czwartek, 24 lipca 2014

Dwadzieścia złotych przed wojną piechtą nie chodziło - Regina Matuszewska część VII

Święta prawda, pani Regino, to był kawał grosza. Mój teść przy budowie stoczni w Gdyni zarabiał 10 zł na dzień, a jajko na targu kosztowało 5 groszy - jak mówiła mama. Jednak w kontekście "handlu" tej młodej dziewczyny, którą wspomina pani Regina, więcej było straty niż pożytku.


Wspomina pani Regina o kośnikach pracujących przy koszeniu traw na łąkach. Prawda, że do tej roboty należało wychodzić skoro świt, gdyż trawy zroszone perlistą rosą ułatwiały koszenie.

A ścinano trawę kosami. Mój wujek Antoni, w ślad za swoim szwagrem pochodzącym z Ukrainy, ostrząc osełką brzeszczot kosy mawiał: Kasi kasa paki rasa, rasa dałoj a my damoj (kosa kosi dopóki jest rosa, a jak ta opadnie idziemy do domu).

A jak to na Kurpiach było - wspomina pani Regina

Gdy matka miała czternaście lat, poszła za Kolno żąć owies. Były z nią starsze dziewczyny. Na matkę się dąsały, bo matki nie mogły dogonić. Matka przodowała, nie dała się żadnej robocie. Była smolarnia w Cieloszce. Kobiety chodziły i mężczyźni kopać karpinę, czyli pnie. Była z nich wyciągana smoła.

Przed wojną w ostatnich latach zaczęli niektórzy ludzie handlować. W każdej wsi był jakiś handlarz. Skupywali płótno lniane, grzyby suszone. Jeździli z tym do Warszawy, do Poznania. Zarobili coś na tym towarze. Ładnie się ubierali, z pańska. Ładnie nauczyli się mówić. Handlarza czy handlarkę można było z daleka poznać. To zachęcało innych, mniej odważnych. Prosili starszych, żeby ich ze sobą wzięli. Niejedni ludzie mieli więcej z handlu niż z gospodarki. Byli i tacy, co całe życie pamiętali swój handel.

Opowiadała mi sąsiadka, jak była jeszcze panną. Poszły z koleżanką do swojej sąsiadki handlarki, żeby je wzięła ze sobą na handel. Sąsiadka zgodziła się. Poszły po wsi, żeby dostać chodników na kredyt. O to nie było trudno, każdemu pieniądz się przydał. Lepiej dać znajomym, niż trzymać chodniki w domu. Na jarmarku tanio płacili, bo tych chodników było dużo. W każdej wsi i prawie w każdym domu były tkane. Pojechały w kilka i jeździły później już same. Na dworcu czy w pociągu i tak się poznajdywali. Handlarze wszyscy się znali. Wiedzieli, kto, z której wsi, kto czym handluje.

Koleżanka mojej sąsiadki była ładną panną. Byle z kim nie chciała gadać. Głowę wysoko nosiła. Ojciec jej miał ładne konie, szczycił się tym i, że ma najładniejszą córkę. Byle komu jej nie dam - mówił. Marysia tak handlowała, aż w coś wpadła. Po cichu ludzie mówili, że jeden bogaty handlarz płacił 20 złotych za jedno przespanie się z dziewczyną. Której handel licho szedł, to uchciwiła się. Dwadzieścia złotych przed wojną "piechtą nie chodziło", trzeba było na nie ciężko pracować.

Kościół parafialny w Zalasiu. W nim modliła się pani Regina

Kośnik za jeden zaranek (czas przeznaczony na koszenie traw na łące od wczesnego świtu do godzin południowych - E.Z.) zarobił dwa złote. Zaranek się nazywał, ale szło się w szarówce, jeszcze ciemnawo było. Kosili gdzieś do dziewiątej, zjedli podśniadanek, który gospodyni przynosiła na łąkę. Przynosiła chleb, masło, gotowane jajka i słoninę. Kawy z mlekiem pełen czajnik. Kośnik musiał dobrze podjeść, bo kosę ciągnąć było ciężko. Po podśniadanku kosili do 12 - 13 godziny i szli na śniadanie. 8 - 10 godzin kosili za dwa złote.

Za 20 złotych Marysia w ciążę zaszła. Nikomu się nie wydała, że jest w ciąży. Nikt nic nie wiedział. Pojechała na handel. U kogoś spały na chlewie na sianie. W nocy mówiła, że musi zejść na dół, bo ją brzuch boli. Musiała komuś zapłacić, żeby się dzieckiem zaopiekował kilka dni. Później dziecko wzięła i zostawiła gdzieś pod ochronką. Koleżanki nic nie wiedziały. Przyjechały do wsi, na zabawę poszły, tańczyły. Jej ojciec sprzedał krowę i ludziom zapłacił za chodniki, bo podobno Marynie handel licho poszedł, ale to ludzie po cichu gadali. Po roku przyjechała do Maryny policja. Przywieźli jej synka. Wtedy ludzie głośno się śmieli i gadali. Wyszła za mąż, ale nie za tego, co chciała, tylko za tego, co ją chciał.


Kurpianki w tradycyjnych strojach

Panna z dzieckiem dawniej to było najgorsze nieszczęście. Była palcami wytykana. Naubliżał się jej byle kto. Dziecko było przezywane od siubrów i bękartów. Najgorzej było iść takiemu człowiekowi do urzędu po metrykę czy coś z tym związane. Imię ojca powiedzieć - nieznany. Całe życie wlokło się za nim. Ze starego chłopa i to się śmieli. W dawniejszych czasach jeszcze gorzej było. Moja teściowa mi opowiadała, że we wsi jej matki jedna panna zaszła w ciążę i tak się z tym taiła, że do końca nikt nie wiedział, że jest gruba. Zrobili chłopaki muzykę niedaleko ich domu. Poleciała na muzykę, wytańczyła się, chwyciły ją bóle, poleciała do domu. Nie wiedziała, że ktoś za nią idzie. Prędko to dziecko urodziła i matka kazała jej iść znów na zabawę. Sama dziecko udusiła i wyniosła do komory. Córka się znowu natańczyła, jakby nic jej się nie stało. W kilka dni po tym przyjeżdża policja i rewidują cały dom. Nic nie znaleźli i już chcieli odjeżdżać, a głos zza ściany mówi; zobaczcie w beczce, w kapuście. Tam znaleźli uduszone niemowlę. Matce założyli dyby i powieźli do więzienia. Świadek mówił, że córka nie chciała udusić tylko matka. Była jedynaczką i wyszła za tego świadka za mąż kilka lat po tym wypadku. Był to młody chłopak i jemu się ta dziewczyna spodobała. Obserwował ją zawsze. Przyszedł pod jej okna i widział, co się tam działo. Rok po weselu urodziła drugie dziecko i cały rok chorowała, nie mogła dojść do siebie. Ludzie mówili, że panny jak rodzą, to im Pan Bóg dopomaga. Dzieci ich lepiej się chowają, choć byle co zjedzą. Nie chorują i nie umierają. Są przez wszystkich poszturchiwane i poniewierane.

W czasie okupacji już młodzi ludzie nie handlowali. Służyli w Prusach u Niemców za parobków, niektórzy się ukrywali i z handlem się nie pokazywali. Handlowali ludzie starsi, tacy, którym nie groziło wyjechanie do robót w Niemczech.


Wnętrze kościoła w Zalasiu. Tutaj ochrzczono panią Reginę, tu przyjęła I Komunię św. i została bierzmowana.

Ludzie za Niemca dostawali kartki na przydział do kupienia w niemieckich kantynach. Później dali punkty na kupienie materiału na odzież. Dużo tego nie było, ale i sklepów w pobliżu nie było. Były kantyny spożywcze i z żelastwem. Te punkty dawało się handlarzowi. Nieraz szukało się i w innej wsi. Taki handlarz brał punkty, w walizki towar - była to jakaś żywność - i jechał z tym do Warszawy. Żywność sprzedawał, ale nie na rynku. Mieli swoich ludzi. Potem szedł do sklepu i za punkty kupował jakiś materiał. Przywoził i ludziom sprzedawał, co mu dali punkty. Ostatnim razem wyjechał tak nasz znajomy i już nie wrócił, zginął w łapance w Warszawie.


Współczesna kapela kurpiowska

W sąsiedniej wsi jedna kobieta handlowała farbą do tkanin. Sprzedawała ją na łuty. Moja matka, jak chciała ufarbować wełnę, to mnie wysyłała do Mechowej po farbę. Lubiłam iść do tej kobiety. U nich tak było dokładnie wysprzątane. Łóżko ładnie zaścielone, ładną płachtą nakryte, kilka pięknych poduszek w rogu łóżka leżały jedna na drugiej. Pięknie haftowane. Na stole nakrytym białym obrusem, piękne święte figurki i kwiaty zrobione ładne z bibuły. Nieduża to była izba, ale widać była zgoda, bo oni mieli syna i synową i ich dzieci. Swoje dorosłe i ludzi obcych przez cały dzień się przewinęło. Ludzie, jak przyszli, to zawsze szybko nie uciekali. Pogadali, posiedzieli. Gospodyni zachęcała - mówiła: Jak nie usiądziesz, to mi kury na jajkach nie będą chciały siedzieć. I zawsze się posiedziało, posłuchało się, o czym starsi opowiadali.

Po wojnie w tej wsi jednego chłopa zabolał duży palec u nogi. Pojechał z tym chorym palcem do Piszu, do wojskowego lekarza. Bo tych lekarzy dość było na ziemiach odzyskanych. Lekarz popatrzył, palec czarny, i mówi, że trzeba go odjąć. Chłop się zląkł i uciekł od doktora. Przyszedł do niego sąsiad i mówi: Idź do woza i weź tego przepalonego smarowidła, co się koło kręci. Ten chłop przyłożył tego przypalonego smarowidła. Na drugi dzień palec zbielał i powoli zaczął przybierać normalny wygląd. Ludzie dawniej sami się leczyli. Do doktora szli, kiedy już koło chorego śmierć stojała. Lekarz kierował do szpitala i często nie wracali już z niego, bo było za późno na leczenie. Lekceważyli choroby, mówili: Samo weszło, samo wyjdzie. Szpitala też się bali. Mówili: Jak mam umrzeć, to już wolę w domu. Dopiero po wojnie zaczęli sie ludzie przekonywać do lekarzy i szpitali. Z Ameryki niektórzy dostawali lekarstwa w paczkach. Młodzi ludzie byli bardziej oczytani i szukali porady u lekarzy. Na wsi było o wiele lżej, bo tyle ludzi poszło na ziemie odzyskane.

Powyższe wspomnienia spisała pani Regina w 1972 roku. Później była przerwa aż do 1993 roku. Co było dalej, przeczytamy w VIII i kolejnych odcinkach.

Edmund Zieliński

Gdańsk 4.07.2014




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz