czwartek, 10 października 2013

TADEUSZ MAJEWSKI. O czym nie mówią kamienie - Ocypel. historia o zdradzie

Splotłem tu, niczym warkocz, z dwóch historii jedną - o zdradzie. O zdradzie wynikającej być może ze panicznego strachu, a być może z haniebnej gorliwości (a być może z jednego i z drugiego razem). Kto to wie. Splotłem tu historię o przebaczeniu.



Starogard. Trzy tygodnie temu. Stanisław Guz (79 l.) odkłada długopis. Skończył właśnie książkę nr 4. O historii Ocypla - turystycznej stolicy Kociewia. Być może ta i trzy pozostałe znajdą kiedyś wydawców. Przeglądam kartki. Guz ma mocne, kanciaste pismo. Litery są jakby wduszone siłą główką długopisu w papier. Każdy wyraz zdaje się tu głosić: "We mnie jest skupiona prawda". Zatrzymuję się na rozdziale "Tragiczne wydarzenie w wiosce Ocypel".

- Było to pod koniec września 1944 roku.

- Niechże pan przeczyta ten rozdział, panie Guz...


@@@


Gdynia, kilka dni temu. Córka Ireny Ebertowskiej, z domu Radtke, przynosi opracowanie na temat swojej rodziny. Duże, pogodne oczy pani Ireny jakby z zatroskaniem spoglądają na owe dzieło, a po chwili na zdjęcia rozsypane na stole.

- To jest książka wujka Augustyna Selonke. Ma 86 lat i dużo wie. I wie, że mój pierwszy ojciec był dowódcą, a mój drugi ojciec był jakby pod jego skrzydłami.

- Pierwszy ojciec, drugi ojciec - nieco skonsternowany na chwilę zawieszam głos. - Proszę to wyjaśnić...

- Urodziłam się i mieszkam w Gdyni. Mój biologiczny ojciec nazywał się Józef Radtke. W 1944 roku, jak miałam dwa latka, adoptował mnie po śmierci Józefa jego brat Bernard. Tak więc ojcem, który mnie wychował, był Bernard... O pierwszym ojcu, Józefie, nie mam za dużo informacji... Moja druga matka nie chce o tym mówić...

Druga matka? Dziwna, coraz dziwniejsza historia.

Na zdjęciu z lewej przybrani rodzice pani Ireny - Jadwiga i Bernard, z prawej - jej biologiczni rodzice Józef i Helena.



Tragiczne wydarzenie w wiosce Ocypel

- Pod wieczór pod sklep Wilbreta - czyta rozdział swojej książki Stanisław Guz - w dwa konie podjechała furmanka. To przyjechali partyzanci (najprawdopodobniej oddział Warczaka - przyp. red.). Część zaczęła ładować towar. Druga część stanęła przy wylocie drogi do ulicy Kociewskiej, zabezpieczając ładujących. W tym samym czasie na nieszczęście od strony torów zbliżał się samochód osobowy. Kiedy dojechał do skrzyżowania w środku wioski, otrzymał serię strzałów z karabinu, po której od razu się zatrzymał. Z samochodu wyskoczyło trzech Niemców. Dwaj z lewej strony wbiegli przez furtkę na podwórko, a potem dobiegli przez podwórka i ogrody do lasu. Udało im się zbiec. Trzeci, który wyskoczył z samochodu z prawej strony, chciał przebiec przez skrzyżowanie i skryć się w zaroślach (tam teraz stoi pomnik). Nie udało mu się. Kiedy dobiegł do środka skrzyżowania, dostał serię i zginął. To był szef Gestapo z Tczewa, Adolf Leister. Partyzanci odjechali, a we wsi wybuchła panika. Następnego dnia wyłapano miejscowych. Doprowadzono ich do szkoły. Siedzieli: Maksymilian Karpus, Paweł Zieliński, Józef Suwalski, Kajetan Grdeń, Wincenty Furgalski (chyba z Krampki)...


Dwóch ojców, dwie matki

Pani Irena widzi, że się gubię. Dwóch ojców, dwie matki...

- Ja to panu wyjaśnię. Było dwóch braci, Józef i Bernard Radtke ze Skórcza. I były dwie siostry mieszkające w Gdyni - Jadwiga i Helena z domu Selonke. Dwóch braci miało narzeczone dwie siostry.

- O, tu jest zdjęcie. Przed wojną w Gdyni - podsuwa fotkę córka pani Ireny.

Na zdjęciu siedzą dwie eleganckie, bliźniaczo podobne pary.

- Moi biologiczni rodzice, Józef i Helena, siedzą po prawej. Rodzice, którzy mnie wychowywali, Jadwiga i Bernard, po lewej... Moja mama Helena nie zdążyła wyjść za mąż... W 1941 roku Józef Radtke wrócił ze stalagu i zaczął pracować w stoczni Deuche Werke Kiell in Gotenhafen w Gdyni przy budowie statków podwodnych. Mieszkał w Gdyni Cisowa. Cały czas działał w organizacji. W kwietniu 1943 roku mojego pierwszego ojca aresztowało w pracy gestapo i uwięziło na Kamiennej Górze. Po tym do mojej babci od strony mamy, tej pierwszej i drugiej, przychodzili gestapowcy i robili rewizję. Przewracali wszystko do góry nogami. Wiem to z jej z opowiadania. A w sierpniu 1944 roku on i moja matka zostali przetransportowani do Stutthof. Za co ich konkretnie aresztowali? Mój pierwszy ojciec był dowódcą w Armii Krajowej... To w naszej rodzinie był temat tabu. Moja druga matka nie życzyła sobie rozmów na ten temat. Kiedy byłam dzieckiem, przyszli dwaj panowie redaktorzy. Chcieli porozmawiać. Nic z tego nie wyszło. A teraz, kiedy ma 91 lat, to już w ogóle sobie nie życzy o tym mówić. Czy się bała tego tematu? Nie, ona nie należy do ludzi bojących się. Na pewno miała z tym związane jakieś przykre wspomnienia. Być może nie chciała o tym mówić również ze względu na mnie. Ja przez długi czas nie miałam pojęcia, że ona nie jest moją biologiczną matką, a tata nie jest moim biologicznym ojcem. Nie miałam pojęcia, że wychowują mnie siostra i brat moich biologicznych rodziców. Dzięki czemu mam zresztą nazwisko po ojcu.

- Józef Radtke założył w Gdyni - czyta z opracowania córka pani Ireny - podziemną organizację Związek Walki Zbrojnej AK.


Wrześniowy wieczór w Ocyplu

- ...Ponieważ nie było już kogo aresztować w Ocyplu - czyta dalej swój rozdział Stanisław Guz - bo wszyscy gdzieś pracowali, zaczęły się aresztowania w sąsiednich miejscowościach: Osieczna, Krówna, Duże Krówna, Skórcz, Grabowo. Miejscowi Niemcy - sołtys Wilbret, listonosz Paul Klat i zawiadowca stacji Breszke - w tym przypadku postąpili po ludzku. Stanęli po stronie aresztowanych mężczyzn z wioski. Gwarantowali nawet swoim życiem, że ci partyzanci to nie byli z tej miejscowości. I ocyplaków wypuścili. Tylko że w ich miejsce trzeba było aresztować następnych mężczyzn z sąsiednich wiosek, bo było wyznaczonych dwudziestu Polaków za jednego Niemca. I tak się stało. Dowieziono tych brakujących z Wybrzeża. Mówiono, że to więźniowie ze Stuthofu. Kiedy była już pełna liczba, szupy z Wdy, gdzie był posterunek, zaczęły przygotowania do masakry. Odbyła się w dniu 23 września 1944 roku, cztery dni po zabiciu Niemca. W tym dniu nakazano niektórym gospodarzom podstawić dwa wozy przy skrzyżowaniu dróg, z których jedna idzie w kierunku szkoły i gdzie obecnie stoi krzyż. Nakazano przywieźć linki do wieszania bielizny. Gospodarze zrobili to, co im nakazano, bo nie mieli innego wyjścia. Pozostawili furmanki i odeszli do domów. Linki Niemcom były potrzebne do związania zatrzymanych. Wyszli z piwnicy powiązani w krótkich odstępach. Pędzono ich na miejsce stracenia - przez placyk naprzeciw szkoły, po schodach... Ten wrześniowy wieczór był dosyć ciepły. W całej wiosce panowała idealna cisza. Nie słyszało się nawet szczekania psów. Wszyscy drżeli ze strachu. Mieszkający w pobliżu szkoły słyszeli odgłosy schodzących po krótkim bruku i po schodach na bruk szosy idącej na Wdę. Kolumna przeszła przez szosę na drugą stronę. Już niedaleka była ich droga, bo tylko do tych schodów, co dzisiaj wiodą do kościoła. Zatrzymano ich zaledwie kilkadziesiąt metrów za stodółką rybaka Aszyka, gdzie stał płot z żerdzi. Tam zostali przywiązani do tego płotu. Ciszę, która trwała co dnia przez cały czas od aresztowania, przerwały strzały, huk karabinów, a zaraz po tym straszny krzyk i jęki, i pojedyncze strzały. I powoli wszystko ucichło. A po kilkunastu minutach zaczęły dochodzić coraz głośniejsze rozmowy szupów. Jakby gromada wracała z karczmy - byli na gazie. Po chwili słychać było jadące po bruku wozy - z górki w dół, w stronę, gdzie przed chwilą popełniono tę zbrodnię. Wozy podjechały do miejsca, gdzie zwisały i leżały jeszcze powiązane linkami ciała zabitych. Wrzucano te ciała jak snopy... Nie, nie jak snopy - przecież snopy się kładzie. Pojechali w lewo, w stronę Wdy, do lasu. Na szosie pogonili konie. Kilometr za wioską przy majowej drodze w niewielkim lesie był już wykonany duży dół, do którego powrzucano ciała i zarzucono je ziemią...

To wszystko ma historyczne umocowanie - zauważa na końcu Guz. - Rozstrzelanie widziała Marynka Bobkowska z ulicy Lubichowskiej.

Duże, pogodne oczy pani Ireny jakby z zatroskaniem spoglądają na dokumenty o przeszłości. Dokumenty, które mogą wzbudzić w człowieku wielki żal, niechęć, a nawet nienawiść - uczucia, których w sobie nie chce. Fot. Tadeusz Majewski


Wzięli mojego ojca ze Stutthofu

Co może wiedzieć pani Irena o tym, co przeżywał jej biologiczny ojciec w Stutthofie. Nic. Urodziła się po aresztowaniu Józefa przez gestapo. Pierwsza matka też nic jej nie mówiła.

- Wyparła się. Mówiła, że nic nie wie... Przeżyła Stutthof. Niemcy wywieźli ją barką do Szwecji - opowiada pani Irena. - Tam zachorowała na tyfus. Nie wiem, po ilu latach wróciła do kraju. W Stutthofie poznała pewnego mężczyznę. Bardzo dobrego człowieka. Zaopiekował się nią. Potem wyszła za niego za mąż. A mój ojciec Józef mówił, jak go zamknęli na Kamiennej Górze, do matki: "Helenka, jak cokolwiek miałby się stać, to oddaj Irkę Bernardowi". I oddała.

- Pani biologiczna matka żyje?

- Żyje. Spotykamy się.

- "Cokolwiek miałyby się stać"... I stało się. Zamordowali go.

- Tak. Został zamordowany 23 września 1944 r. w Ocyplu.

- Ach w Ocyplu! Znam tę historię. Więc on był jednym z tych dwudziestu ze Stutthofu, którego wzięto, żeby rozstrzelać zamiast ocyplaków...

- Trzeba to uściślić. Oni przywieźli ze Stutthofu więźniów nie z całego Wybrzeża, a takich, którzy urodzili się w okolicach Ocypla. Byli też w tej dwudziestce jacyś ludzie ze Szpęgawska. I ich w Ocyplu zabili... Wykopaliśmy jego zwłoki z masowego grobu w Ocyplu i przenieśliśmy je do Gdyni. Kto by tak daleko dojeżdżał na Wszystkich Świętych?


Kamienie w Ocyplu

Przejeżdżam przez Ocypel. Opis Stanisława Guza jest tak precyzyjny, że bez trudu ustalam, jakie wydarzenia gdzie miały miejsce. W centrum i tuż przy kościele stoją dwa kamienie, jakich w Polsce można spotkać tysiące - z prostym na ogół napisem: "W tym miejscu zostali zamordowani...". W Ocyplu niestety na żadnym z dwóch kamieni nie ma nazwisk. W Ocyplu kamienie niewiele mówią. Ale przynajmniej mam ten tekst - rozmyślam sobie. Fuks. W krótkim czasie zrekonstruowałem historię z dwóch opowieści. Historię prawie idealnie się uzupełniającą. Prawie...

- Kiedy przyjechaliśmy w okolice Ocypla niecałe 20 lat temu - wspominam jeszcze rozmowę z panią Ireną - rozmawialiśmy z ludźmi, którzy pamiętali tamte wydarzenia. Niestety, jak już mieli opowiadać "na kamerę", to zamilkli. Bali się, że będziemy operować nazwiskami.

- A czego mieliby się bać?

- A mieliby... Bo wie pan, prawda była troszeczkę inna. Ci starsi ludzie mówili, że niektórzy z tych dowiezionych więźniów ze Stuthofu nocą uciekli, w tym mój ojciec. I się schowali w lesie. Czyli że mój ojciec mógł przeżyć. Kto wie, może żyłby do dzisiaj jak moja pierwsza matka... Ale ktoś z Ocypla zdradził. Niemcy nie musieli ich nawet szukać. Po prostu ich tej samej nocy w lesie zgarnęli.


W centrum stoi kamień - pomnik, jakich w Polsce można spotkać tysiące. Szkoda, że na tablicy nie ma nazwisk. Fot. Tadeusz Majewski


Chwilę milczałem po tych słowach. Jeżeli byłaby to prawda, można sobie wyobrazić, te kruche godziny nadziei, jakie przeżył Józef w ciemności lasu. Więziony na Kamiennej Górze, w Stutthofie, teraz przywieziony do rozwałki do Ocypla i nagle, oszołomiony kruchutką wolnością, oddycha stygnącym i wilgotniejącym nocą lasem. Może, drżąc ze strachu, pomyślał o córeczce, której na oczy nie widział?

- To zapewne przypuszczenia, pani Ireno. Stanisław Guz o tym nie napisał...

- To nie są przypuszczenia. Przychodzili wtedy do mnie różni ludzie i mówili: "No, pani Irenko, z kim pani się zadaje? Przecież ostatecznie przez tego człowieka zginął pani ojciec".

- To pani zna nazwisko zdrajcy?!

- Znam.

- Proszę mi je powiedzieć.

- Nie. A co to komu dzisiaj da?

No tak.

Tadeusz Majewski

2007 r. "Rejsy" - "Dziennik Bałtyki"



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz