czwartek, 10 października 2013

Anastazy Klin na balonówie w bojowym rynsztunku

Mówimy "bohater" - myślimy "szabelki, karabiny, wojny, powstania itp.". A co powiecie na taką propozycje? Mam w notatkach taki oto zapis wypowiedzi nieżyjącego już Klemensa Piórka, zduna ze Skórcza: "Orkiestra w Skórczu powstała w 1956 roku. Jestem jednym z pierwszych, którzy ją zakładali. Za Gomułki to myśmy grali już całą parą. Ale też nie obeszło się bez polityki. W latach 1965 - 70 wydzwaniał dyrektor "Polmosu" - Niedźwiecki, prezes OSP i ważny aparatczyk partyjny, i mówił, żeby orkiestra broń Boże nie grała na Boże Ciało.

Żeby instrumentów nie wydawać. Ale nic z tego. W Zelgoszczy mieszkał Anastazy Klin, hobbysta od instrumentów (grał na naszym weselu). Miał komplet na małą orkiestrę dętą: dwa basy, tenory, klarnety, bęben - swojskiej roboty i nam je pożyczał."
Musiał być ten Anastazy Klin - pomyślałam - ciekawą osobą, jeżeli nie dość że zbierał instrumenty muzyczne, to jeszcze je odważnie wypożyczał. Ruszyłem więc w podróż śladami Anastazego.

Każdy ma swoja "autostradę"


Odszukałem rodzinę. Trochę to trwało. Najpierw szukałem w Zelgoszczy Jana Klina.
- Pojedzie pan droga za "Kuźnią" (dyskoteka) na Wdę, przejedzie przez "autostradę", zajedzie pan do gospodarstwa pod lasem - powiedzieli we wsi.
Zajechałem. Okazało się - za wcześnie skręciłem. Jan Klin ma gospodarstw zaraz obok, już w lesie. Uprzejmy gospodarz ładnie mnie odprowadził i też mówił o "autostradzie".
- "Autostrada" - tak tu mówimy od lat. Budowali ją z Warlubia, zakończyli na zakręcie do Osieka, ale jeszcze w 1939 roku zdążyli zrobić nasyp do Lubichowa. I ten wyrównany pas ciągle jest. Nawet domy w Lubichowie wykupili i wyburzyli.
W gospodarstwie w lesie żona Jana Klina wyjaśniła, że trzeba wrócić do wsi, gdzie mieszka inny syn Anastazego, Roman. Wróciłem, po drodze oglądając "autostradę". Faktycznie - biegnie równy pas ziemi, wychodzi mniej więcej na wieżę kościoła w Lubichowie. Przedłużyć szosę byłoby łatwo.

Chłop był najwyższy
Domostwo Romana Klina, najmłodszego z rodziny Anastazego i Rozalii Klinów, ma kolor pistacjowy, jak to określiła sąsiadka. W domu niespodzianka - po dwóch latach rodzinne strony odwiedził Józef Klin. "Trafiłem" więc dwóch synów za jednym strzałem.
- Ojciec mieszkał tu z dziada pradziada, a matka pochodziła z Dąbrówki (w Bydgoskiem) - opowiadał najstarszy z rodziny Józef, były pracownik Stoczni Gdańskiej im. Lenina - Miał brata i siostry. Brat, Alojzy, przypadkowo został zabity po demobilizacji po I wojnie światowej, trzy siostry zmarły na cholerę, jedna siostra Leokadia zamieszkała w Osieku u męża Gussmanna... Ojciec... Ależ był chłop. Miał z metr dziewięćdziesiąt pięć. Chyba większego w wiosce by nie znalazł. I był bardzo silny.
Józef opowiadał o rodzeństwie. Byli jeszcze: Roman, Elżbieta, Cecylia, Jan i Halina. On ma dziś 72 lata, od 1960 r. na stałe mieszka w Gdańsku, od 1952 mieszkał w hotelu robotniczym i pracował w stoczni. O ojcu więcej wie z czasów, jak tu mieszkał, również przedwojennych.
Na stole pojawiły się jakieś papiery, między innymi zaświadczenie z lat 50. dla PKP, że Anastazy jest pracownikiem melioracji. Coś jak bezpłatny bilet.
- W tamtych latach pracował w melioracji - wyjaśniają synowie. - Co tydzień dojeżdżał do różnych miejscowości, mieszkał na kwaterach.
- Panowie, weźmy ten życiorys chronologicznie, a więc najpierw o czasach przedwojennych.
- Urodziłem się w 1934 roku, trochę z tych czasów pamiętam - opowiadał Józef. - Ojciec urodził się 15 kwietnia 1900 roku w Zelgoszczy. Odnotowali to w USC w Bobowie. Wiem, że po I wojnie światowej pracował w Niemczech, gdzie zarobił na dom, który stoi obok. Wtedy wielu pracowało w Niemczech, podobnie jak dzisiaj.
- Skądś się nauczył grać - mówił Roman. - Być może w tych Niemczech. Grał na wszystkim grał - na akordeonie, skrzypcach, kontrabasie, w dętych też się specjalizował.
- Był umiłowany w dętych - dodała siedząca przy stole żona Romana. - A nuty znał.

Kory i klómpy
- Żył z muzyki?
- Nie. Grał, ale przede wszystkim wyrabiał kory i klómpy. Z drewna olchowego i topolowego. Sezonował olchowe i topolowe drewno i z tego wyrabiał spody do korów i klompów.
- Klómpy i kory to nie to samo?
- Nie to samo. Kory są jak laczki, a klómpy robiło się ze starych butów. Kiedy zepsuła się oryginalna podeszwa w bucie, to się ją odrywało i w jej miejsce mocowało się drewniany spód. Czyli klómpy to całe buty z drewnianym spodem. Tutaj takie klómpy nosili prawie wszyscy, bo na nowe buty mało kogo było stać. Te kory i klómpy robił też w czasie okupacji i po wojnie również, do lat 60. Po tym jego fachu została stara maszyna.
Na chwilę przerywaliśmy rozmowę i poszlismy do innego pomieszczenia obejrzeć maszynę podobną do maszyny do szycia. Zresztą też marki Singer.
- Ta maszyna pracowała w warsztacie, który ojciec postawił obok domu. Dom powstał w 1919 roku, a warsztat pewnie w latach 30. Wcześniej raczej nie, bo trudno przypuszczać, żeby go zbudował mając 19 lat.. Zapewne postawił go po ślubie. Jaki był człowiekiem? Małomównym, jak wszyscy Klinowie. Często siedział przy stole o tak (synowie pokazali pozę myśliciela).
- Ale z tego myślenia zawsze mu coś wychodziło.
- No tak, zawsze coś robił. Do warsztatu, pamiętam, zamawiał przez gazety noże. Długie, specjalne, do żłobienia drewna... To nie jest byle co, obrobić kawałek drewna na nogę. Spód musiał być przecież idealnie wyprofilowany, a samo drewno musiało być mocne i lekkie. Za dnia obrabiał olchowe drewno (najpierw trzeba było je z grubsza obciosać), a potem wieczorami w pomieszczeniu na górze warsztatu, w takim domku, je obrabiał.
- Drewna musiał mieć duży zapas. Ja pamiętam, jak wszędzie tu się walało - dodaje Grażyna, żona Romana. - I narzędzi też było pełno... Tak, po wojnie też. Ojciec robił te klómpy cały czas. Dla dorosłych i dla dzieci... Zmarł w wieku 67 lat.

Pantofelmacher
- W 1939 nie wzięli go do wojska?
- Nie, bo miał do wyżywienia dużo dzieci... pamiętam 1939 rok w Zelgoszczy - wspominał Jóżef. - Jechał jakiś z wózkiem i krzyczał, że w Starogardzie jest juz Hitler. Ojciec siedział wtedy w tej swojej budce i wyrabiał kory. Ludzie w Zelgoszczy się bali. Potem jednych wcielili do wojska, innych wzięli do obozu. Weźmy na przykład Hapków. Ludzie przed Hapkami zdejmowali czapkę, bo z ich rodziny wzięli do Stuthoffu. Albo Józef Milewski... Ukrywał sie tu przez całą okupację... Czy pan wie, że on czasami wychodził wieczorem na spacer w przebraniu kobiety i nawet koledzy go nie poznawali?
- Tego to nie wiem, ale pani Teresa Dąbrowska (ta pani wie o Zelgoszczy wszystko) będzie wiedziała.
- Milewski... Równy był człowiek - wspominał Roman. - W Starogardzie to on mnie zawsze poznawał po urodzie. Zatrzymywał i mówił: "Ty jesteś synem Anastazego Klina".
- A Anastazy co robił w czasie okupacji?
- Był zarejestrowany jako pantofelmacher. I przez to uniknął wojska. Niemcy doszli do wniosku, że będzie bardziej użyteczny robiąc klómpy dla mieszkańców. Szwaby jakie byli, takie byli, ale wiedzieli, że boso ludzie nie mogą chodzić. Dali mu też spokój przez Kurta Kalinowskiego. To był taki tutejszy pozytywny Niemiec... Niemiec, ale przeciw Niemcom. Mieszkał za torami. O wszystkim, co miało być, mówił, ostrzegał.
- Ale przed czym ostrzegał?
- Ojciec miał małe radio. Tu się do niego schodzili i słuchali wiadomości. Kurt też przychodził. Pamiętam to "bum, bum, bum, bum" - sygnał wywoławczy BBC. Radio przetrwało okupację, a zabrało je UB. Przyjechał ich cały samochód. Ktoś doniósł, że tu są partyzanci z wojny - między innymi Antek, syn siostry ojca, Leokadii (coś w tym było, bo mąż Leokadii Gussmann z Osieka na autostradzie wywalał partyzantom kociewskim jedzenie). UB-ecy szukali w całej stodole, również pod krypem (koryto do zadawania paszy), gdzie była luka. Tam znaleźli bimber..

W okupacji nie grał
- W okupacji ojciec zamówił w Niemczech akordeon. Przysłała mu firma wysyłkowa. Ale grać to nie grał. Może trochę na tym akordeonie dla siebie. Tak na dobre zaczął grać po wojnie, pierwszy raz w orkiestrze w 1946 roku, podczas otwarcia cmentarza żołnierzy radzieckich w Skórczu. Grali z nim Bieliński, Szuty, Franek Ukleja z Pólka pod Wielbrandowem i Wiktor Guz z Wierzbin - największy przyjaciel ojca.
- A skąd miał te instrumenty, o których wspominał Klemens Piórek?
- Zbierał. Jak ktoś z grajków, nie tylko z orkiestry, zmarł w okolicy, ojciec kupował. A naznosił tych trąb... Miał ich u góry pełno - od kornetu do największej tuby. Uszeregował by pan ze dwanaście trąb. Były też perkusja, bęben (sam zrobił, z koziej, jasnej skóry) i werbelek. Miał dwa akordeony - Weltmeister i Hess (ten z okupacji). Miał duży kontrabas (raz kot pożar struny, bo były z cielęcych jelit, ale je kupował). Gdzie się dowiedział o jakimś instrumencie, jechał na rowerze i przywoził.
- Grał, robił kory - dodał Roman (1948 rocznik) - ale to nie wszystko...
- Pracował w melioracji... Coś jeszcze?
- Dachy dekował. Wtedy wszystkie dachy pokrywano słomą. Po wojnie ze 40 procent dachów było spalone. I ojciec kładł. Nie każdy umiał dekować. Żytnia słoma musiała być wymłócona cepami, a nie w młocarni, żeby nie zniszczyć jej struktury. Ojciec zaczynał od dołu, knowiami na zewnątrz (knowie - dół snopka). Kładł od wiosny do jesieni. Do dekowania była kolejka. Niekiedy dach był naprawiany w części, a niekiedy cały. Pokazała się wtedy dachówka, ale strasznie drogo kosztowała... Jeszcze lutował garnki. Jak coś ciekło, to od razu do ojca.

Z instrumentami balonówą
- To wszystko robił, ale przede wszystkim grał. W orkiestrze, na weselach, gdzie się dało. W każdą sobotę na weselach, bo wtedy były w soboty. Z Guzem z Wierzbin za Osiekiem (z 15 kilometrów będzie). Nie było telefonów, a jednak się zwoływali. Pamiętam taki charakterystyczny widok. Ojciec od rana się golił, a o godzinie 11, 12 wsiadał na rower z szerokimi oponami, na balonówę dobrą na te tutejsze piachy. Na bagażniku miał bęben, jedną trąbę przed sobą, a drugą na plecach. Pamiętam taki właśnie widok. A rano wracał z wesela, szedł do Lubichowa do kościoła, potem dopiero odsypiał. Grał też w tutejszym małpim gaju, gdzie się spotykała młodzież, w miejscu, gdzie potem stanął Dom Ludowy. W Domu Ludowym potem ćwiczyli nowe kawałki. I młodzi też grali. Przychodził Florek Bisagio (rodzina z Włoch) do ojca po akordeon i bęben, i młodzież tam grała. A potańcówki robili w sali u Poznańskiego. Ale one nie miały specjalnie wzięcia, bo organizowało je ZMP.
- Na co zmarł? 67 lat to nie jest jeszcze czas umierania dla takich chłopów.
- Zmarł w 1967 roku. Wyprowadzał raz krowę, chciał ją przytrzymać, łańcuch go okręcił i się obalał. Złamał nogę. Potem był w szpitalu w Starogardzie, ale coś się przyplątało i nie dało się uratować.
- Hmmm... Anastazy Klin. Dla mnie, panowie, to taki cichy bohater. Człowiek od instrumentów. Trzeba było odwagi, by je pożyczać na Boże Ciało. A tu jeszcze dochodzą inne sprawy - klómpy, radio, dekowanie dachów. Taki cichy, pozytywistyczny bohater.
- Tak nigdy na niego nie patrzeliśmy.
Tekst i foto Tadeusz Majewski

1.Roman i Józef nad dokumentami.
2.Twarze Anastazego Klina na dokumentach. Ciekawy był człowiek...
3. Ciekawy dokument z 1927 r. Zaświadczenie o obywatelstwie polskim (?)
4. Nieco później Teresa Dąbrowska dodała, że "Nastek robił jeszcze coś innego". I wyjęła z kąta cep, jeden z licznych, jakie wyrabiał Anastazy Klin.


Na podstawie magazynu "Kociewiak" - piątkowe wydanie "Dziennika Bałtyckiego"

7.07.2006r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz