docisnął 140.
- Dość prędko - szepnął nieznajomy. - Kiedyś jeździło się tu 20, może troszeczkę więcej ...
- To musiało być cholernie dawno. Furmanki tyle wyciągają.
- Furmanki chyba nie ... Dyliżanse pocztowe.
- Tak, tu kiedyś podobno jeździły. Mówiła mi prababka. Za Wilusia jeździły. To był trakt królewski czy cesarski, czy coś w tym rodzaju.
- Królewski nie. Jeździłem tu kiedyś z pocztą.
Bał się spojrzeć na gościa. Zrobił to kątem oka. Ten patrzył przed siebie jakby nigdy nic. Miał ze trzydzieści lat. Jeżeli ten facet jeździł kiedyś pocztą cesarską, to jego świętej pamięci prababka lata teraz ponaddźwiękowcem jako stewardessa. Świr przeklęty. Stan irytacji wzrósł o kilka stopni.
- To jest trasa śmierci - powiedział złowieszczo i docisnął do 150. Musiał włączyć wycieraczki na najszybsze obroty, tyle wody spadało teraz na szybę.
- Tak tę trasę nazywają. Porshe, fiaty, mercedesy, furmanki i ciągniki - różna szybkość, na dodatek jakieś idiotyczne promieniowanie z ziemi. Niedawno tak tu ktoś grzmotnął, że aż drzewo się przesunęło o pół metra. Przesunęło się z korzeniami, a nie padło. Kierowca spłonął.
- Tak, wszystko wymknęło się spod kontroli.
- Słucham?
- Wymknął się pan spod kontroli - spokojnym tonem poprawił się autostopowicz.
Docisnął pedał. 160 na mokrym asfalcie. Mów coś, mów coś, gadaj z nim - podpowiadał sobie w myślach - bo inaczej wyjmie brzytwę i poderżnie ci gardło.
- Lubi pan jeździć? - zapytał nagle obcy.
- Lubię. Samochód to jest zwielokrotnienie siły - moja siła przechodzi na silnik, na tę masę żelaza, to jest piękne - rozmarzył się ni stąd ni zowąd [kiedyś miał kompleks słabych łydek, dopiero przez ten samochód...] - Lubię samochód, to jest całe moje życie. Oszczędzałem na niego. No, jest jeszcze dom, meble, telewizor.
- Karabin maszynowy, dobre żarcie, ciepło w domu - jakby uzupełnił tamten.
Znowu kątem oka śledził, kiedy facet wyciągnie coś z kieszeni. Tak na wszelki wypadek. Myślał gorączkowo, jak z tego wyjść, jak się wybronić w razie czego. Znowu przyspieszył. Czuł jednocześnie, jak głowę rozsadza mu fala irytacji.
- Ile lat ma siedmioletni Józio? - rzucił nagle, jadowicie. Test na normalność.
Facet nie odpowiedział. Zatopił się w myślach, czy w czymś w tym rodzaju.
- To proste - rzekł jakby do siebie po chwili.- Kiedyś, w którymś ze szpitali psychiatrycznych na oddziałach pacjentom dawano taki tekturowy krzyż w kawałkach, do złożenia. To był taki rebus - test.
- I ?
- Dowcip polega na tym, że wieczorami ten krzyż psychiatrzy brali do swoich domów i nie mogli go złożyć.
- Rzeczywiście dowcipne.
- A niektórzy pacjenci jednak go składali - ciągnął autostopowicz jakby nie dostrzegając szyderstwa w tym krótkim stwierdzeniu. - Pacjenci składali, lekarze nie.
- Kogo składali?
- Nie kogo, tylko co. Ten krzyż. Bóg jeden wie, ile w tym zakładzie przewinęło się Chrystusów.
Znowu poczuł zalewającą go falę irytacji. Nadchodziła diabli wiedzą skąd, z krwią, do mózgu. Szlag by to trafił - wdał się w jakąś idiotyczną dyskusję ze świrem.
- Panie, znam lepszy dowcip - wydyszał. - Na murze jednej szkoły w Czarnej Wodzie widziałem taki napis ZARAZ WRACAM - JEZUS. Dobre, co?
- Nie bardzo rozumiem.
- To taka metafora. Pan rozumie, co to jest metafora... Stoisz przed kioskiem RUCHU i gapisz się na karteczkę ZARAZ WRACAM czy coś w tym rodzaju. I cholernie chcesz sobie zapalić, a właśnie skończyły ci się papierosy. Czekasz 5, 13, 30 minut i się wnerwiasz, bo robią z ciebie balona.
- Nie rozumiem, jaki jest związek ...
- Podwójna metafora. No, z tą ewangelią. Miał zaraz wrócić, a już dwa tysiące lat mija i gówno. Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość. A na dodatek pojawiły się samochody ... i telewizor, i bombka atomowa. A o tym tam w ogóle nie ma, w tej książce. Ha, ha, ha.. co by to było, gdyby on teraz przyszedł? Trafiłby do czubków.
- No właśnie, próbował pan sobie wyobrazić, co by to było?
- A może to ty jesteś tym... tym...?
Największa jak dotąd fala irytacji zalała mu mózg. Wściekle docisnął gaz. No tak, można się było tego spodziewać. Teraz już wszystko jasne, jeszcze jeden Chrystus. Najlepiej dla takiego elektrowstrząsy czy coś w tym rodzaju, topy - tak to się podobno nazywa, albo jakieś silne leki psychotropowe.
- Cholera - zaklął i trzepnął ręką w deskę rozdzielczą. Licznik nawalił. Strzałka wyskoczyła poza maksymalną prędkość- 240 km na godzinę. Wyskoczyła tak na oko o 20 km więcej. Cholerna elektronika.
- Przekroczył pan swój czas - rzekł siedzący obok facet obojętnym tonem.
- Wariat - wrzasnął, nie mogąc pohamować irytacji. - Kompletny wariat.
Zaczął hamować. W wilgotnym posiekanym deszczowymi drobinami powietrzu przed
maską samochodu pojawiły się kłęby pary albo dymu. Samochód stanął. Otoczyli go jacyś ludzie. Widział po ruchu ich warg, że krzyczą. Z karetki pogotowia wybiegli dwaj pielęgniarze w białych kitlach i w szybkim tempie zbliżali się do nich.
- W kaftan go! - wrzasnął ile pary w płucach, wskazując na autostopowicza.- Uciekł z jakiegoś wariatkowa. Brak mu siódmej klepki ...
Nie zdążył dokończyć. Pielęgniarze rzucili się na niego, a nie na czubka. Wykręcili mu ręce do tyłu i zaczęli zakładać kaftan bezpieczeństwa.
- Co jest do cholery?! - wrzeszczał jak opętany.
- Nie wie, ile ma lat siedmioletni Józio - zupełnie poważnie stwierdził nagle autostopowicz. - Nie wie. Ciężki przypadek.
- To on nie wie, ile lat ma siedmioletni Józio - wrzeszczał, próbując wyzwolić się z łap pielęgniarzy. Jeden z nich stuknął się znacząco w czoło.
- Topy - powiedział pielęgniarz - elektrowstrząsy. Bery bery. Wyraźnie wymknął się spod kontroli.
- Aż się wierzyć nie chce. Przy zderzeniu przesunął drzewo o pół metra. I to drzewo stoi. To jest niewiarygodne - mówił jakiś chłop z tłumu otaczającego jego samochód.
- Nie do wiary, musiał jechać z 240, a może i więcej...
- Spieszyłem się do pracy - wybełkotał.
- Odprowadzić - rzucił stanowczym głosem autostopowicz do pielęgniarzy.
Wyczuł ich szorstkie, mocne łapy na ramionach. Łapy? Przyjrzał się typom dokładniej. Wszystko przez ten cholerny deszcz. Mieli jakieś głupawe białe skrzydła. Jeden z nich obrócił się do niego twarzą. Miała wyraz dziwacznego ptaka... jakiego... jakiego... - szukał w pamięci - jakby ibisa. I ten bezosobowy, dziwaczny wzrok. Tfu, pielęgniarz - pomyślał - pewnie nie stąd, może z Bydgoskiego.
- Życzy pan sobie lektyką, dyliżansem, czy samochodem? - zapytał typ - W tym sezonie mamy znaczny wybór środków transportu, może jakiś mercedes, coś japońskiego, może mitshubischi? Do piekła każdy może według swoich życzeń.
- Oczywiście na koszt firmy - dodał drugi.
Obaj ryknęli śmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz