czwartek, 10 października 2013

TADEUSZ MAJEWSKI. Sznur Zjednoczonej Europy [reportaż z Żuław]

Moja dusza płacze. Widzę smutne kolumny wychodźców różnych pokoleń, narodów i kultur idących w przydzielone im odrębne sektory nieba. I tu są skłóceni. Kolumny wlokących się w bezsilnym gniewie i w rozpaczy, że za życia musieli uciekać ze swoich małych ojczyzn, porzucając w panice kochane od dziecka miejsca, cmentarze swoich dziadów, domostwa, rzeczy osobiste i nieosobiste - słowem wszystko to, w czym chcieli zostawić wśród żywych pamięć o sobie. W jednej kolumnie ktoś ma radyjko. Słychać Ericę Steinbach. - Słuchajcie, mówi o nas - szepczą w kolumnach Niemców i Polaków...




Witajcie, Żuławy, mokro i szaro krecho depresji! Że też kilka setek lat temu chciało im się tu osiedlić, Olędrom, mennonitom. W zamiarze zapewne na długo, może nawet na wieki, bo po co by budowali tak ogromne domy, jak ten w Marynowach? W lutowym deszczu z trudem zdejmuję go aparatem. Boję się o elektronikę. Za to nadspodziewanie dobrze spod pazuchy wychodzą detale, między innymi wąskie, wypukłe litery na belce nad portalem i identyczne na belce - krawędzi wielkiego podcienia. Można czytać palcami: Peter Loewen, 1803. Kim byłeś, Piotrze - architekcie? Gdzie odszedł twój duch - do jakiego sektora nieba? I gdzie odeszły wszystkie stąd duchy?

W lutowym deszczu z trudem zdejmuję go aparatem


Przed drugą wojną mieszkał w tym domu niejaki Gustaw Bruks. Nie wiadomo, czy Niemiec, czy zniemczony Olęder, nieważne. Informacje na jego temat są szczątkowe, na dodatek ustne. W latach 80. zajechał tu samochód na niemieckich rejestracjach. Starszy pan wszedł na podwórze, po chwili do domu.

- Gustaw Bruks był pijak - opowiadał krótkimi zdaniami. - Dosiadał konia i jechał do knajpy. Potem galopował na na pole. Dał pracownikom po bacie i jechał z powrotem. Miał 70 hektarów i gdyby nie pił, mógłby to wszystko utrzymać. To przez niego zawaliły się ogromna stodoła i obora. Rosjanie dokończyli dzieła. Palili co drewniane, bo na Żuławach przecież lasu nie ma.

Starszy pan przyjechał z sentymentu. Zobaczyć miejsca, gdzie dostawał batem jako parobek od koni.

Do jakiego sektora nieba trafił po śmierci Gustaw Bruks, tego w Marynowach nie wiedzą. Być może zajechał tam konno, być może jako i na ziemi podchmielony.


Latem 1995 roku też padało. Bronisław Grądkowski siedział w olbrzymim pokoju przy oknie. Za szybą widział raczej pejzaże wspomnień z młodości niż te realne, mokre - z Wołynia, z Bogdanki. Być może widział mężczyzn, którzy wyruszali o świcie kopać torf na głębokości 4 metrów.

Bronisław nie był mazgajem, oczy miał suche. Kilka dni wcześniej w poniatówce pod Tczewem rozmawiałem ze starcem leżącym w łóżku. Wszystko szło spokojnie, dopóki nie zapytałem, czy nie tęskni za górami. Raptownie zsunął się z łóżka na podłogę i zaczął czołgać się w moją stronę. - Góry, góry - płakał nieprzytomnie, jakby chciał, żebym go tam przeniósł na dłoni. Od lat tam nie był. Nie mógł. Czołgał się do mnie bez nóg.

Co miał się mazgaić Grądkowski? Sielskie obrazki z Wołynia zdecydowanie zostały nakryte przez ponure obrazy w kolorze krwi. W 1942 r. uciekał konno z rodzicami i siostrą przed Ukraińcami. Zatrzymali się w Lubelskiem. Mieli szczęście, bo co też tam na Wołyniu narżnięto Polaków. Potem Bronisław trafił do szoferskiej szkoły pod Moskwę.

- Nawojowałem się. Byłem ten spod Lenino - mówił. - Kiedyś przejeżdżałem przez Żuławy i widziałem jak tu jest. W 1947 przyjechałem do tej wsi. Pszenice stały prawie do zimy. Ci, co jeszcze przed zimą przybyli zza Buga, zdążyli jeszcze zebrać.

W 1947 wieś była już prawie zamieszkała w całości. Pusty stał tylko ten podcieniowy dom.

- Bali się duchów - wyjaśniał żołnierz spod Lenino. - Bo na drugim strychu (drugi poziom podcienia) wisieli dwaj Niemcy. Cywil i mundurowy. Poza tym dom był strasznie zniszczony. Ruskie wynieśli okna i drzwi, palili meble, żeby się ogrzać.

Grądkowski odnalazł drzwi i wstawił. Oryginalne, 200-letnie. Trupów, wiszących dwa lata, się nie bał. Tyle przecież ich widział. Poszedł na górę, odciął je, wyrzucił za okno. Jednego zakopał za kasztanem... Trupy... Kości i proszek. A w ogóle co to był za żołnierz, ten jeden? Żaden. Żołnierz nigdy by się nie powiesił. Żołnierz zawsze ma jedną kulę. Tę ostatnią.

Zresztą trudno było Bronisławowi zrozumieć, jak można popełnić samobójstwo. Bo nadchodzi wroga armia i zajmie ten ich dom, to ich podwórze? O oni, z Wołynia, co mają powiedzieć?

Ja ich rozumiem. Podobnie jak Modrowów w Bolesławowie koło Skarszew, którzy w budowanym przez pokolenia majątku popełnili rodzinne samobójstwo. Tylko żeby rozumieli podobne sytuacje na Wschodzie?

Z pięć lat jak Bronisław się wprowadził, niezwykle uaktywniły się korniki.

- Takie czerwone robaczki... Wyżerały biel, zostawiały smołę (rdzeń z żywicą) - wspominał żołnierz. - Straszne noce. Wszystko szemrało. Ale to nie trwało długo. Chyba zeżarły tę całą biel i pozdychały.

Być może to była ostatnia, rozpaczliwa uczta przed śmiercią ze starości. Uczta przedagonalna kołatków. Wielkie żarcie.

Szliśmy z Grądkowskim do góry obejrzeć sznur. Na drugie poddasze - w szczycie wielkiego podcienia. Proszę ostrożnie po tych deskach... Sznur... Dwa krótkie, coraz krótsze kawałki.

- Przyjeżdżają, oglądają, kawałek ktoś odetnie. "Na szczęście" - mówią.

Grądkowski dworek nieco podremontował. Kapitalny remont zrobiono w 1964 r. Naprawili kawałek ściany, wstawili odpowiednie okna, uzupełnili fundamenty i belki, przełożyli dach. Potem już nic nie było. Pieniędzy z konserwacji też nie dali.

Na początku lat 90. podcień zaczęła siadać i trzeba było podeprzeć pięknie rzeźbione kolumny belkami. Robiła rodzina.

- Więcej zrobić się nie dało, bo my tu bidne jak cerkowne myszy i tego dworku nie podniesiemy. Bruks miał 70 ha, a my dostali niecałe 10. Samej dachówki holenderki dziesiątki tysięcy.

Co będzie z tym domem? A co on, rocznik 20., może na to poradzić? Swoje w życiu już wykonał. Zdał na syna. Syn niestety niedługo pożył, zostały kobiety. Do tego dom już dawno temu został podzielony na trzy części.



Siedzimy w kuchni u Leszczyńskiego, rozmawiamy o przyszłości tego domu


Jest więc luty 2007. Deszcz. Kolumnada nadal jest podparta kratownica belek. W deszczu całe otoczenie wygląda przygnębiająco. Nowe, przypadkowe obiekty, zupełnie nie pasujące do tamtego świata Olędrów czy Niemców. Tak to jest, jak jedni wejdą w za duże buty drugich.

Siedzimy w kuchni w części Mariana Leszczyńskiego. Jego ojciec przybył tu, na tzw. Ziemie Odzyskane, z Kieleckiego. Do pracy w PGR Ryki. Zamieszkał w domu w Marynowach w marcu 1957 r.

- Sąsiedzi za ścianą (Grądkowski i jego rodzina) przyjechali z repatriacji w maju 1945 r. Pan Bronisław już nie żyje.

Nieścisłości, nieścisłości - nie w 1945, a 1947. Jak to się prędko w pamięci zaciera... Bronisław nie żyje... Żołnierz spod Lenino zapewne jeździ teraz wojskowym gazikiem w sektorze niebiańskich frontów.

Leszczyński ma około 200 mkw. Podział biegnie wzdłuż dworku - z drugiej strony też jest ze 200 mkw. Na parterze ok. 400 mkw. A w sumie? Kto to zliczy... Z górą, dwa poziomy, może z 700 mkw.

Z deszczu wchodzi Jadwiga Grądkowska - Sawicka, synowa śp. żołnierza spod Lenino. Pochodzi z Białostockiego, reprezentuje w tym domu drugie pokolenie Polaków. Trzecie, najmłodsze, nie zabiera głosu.

- Loeven zostawił po sobie w Marynowach dwa takie domy podcieniowe - mówi Jadwiga, która bliziutko wybudowała sobie domek. - Przez pięć kolejnych wakacji pracowali tu studenci z Holandii, z Torunia i z Niemiec, z Essen. Profesor Ditrych miał kota na punkcie tych zabytków. Mamy kopie ich prac. Na ich podstawie można postawić takie obiekty od nowa.



Zwiedzamy dom. Można wejść do komina nad czarną kuchnią

Jadwiga dodaje, że cała wieś jest zabytkowa i nic tu nie można ruszyć bez zgody konserwatora. Był cmentarz pomennonicki i kościół protestancki, obecnie katolicki. A w tym domu mieszkał bogacz. Miał wielką oborę i wielki spichrz z pruskiego muru. O jego zamożności świadczyła ilość filarów na podcieniu - aż dwanaście. Miał wielu pracowników, również sezonowych. Kilka lat temu przyjechał syn robotnika, który tu pracował. Rzekomo sprawdzić, czy on tu był urodzony (na pewno o tym wiedział - oni wszystko o tych miejscach wiedzą). Zobaczył łąki z tyłu, kilka krówek i zapytał: "A gdzie się podziały tamte krowy, których było mnóstwo?".


Dom, pomimo pozorów dobrego utrzymania, chyli się ku upadkowi. Filary ciągle są podparte belkami. Chce chyba odejść w ślad za ludźmi, którzy stąd odeszli dosłownie i w zaświaty.

- Tak. Nasz podcień był zagrożony - jakby zgaduje te myśli Jadwiga. - Jeden filar był wypchnięty (jak w domu podcieniowym po drugiej stronie szosy). Będziemy podpierać, aż te podpory się zawalą. Stoją 14 lat i już beleczki gniją. A te filary i to drewno? Mają 200 lat i kiedy przygrzeje słońce, jeszcze się pokaże kropla żywicy. Niby zwyczajne sosnowe drewno, ale jak tutaj podcinał piłą spalinową, to z łańcucha szedł dym.


Na piętrze - fragmenty niemieckich gazet naklejone na belkach

Jadwiga opowiada o ogólnopolskim programie ochrony drewnianych zabytków. Ich dom został zakwalifikowany. Byłaby za uczestnictwem w tym programie, ale właścicieli jest trzech. To komplikuje sprawę.

- A młodzi? To trzecie pokolenie?

- Ich to nie interesuje. Ono nie ma pojęcia, co ginie na ich oczach. Zresztą dwie córki mieszkają w Irlandii - mówi Leszczyński.

- Mój syn siedzi we Francji, a córka studiuje tam stosunki międzynarodowe - dodaje Jadwiga. - Jak będą starzy, to wtedy się kapną, że przepuścili wielki majątek...

- Jak wielki majątek?

Zwiedzamy. Puste pokoje po żołnierzu spod Lenino, czarną kuchnię (w niektórych domach pomennonickich robią w takich łazienki), pierwszy poziom...

- Właściwie uzupełnień za wiele tu nie ma - objaśnia Jadwiga. - Szafa wbudowana w ścianę oryginalna, drzwi oryginalne. Wspaniałe drewno, tu nigdy nic nie spleśnieje. W pewnym sensie nie ma ceny na ten dom.

- Krótko, za ile byście sprzedali?

- Jestem tu prawie 50 lat. Swojej wątroby się nie sprzedaje - zdecydowanie mówi Leszczyński.

- Ja jestem zainteresowana tę swoją część sprzedać - zdecydowanie mówi pani Jadwiga. - Nie ma energii, żeby cokolwiek robić. W 1986 r. postawiałam dom. Tu mieszkaliśmy u góry bez ogrzewania, w pokoju dawnych pracowników. 4 stopnie w domu i małe dziecko... Ile by to kosztowało? Chciał kupić jeden pan ze Starogardu.

Ta jej pusta cześć od frontu jest przygotowana jakby pod turystę. Schludnie, stare meble, ładne odmalowane balustrady schodów.

- Zawsze udostępniam ten dom zainteresowanym zwiedzaniem.

- A są?

- W sezonie nie ma dnia, żeby nie hamował jakiś niemiecki autokar. Przyjeżdżają też mennonici. Są zachwyceni, że ten dom jest w tak dobrym stanie. Widzą naszą niemoc, ale mówią, że praca, pokora i bieda lepiej kształcą charakter niż bogactwo.

Sznur. Dałbym głowę, że się wydłużył od 1995 roku

Spotykają się tu różne nacje i duchy nacji. Mogą podziwiać oryginalne główne drzwi, jakie kiedyś znalazł w krzakach i wstawił żołnierz Bronisław Grądkowski, stary, 200-letni zamek i oryginalny klucz do niego. Mogą wejść na piętro i z niedowierzeniem pukać w drewno ścian albo wchodzić do komina nad czarną kuchnią. Mogą sobie wspominać swój tutaj czas albo wyobrażać sobie wspomnienia.

A na drugim poddaszu mogą - ostrożnie, ostrożnie na deskach, leżą tylko na belkach - podejść do sznura wisielców. Kawałek szczęścia? Proszę bardzo. Można sobie odciąć. Wystarczy dla wszystkich.

Dałbym głowę, że od 1995 r. sznur się znacznie wydłużył. Sznur wisielców - główna atrakcja dla turystów?

Być może, kiedy turyści przepełnieni wrażeniami wsiadają do autokarów, lęgnie im się naturalna myśl: tak trzymać, wrócimy, powiesimy. Za ten brak szacunku dla naszych. Za to, że tutaj jesteście. W łagodniejszej wersji - przeniesiemy, tylko, hm... gdzie?

Czy tak sobie wyobrażałeś Zjednoczoną Europę? No powiedz.

Tadeusz Majewski

2007 r. "Rejsy" - "Dziennik Bałtycki", książka T. Majewski "Oj, oj, Ojczyzna"







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz