czwartek, 31 lipca 2014

Autor podaje, że Ocypel Wielki ma 22 metrów głębokości



Ocypel, Jubilat - jeden z tutejszych ośrodków. Siedzimy przy stole obok sklepiku. Towarzystwo mieszane - z różnych miast, a nawet krajów (mieszkam za granicą - mówi jedna pani), w różnym wieku różnej płci. Bryluje pan Zygmunt.
- To jest strażnik Teksasu, pardą, Ocypla - mówi jeden z gości.

Pan Zygmunt faktycznie wygląda jak strażnik. Mundur polowy, wielkie jak u Chucka Norrisa okulary, słomkowy kapelusz z gwiazdą. I ten tajemniczy uśmiech.
- On tu dużo wie - mówi ktoś.
- Na przykład co?
- Wszystko - włącza się wreszcie pan Zygmunt. - O Jeziorze Świętym, o jeziorze Ocypelek i Ocypel Wielki. Na przykład to, że nad Świętym wyrabiano węgiel drzewny. Ślady są... A jezioro Ocypel Wielki ma 105 metrów głębokości.

No nie. Idę do samochodu po książkę Stefana Gołąbka pod tytułem "Kociewie przewodnik po szlakach turystycznych". Studiuję ją ostatnio, bo odwiedził mnie jej autor.
Wracam do stołu z książeczką. Szukam w spisie nazw Ocypla. Pan Zygmunt chyba czuje się trochę nieswojo. Wyciąga krótkiego, mocnego papierosa - "buldożera", tak go określa.

- No i widzi pan? Autor podaje, że Ocypel Wielki ma 22 metrów głębokości.
- Ale to jest głębokość uśredniona - próbuje bronić pana Zygmunta jeden z siedzących. Ale pan Zygmunt był już na ten atak przygotowany.
- Jezioro ma 104 metry, ale w jednym miejscu, gdzie jest taka kula - powiada. - W 2000 roku pomiar robił pilot z Malborka, to wiem. Dlatego być może ono w jednym miejscu wciąga. Tak mówią nurkowie. I Święte też wciąga. Wiry są.
Kula - zanckula, kiskula, piaskula... Takie nazwy. Inaczej mówiąc głęboka dziura w ziemi.

Pan Zygmunt wstaje. Musi rozprostować kości. Teraz wgląda śmiesznie - mundurowa kurtka i dżinsowe spodnie jakoś do siebie nie pasują.
- Panie Zygmuncie, już czas się przygotować - mówi jeden z mężczyzn. - I konieczne kozę.





Pani Marysia, właścicielka ośrodka, przesympatyczna kobieta, prowadzi - ośrodkową, białą, bez rogów. Pan Zygmunt chwyta za sznur. Koza zupełnie jak nie koza - sznurowadeł nie je, kapsli od piwa ni łyka, niczego się specjalnie nie czepia.
- Dałam jej jeść i chwilowo jest spokojna - wyjaśnia pani Marysia.
Dochodzi kilka osób. Przeciągają przez drogę biało-czerowną taśmę. Koza z kawałka tej taśmy dostaje kokardkę. Samoobrona? Przed taśmą stawiają krzesełko i kwiaty. Co jest?

- Taki obyczaj. Robi się bramę na drodze ślubnego orszaku, żeby złożyć młodym życzenia i przy okazji wydębić flaszkę. Pan Zygmunt zatrzyma cały orszak.
- No, no, a jak młodzi się zdenerwują i nie będą chcieli dać flaszki?
- To ich nie przepuści.
Po chwili pan Zygmunt siedzi w fotelu i czuwa, trzymając kozę na sznurze. Ale ta chce już fikać.

- Trzeba jej dać czipsy - rzuca ktoś.
Dobry pomysł. Pan Zygmunt wysypuje czipsy i koza ma zajęcie. A po zeżarciu wsadza łeb w pustą torebkę.
Czas mija. Idę do wcześniejszych bram (pana Zygmunta jest ostatnia). Na terenie Jubilata są w sumie trzy. Na pierwszej bramie mówią, że we wsi jest jeszcze kilkanaście.





Wreszcie wśród drzew widać błyski wypucowanych limuzyn. Nadjeżdżają. Wolno, bo trzeba zostawić coś przy każdej bramie. I już są. Taki kontrast - pan Zygmunt z kozą i wielka beemwucha (chyba). W okienku widać panią młodą. Pan młody wychodzi, wręcza...
- W sumie było piętnaście bram - mówi fotograf imprezy.
- No to poszła cała skrzynia.
Samochodowy orszak weselny wjeżdża i znika za głównym budynkiem ośrodka. Będą się ostro bawić. Pan Zygmunt też znika. Pojawia się po więcej niż godzinie. Z rowerem. Do domu ma blisko.
Tekst i foto Tadeusz Majewski

Za magazynem "Kociewiak" - dodatek do piątkowego wydania "Dziennika Bałtyckiego", 2005 r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz