czwartek, 10 lipca 2014

O dziadku Leonardzie, który uratował przyszłego profesora

Materiał o Leonardzie Piotrzkowskim ukazał się na rozkładówce "Rejsów" 20.06.2014r. i dano mu tytuł "O dziadku Leonardzie, który uratował przyszłego profesora". Oczywiście wysłałem tekst nieco bardziej rozbudowany, z uwagą, że śmiało można skracać, w zależności od miejsca w gazecie. No i zdjęcia - redaktor prowadzący "Rejsy" Dariusz Szreter dał pięć, a więc i tak dużo. Tutaj prezentuję cały tekst i sporo zdjęć.









Profesor Henryk Szarmach zaświadczy (tytuł roboczy)

Źle, fatalnie, kompletnie nieprofesjonalnie trzy lata temu zacząłem tamtą rozmowę.

"Czy pan profesor Henryk Szarmach? Tu Tadeusz Majewski, piszę do "Rejsów" reportaż..." I tak dalej. Zacząłem jak kretyn. To był On, numer komórki pewny, więc po co takie pytanie? No i bezładna, prędka opowieść, i nachalne: Czy pan profesor może zaświadczyć? Po minucie mojej gadaniny po tamtej stronie zapadła profesorska cisza, a po niej padło: "Pan mnie z kimś pomylił". Brzdęk. I na długi czas urwana sprawa.

Kretyn. Mogłem jeszcze bardziej przestraszyć profesora, mówiąc jak adwokat: "Mój klient potrzebuje od pana potwierdzenia faktów".

-

Mail: Czy ma pan potwierdzenie od profesora Szarmacha?

Krystian Piotrzkowski

Odpowiedź. Niestety, nie, Panie Krystianie.

Potem maile z tym zapytaniem będą mnie już prześladować.

Ale od początku.

-

Nieraz odkrywamy coś przypadkowo. Skamielinę, odcisk palca na gotyckiej cegle, stare zdjęcie. Ale najbardziej cieszy, gdy jest to odkrycie jakby przez nas wywołane. Tak było z moim odkryciem niezwykłych zdjęć, jakie znajdują się w albumie rodziny Piotrzkowskich. Po publikacji materiału Edmunda Zielińskiego pt. "Zblewski handel w połowie XX w." zgłosił się niejaki Krystian Piotrzkowski, rozżalony, że nic nie napisano o jego pradziadku Leonardzie - przedwojennym zblewskim rzeźniku (nie było, gdyż pan Edmund pisał o handlu powojennym)...

Pojechałem do Jezierc - do Piotrzkowskich. Przeglądałem zdjęcia w rozłożonym na stole rodzinnym albumie ze zdumieniem. Takie odkrycie zdarzyło mi się w ciągu 20 lat tylko raz - u pani Rybickiej w Bobowie (zdjęcia sołtysa Bobowa z 1880 r.). O tym, co przedstawiają, opowiadał mi Waldemar Piotrzkowski - wnuk Leonarda i Wiktorii, Halina (ur. w 1936 r.) - synowa oraz wspomniany wyżej Krystian - wnuk Haliny.

Najciekawsze skany umieściłem w moim portalu, starając się zachować chronologię. Wyszła z tego piękna, jasna 20-letnia historia polskiego Zblewa, zamknięta w czarnej niemieckiej ramówce.




Leonard i Wiktoria

Jedno z najstarszych zdjęć przedstawia dom Wiktorii Brzoskowskiej ("ulica Główna, za Maksem Gillą"), w którym mieściła się piekarnia. Po wyjściu za mąż Wiktorii za Leonarda Piotrzkowskiego, który przybył z Nowej Wsi Rzecznej do Zblewa piekarnię zlikwidowano i otworzono sklep mięsny, a od podwórza - co wynika ze zdjęć - ubojnię.

Wiktoria i Leonard wzięli ślub w dniu 5.11.1919 r. w USC w Zblewie. Akt ślubu informuje, że Leonard urodził się w 28.03.1889 r. i był rzeźnikiem, natomiast Wiktoria urodziła się 26.02.1899 r.

Jako pierwsze w portalu dałem zdjęcie przedstawiające żołnierzy pruskiej armii z 1916 r. Prawdopodobnie jest na nim i Leonard, gdyż co by robiło w albumie?

Brzoskowscy byli majętną rodziną. W tamtych czasach piekarnia ze sklepem przynosiła niezłe dochody. Piotrzkowski też nie narzekał na brak pieniędzy. "Kiedyś tak było - komentowała zdjęcia ślubne pani Halina - że zawsze bogaty żenił się z bogatym" (Na takie dictum odpowiedziałem: "A czy dziś, czy kiedykolwiek było inaczej?").

Leonard był postawnym mężczyzną o regularnych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Nic mu nie odebrała przedwczesna łysina. Wiktoria z 1918 r. była kobietą, hm, puszystą. Na zdjęciu wykonanym w jakimś atelier około 1914 r. jest jeszcze szczupła.






Zakład masarski ze sklepem

Zakład masarski ze sklepem znakomicie prosperował. Piotrzkowscy byli jednymi z najbogatszych zblewiaków. O ich zamożności świadczą m.in. zdjęcia przedstawiające dwa samochody. Osobowy, podobno pierwszy w Zblewie, stoi na podwórzu, na zapleczu masarni, a siedzi w nim aż siedem osób. To drużyna strażaków. Niektórzy mają piękne sumiaste wąsy. Strażacy przyszli do Piotrzkowskich, by zrobić sobie paradne zdjęcie w ich aucie. Redaktor Ponikowski z pewnością określi, jaki to model. Zdjęcie przedstawiające samochód dostawczy bardzo wyblakło. Zupełnie jakby nie chciało utrzymać wyrazistości utrudzonego pojazdu, regularnie rozwożącego produkty z masarni do Starogardu i Tczewa.

Zaskakują pamiątkowe zdjęcia z... bykami. Zrobiono je zapewne po to, by uwiecznić siłę i pomyślność firmy. No bo kogo wówczas było stać na prowincji na wynajmowanie fotografa, by robił takie ujęcia?







Niezwykły dokument

Zdjęcia z albumu Piotrzkowskich z uwagi na tematyczną różnorodność są niezwykłym dokumentem pod każdym względem. Niektóre przedstawiają architekturę Zblewa, już wtedy udającego wieś (jak i dziś, było bogatym miasteczkiem), inne to świadectwa ważnych wydarzeń państwowych obchodzonych w Zblewie - na przykład przemarsz patriotyczny bodajże Związku Powstańców i Wojaków czy uroczystość z okazji dziesięciolecia II Rzeczpospolitej (Leonard stoi drugi od prawej), jaka miała miejsce w dużej sali z teatralną sceną, o czym świadczy budka suflera. Jeszcze inne to świadectwo życia codziennego: przejażdżka bryczką ul. Główną, spotkanie towarzyskie - rozmowa Leonarda Piotrzkowskiego z księdzem ("Leonard dużo dawał na kościół"), zrobione na pamiątkę przed pomnikiem Matki Boskiej postawionym w 1922 r. po wojnie z bolszewikami ("przy pomniku stoi Leonard - musiała być jakaś rocznica"). Zdaje się, że pomnik był wyższy niż ten dzisiejszy - można porównać. Ten album to też kapitalny katalog ówczesnej mody. Na jednym ze zdjęć w białym stroju stoi Wiktoria, w ciemnym p. Kamińska ze Starogardu, jej siostra. Dokładnie widać zdobienia sukni, niemające nic wspólnego ze strojami regionalnymi, zdobione kołnierzyki, koronki, różnej długości korale. Na niektórych zdjęciach fascynują długie, obszerne płaszcze, czapki, muszki, wysokie obuwie, no i oczywiście jakże inne niż dzisiaj fryzury pań.




Mail: Czy ma Pan potwierdzenie od profesora Szarmacha?

Krystian Piotrzkowski

Odpowiadam: Panie Krystianie, jadę właśnie do Bernarda Damaszka. Spróbuję nawiązać kontakt z profesorem przez pana Bernarda.



Dzieci Wiktorii i Leonarda

Leonard miał tytuł rzeźnika. Zatrudniał czeladnika i trzech uczniów. To on prowadził interes, a wiktoria zajmowała się dziećmi. Na jednym ze zdjęć siedzi na krześle trzymając chłopca, a stoją przy niej trzy kobiety - według Piotrzkowskich były to: opiekunka do dzieci, kucharka i sprzątaczka.

Wiktoria urodziła Leonardowi sześcioro dzieci: córkę i pięciu synów. Oto kolejność według starszeństwa. Kazimierz ("podczas wojny szedł z polskim wojskiem, jako polski żołnierz dostał się do Anglii, nie wrócił"), Wiktor ("był w czasie okupacji w Jugosławii, wrócił do Zblewa po wojnie"), Henio ("musiał pójść do armii niemieckiej w wieku 18 lat, a zginął w wieku 19 lat - przysłali zdjęcie na pamiątkę; wygląda jak Niemiec" - jak wygląda Niemiec?:) - T.M.), Łucja ("wyszła za mąż za Jerzego Filipowskiego, zmarła w Starogardzie"), Brunon ("urodził się w 1932 r., a ożenił się ze mną w 1955 r."), Zygfryd - podczas okupacji był dzieckiem, ożenił się, pracował w Polfie.

- Bywałem na ich podwórku. W rzeźni nie - wspomina Henryk Ronkowski ze Zblewa. - Mieli trzy psy wielkie jak byki i gdy przechodziliśmy na podwórko, chodziły w klatkach jak diabły. Bywałem u nich [dzieci Leonarda i Wiktorii - przyp. T.M.], a oni u nas. Przecież chodziliśmy jako dzieci razem do szkoły. Jeden z Piotrzkowskich, Bronek, grał na akordeonie. Leonard Piotrzkowski to był dobry chłop. Gdy ludzie szli po zakupy i widział, że są ubodzy, to mówił: "ekstra dać". Ona już była chciwsza. Wszyscy wiedzieli, że ona dawała mniej, a on więcej. Niestety, on tam, w sklepie, mało siedział, bo zabijał świnie. Ale nieraz musiał ją zastąpić. Gdy ludzie to widzieli, walili do niego kupować. U Kuchtów też tak było. Też mieli sklep mięsny. Myśmy tam chodzili po worstzupe... Nie wie pan, co to worstzupe? ...Worst to kiełbasa. Gotowało się ją w wodzie. Ale czasami te kiełbasy pękały od gotowania, rozlatywały się i zostawały. I to już nie była woda, a zupa. I do nich ludzie chodzili z kankami. Nalewano im tę worstzupę. Józef Kuchta patrzył na biedniejszych, dyskretnie wyciągał kiełbasę i wrzucił ją jeszcze do bańki...

Kuchtowie to historia powojenna, ale dałem ją tutaj, bo obie pokazują - mała złośliwość:) - czym się różnią mężczyźni i kobiety za ladą.


Powrót z łagru?

W czasie okupacji Leonard Piotrzkowski podpisał w 1939 r. volkslistę. Gdyby wybrał inaczej, straciłby wszystko. Takie propozycje na Pomorzu otrzymywali ci, którzy mieli "pruskie" korzenie. Tu wróciłem myślami do pierwszego zdjęcia - kim był Piotrzkowski w 1916 r. w armii pruskiej? Wybór ten zemścił się po pięciu latach, gdy do Zblewa weszli Rosjanie. Został z kilkudziesięcioma innymi wywieziony do łagru. Rodzina zna przejmującą wersję jego powrotu. Opowiedział ją ojciec Józefa Stypy z Pałubinka, który przesiedział w łagrze razem z Leonardem niecałe dziesięć lat. Wracali do Polski wagonami towarowymi. Podobno przed Piesienicą (kilka kilometrów od Zblewa) Leonard zmarł (z wycieńczenia, choroby, wzruszenia? - nikt tego już nie powie), a jego ciało wyrzucono z wagonu.

Henryk Ronkowski: Tak, Piotrzkowski podpisał listę. Trzecią grupę. Został angedojczem, nie folksdojczem. Folksdojcz musiał się zrzec polskości i miał kartki jako już Niemiec. Angedojcze też mieli kartki, ale nie takie. No i mieli robotę. Do tego za mocno ich nie tłukli...



Bernard Damaszk to wielka postać. Były naczelnik gminy, były przewodniczący Rady Gminy Zblewo, twórca Białych Sobót w Zblewie, na które przyjeżdżał prof. Henryk Szarmach. To od niego miałem numer do profesora. Rok temu siedzieliśmy u niego w domu. Poprosiłem o pomoc. Pan Bernard wykręcił znany mi numer, porozmawiał z prof. Szarmachem i dał mi komórkę. Tym razem spokojnie wyjaśniłem o co mi chodzi i zaproponowałem, że pojadę do Gdańska.

- Wszystko już na ten temat powiedziałem - krótko rzekł profesor. - Zostało opublikowane w "Mojej Ziemi", piśmie redagowanym przez Bernarda Damaszka w latach 90.

- Tak, był taki tekst, ale nie mogę znaleźć tego numeru - powiedział pan Bernard.

-

Po wojnie monopolowy

Piotrzkowscy z Jezierc niewiele wiedzą, co działo się po wojnie z masarnią. Wiktoria, ciągle wierząc, że jej mąż żyje, przez pierwsze lata PRL-u pracowała w swoim sklepie mięsnym za ladą. Próbowała prowadzić cały ten interes, ale bolały ją nogi. Kazimierz, syn mieszkający w Anglii pisał listy, przysyłał paczki i pieniądze, bo nie miała emerytury. W końcu została z córką i zięciem. W 1957 r. sprzedała dom, a GS-y otworzyły w jego części handlowej, czyli w miejscu sklepu mięsnego, sklep monopolowy.


Niech pan sprawdzi

Przewijają się zdarzenia, uroczystości, dramaty, zmieniają twarze, mody, kłócą mundury - niemieckie: pruskie, hitlerowskie, polskie. Niby w tych stronach powikłania typowe w tamtym koszmarnym czasie.

Waldemar, ostrożnie odrywając jedno ze zdjęć, żeby znaleźć informację o tym, co przedstawia, mówił coś o patriotyzmie Leonarda. No i o tym zdarzeniu...

Był czas okupacji. Do domu Piotrzkowskich przyszli jacyś Szarmachowie z synem Henrykiem. Chyba z okolic Starej Kiszewy. Ukrywali się przed Niemcami. Poprosili Leonarda Piotrzkowskiego o przechowanie syna. Chłopak przebywał do końca wojny. W dzień siedział w piwnicy, w nocy pomagał z wdzięczności przy produkcji. To słynny później dermatolog, profesor. Po latach chciał zdjęcie Leonarda Piotrzkowskiego. Waldemar wyjął jedno z albumu i mu je zawiózł. Profesor chciał swoim dzieciom pokazać, kto mu uratował życie. "Jeżeli on żyje, to sporo opowie. Niech pan sprawdzi" - prosił mnie Waldemar.

-



Fotoreportaż zamknąłem w internecie zdjęciem Henia Piotrzkowskiego w mundurze niemieckim czy hitlerowskim, jak kto woli. Wahałem się, czy je dać. No bo jakoś tak dziwnie. Rzeczywiście, chłopakowi w tym mundurze całkiem do twarzy. Ale to zdjęcie związane z tragedią, przysłane na pamiątkę śmierci, zamykające niemiecką klamrą piękną 20-letnią historię zblewskiej rodziny Wiktorii i Leonarda Piotrzkowskich. Jeszcze wklepałem w Google wyrazy: profesor Henryk Szarmach dermatolog. Wyszło: prof. dr hab. n. med. Henryk Szarmach Gdańsk. I komentarze pacjentów - ależ niezwykły człowiek! Potem zdobyłem numer telefonu, o czym napisałem wyżej.


Z komentarza Edmunda Zielińskiego e-mailem pisanego

Dzień dobry Panie Tadeuszu.

Gdy Pan pierwszy raz wspomniał o Piotrzkowskich w Jeziercach, ani przez myśl mi nie przeszło, że to może być ród zacnej rodziny ze Zblewa. (...) Co do samochodu osobowego, czy był pierwszy w Zblewie? Trudno będzie sprawdzić, bowiem znanym przewoźnikiem i właścicielem samochodów był pan Guziński. Miał nawet autobus i woził pasażerów Wolnego Miasta Gdańska i Gdyni - sam mi o tym opowiadał na początku lat 60 XX w. (...) Wielu zblewiaków wywieźli Rosjanie do łagrów po wyzwoleniu. Jedni wracali po kilku tygodniach, inni po miesiącach i po latach. Z panem Leonardem mogło tak być, ale nie 10 lat. I z tym wyrzuceniem ciała z wagonu? Kto miał to zrobić, nasi kolejarze? 6 kilometrów od Zblewa? (...) Co do volkslisty - to był trudny wybór. Moi rodzice i ich rodziny z tej "propozycji" nie skorzystali. Panie Tadeuszu - musi Pan się skontaktować z Panem prof. Henrykiem Szarmachem - będzie to fascynujący reportaż.

Pozdrawiam serdecznie

Edmund Zieliński


Całkiem niedawno

Zadzwonił Bernard Damaszk. - Panie Tadeuszu. Porządkowałem papiery i znalazłem ten numer pisma.

Uff, tyle czasu minęło, a Krystian Piotrzkowski czeka... Przepisuję część wypowiedzi profesora Szarmacha dotyczącą Leonarda Piotrzkowskiego z "Mojej Ziemi" (15.3.1995 r.) pt. "Ukrywałem się w Zblewie..."


Propozycję ze strony posła Ziemi Gdańskiej Krzysztofa Trawickiego - wyjazdu do Zblewa i spotkania, zwłaszcza z młodymi słuchaczami w ramach działalności Uniwersytetu Ludowego przyjąłem z zadowoleniem i to z dwóch powodów.

Po pierwsze - dla lekarza dermatologa i wenerologa zarazem pracownika naukowo-dydaktycznego Akademii Medycznej w Gdańsku każdy taki wyjazd i spotkanie jest okazją do realizacji swoistego nakazu etyki lekarskiej - jak najszerszego propagowania wiedzy o chorobach przenoszonych drogą płciową, szczególnie o profilaktyce wobec niezwykle groźnej "dżumy XX wieku", jaką jest AIDS/HIV (Acquried Immunodeficiency Syndrom - zespół nabytego upośledzenia odporności).

(...)

Wyjazd do Zblewa - po drugie - stał się też okazją do zupełnie innej "podróży", w moją własną młodość. Jej krótki, ale dramatyczny fragment wskutek nieodgadnionych przyczyn związał się akurat z tą miejscowością, z konkretnym domem, konkretną rodziną - a zarazem dotyczył najtragiczniejszego czasu w dziejach Polski, czasu wojny i okupacji hitlerowskiej w latach 1939 - 45.

Jesienią 1944 r. w okupowanej jeszcze części Polski, w tym na Kociewiu i Kaszubach, wiadomo było, że wyzwolenie przyjdzie ze wschodu - i Niemcy przygotowywali się na to. Z przymusowych robót rolnych w jednym z dużych gospodarstw w Starej Kiszewie - a miałem wtedy lat niewiele więcej od moich obecnych słuchaczy - wraz z wieloma innymi zostałem wywieziony w rejon Świecia, gdzie na potrzeby Wehrmachtu przygotowywano rejon fortyfikacji obronnych. Kopaliśmy rowy, obowiązywał reżim obozowy, a razem z nami na sąsiednich odcinkach zatrudnieni byli więźniowie, w tym grupa szczególnie prześladowanych i wynędzniałych fizycznie kobiet - Żydówek z Węgier (ok. 2 tysiące).

Usiłowaliśmy je ratować dzieląc się z nimi skąpymi racjami żywnościowymi - co niestety zostało wykryte przez nadzorujących nas żandarmów z SA i SS. Za aktywne uczestnictwo w akcji ratowania tych kobiet żydowskich zostałem ukarany skierowaniem do obozu w Chełmie, co groziło dalszą deportacją do któregoś z obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy, a nawet śmiercią Złamałem przecież niemieckie prawo wojenne. Udało mi się uciec z tego transportu i lasami, pod osłona nocy wróciłem w rodzinne strony do Chwarzna, do domu rodziców.

Ale pozostać w nim nie mogłem. Byłem poszukiwanym zbiegiem, a ewentualne ponowne dostanie się w ręce Niemców równoznaczne było z natychmiastową likwidacją mnie i rodziny. Wtedy mój Ojciec porozumiał się z jednym ze swoich znajomych, właśnie tu, w Zblewie, i już następnej nocy znalazłem się pod konspiracyjną opieką rodziny Piotrzkowskich. Pan Piotrzkowski prowadził znaną w okolicy masarnię i niewielki sklep mięsny we własnym domu.

Na najbliższe miesiące ta masarnia, a właściwie niewielkie pomieszczenie gospodarcze, w którym dokonywało się uboju i wyprawiania tusz mięsnych - stało się miejsce mojego względnie bezpiecznego ukrycia. O moim istnieniu wiedzieli tylko państwo Piotrzkowscy. Nocami ciężko pracowałem przy uboju i przygotowaniu mięsa do sprzedaży, trochę odpoczywałem w dzień - zupełnie nie ujawniają się na zewnątrz - i tak to trwało w okresie od listopada 1944 r. do pierwszych dni marca 1945 r.

Na kilka dni przed nadejściem frontu, kiedy zupełnej dezorganizacji uległy władze okupacyjne, uciekłem do lasu, a po przejściu Armii Czerwonej powróciłem do domu, już wolny i szczęśliwe ocalały.

Wiem, że zaraz po wojnie p. Piotrzkowski zginął w bliżej nieznanych mi okolicznościach. Nie wiem też, co stało się z jego rodziną. Kilka lat temu odwiedziłem to obejście w Zblewie. Stało jeszcze pomieszczenie gospodarcze, w którym się ukrywałem, pracowałem i mieszkałem i dom dawnych gospodarzy stał jak poprzednio.

Przy okazji obecnej wizyty w Zblewie, prawie dokładnie w 50 lat od wyjścia z tamtego ukrycia, też poszedłem w to miejsce. Ale wygląda ono inaczej. Po "moim mieszkaniu" ani śladu, dom odnowiony, rozbudowany.

No cóż, to przecież pół wieku.

Ale wciąż pozostaje pamięć. O tym miejscu w Zblewie, a przede wszystkim o p. Piotrzkowskim i jego żonie. Oni, obcy przecież ludzie, ryzykowali najwięcej - własne życie, gdyż za ukrywanie zbiega groziło wszystkim rozstrzelanie.

Obok pamięci pozostaje głęboka wdzięczność. Za ich odwagę, za podjecie największego ryzyka w ratowaniu młodego życia. Mojego życia. Przecież wtedy każdego dnia i każdej nocy tak niewiele brakowało, by wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.


Panie Krystianie... Co tu napisać? To pięknie, że Panu, i w ogóle rodzinie Piotrzkowskim tak bardzo zależało...

Tadeusz Majewski




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz