sobota, 12 lipca 2014

Kręcimy film o Nogach, Gzellach, Paschilkach, Jerkiewiczach i innych



Dzięki Zydze Anhatowi poznałem kilku bardzo ciekawych autorów ze Skórcza. Przede wszystkim Marię Romanowską, która pod pseudonimem Honorata lat co tydzień przez 6 pisała dla mnie, tzn. do prowadzonej przeze mnie "Gazety Kociewskiej" wspaniałe wspomnienia wileńsko-warmińsko-pomorsko-kociewskie. Zyga poznał mnie również z Kazimierą Jerkiwicz, dzięki czemu mogłem w 2007 roku napisać ten tekst.
tm


Starsza pani siedziała w południe w promieniach słońca na ławeczce. Na kolanach trzymała dużą, chyba największą z damskich torebkę. Było to w 1997 albo 1998 roku. Świat dookoła był jakże konkretny i banalny przez swoją zwyczajność - Osiedle Leśne w Skórczu, krzątanina przy domach, ktoś przejeżdżał na rowerze, kwilił ptak w lesie obok. Kazimiera Jerkiewicz (miała wtedy 75 lat) rzucała zdania jakby na przekór temu konkretnemu światu. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: "Jeżeli masz odpowiednią wyobraźnię, to ujrzysz, niczym mnóstwo barw w ciemnej głębi studni, te odsłaniane w moich słowach światy. A w nich ujrzysz harmonię dawnych pokoleń, kiedy młodzi nauczeni byli słuchać starszych i nie mówili do nich per ty".


Tu nie ma happy endów

(tytuł prasowy)


- Piszę opowieści z życia - mówiła pani Kazimiera. - To, o czym usłyszałam od moich dziadków i pradziadków, a zwłaszcza prababci. Moja prababcia, Elizabeth z domu Durr (ur. w 1840 r.), pochodziła z Kunnigswusterhausen koło Berlina - posiadłości cesarskiej. Ojciec mojej prababci był nadwornym leśniczym cesarskim. Elizabeth zakochała się i w wieku dwudziestu lat wyszła za huzara Mathiasa Nogę. To była wielka miłość i wielki dramat. Jej rodzice sprzeciwili się temu związkowi i ją wyklęli. Raz, że była ewangeliczką, a on katolikiem, dwa, że był Polakiem. Wzięli ślub i przyjechali do Skórcza. Bez pieniędzy, ale szczęśliwi.

Podwójny mezalians - narodowościowy i religijny. I ucieczka z domu. W konie? Powozem? Na dziki wschód. Opowieść na film. No, na kilkanaście minut filmu.


- Czy rodzice w końcu jej wybaczyli? Nie. Ojciec nie pozwolił wymienić w zapisach nawet jej nazwiska. W jednym z dokumentów jest napisane: "Ojciec - z zawodu leśniczy, matka nieznana". Takie papiery powędrowały za nią do Skórcza "na cywilny" (do urzędu), taki zapis jest na urzędowej metryce, na metryce śmierci też... Durr to była rodzina protestancka, gdzie panowały surowe zasady: zbroiłeś, nie ma wybaczenia. Bolesne, tym bardziej, że była ich jedyną córką.

Ależ musieli cierpieć, ci Durr... Oto stoją już wiekowi na tarasie swojego pałacu. Jest przedwieczerz, powietrze znieruchomiałe. Milczą, chociaż - jak w wielu takich chwilach przez lata - błąka się między nimi niewypowiedziane imię: "Elizabeth...". Następna cząstka filmu. Powiedzmy - 10 minut.


- Czy Elizabeth to się opłaciło (co za kupieckie w tej sytuacji określenie)? Cóż... Moja mama wielokrotnie z nią rozmawiała (zmarła w czasie wojny). Mówiła mi, że prababcia nigdy nie żałowała... Czy była szczęśliwa do końca? Jeżeli człowiek opuszcza dom, decyduje się na taki krok, to wie, że w zamian za zyski, musi coś stracić... To były problemy tamtego wieku. Dzisiaj takie sprawy są nie do pomyślenia. Moja córka wyszła za Holendra i jest szczęśliwa... Wiem, że moja prababcia zakochała się w tej ziemi, bo przypominała jej ziemie rodzinne. Prowadziła tu działalność oświatową. Była wykształcona, czytała tutejszym paniom listy od mężów - żołnierzy. Bardzo lubiła moją mamę, Zuzannę, i wiele jej opowiadała. Zresztą ja sama ją pamiętam. Tak więc moje opowieści opierają się na przekazywanych ustnie faktach.

A więc scena następna naszego filmu. Miasteczko Skórcz. Salon w jakimś bogatym domu. Elizabeth czyta listy żonom żołnierzy. Bulgocze zapomniany w kuchni czajnik z wodą na herbatkę. Nie, bzdura przecież nie mogła czytać wszystkim razem. Ale mniejsza o szczegóły - te się dopracuje. Kolejne kilka minut filmu mamy za sobą.


- Na trasie Osie - Grodek leży miejscowość Gzelowe, kiedyś posiadłość Gzellów, wywodzących się od Nogi, mojego pradziadka. Gzellowie mieli cesarski patent na przewodników po tych stronach. Miejscowość była zaszyta tak głęboko w lesie, że nie trafili do niej nawet Rosjanie (a trafiali prawie wszędzie). Było to coś w rodzaju leśnego labiryntu. Sami Gzellowie przyjechali kiedyś do Skórcza na targ. Bardzo się zdziwili, kiedy powiedzieli im, że wojna już dawno się skończyła.

Stop-klatka, stop! Teraz szukamy odpowiedniego miejsca w Borach Tucholskich. Jest. Kręcimy leśny labirynt. Gzelowe. I zaraz potem scena na targu - zdumienie na brodatych twarzach Gzellów, kiedy się dowiadują, że Hitler kaput. Kiedy kaput? Dwa miesiące temu? A może dwa lata temu? Film robi się balladowy.


- Gzellowie wyjechali do Niemiec, zabierając ze sobą pisma na pergaminie i zrolowane listy z pieczęciami o wielkiej wartości. Gzellowie to moje drugie źródło informacji. Trzecie - mój ojciec, nazywał się Karczyński. W tej rodzinie byli wielcy ludzie, między innymi biskup i znakomite osoby propagujące tę naszą krainę. Od niego też mam wiadomości. Są i inne źródła. Utkwiła mi w pamięci opowieść ojca o terenie między dzisiejszym technikum rolniczym a Ryzowiem. Jakie tam były topiele! Wywozili tam urobki i je zatapiali. Gdy budowali kolej, ile tam musieli nawalić ziemi. Kiedyś zostawili dwa pełne wozy na noc, a rano po nich nie było ani śladu. Wciągnęło. Razu pewnego mój ojciec z Niemcem Paschilke mierzyli głębokość połączonymi kijami - dwanaście razy po trzy metry i nie było końca. Jeszcze za pamięci moich dziadków tam była taka trzęsiawa, że brał strach. A ja tam sobie po niej chodziłam. Jak dziś myślę o tym templu, to ogarnia mnie zgroza... To wszystko są historie prawdziwe, ale bez dokumentów, czyli nie można mówić, że to materiał historyczny.

Tak, tak. Dłuższy przystanek. Tu jest kilka scen. Akcja. Dwaj ludzie badają głębokość trzęsiawy. Dwanaście razy trzy równa się trzydzieści sześć metrów. Takim kijem? Nieprawdopodobne. Ale w filmie wszystko jest możliwe. Następna scena. Akcja. Noc. Pozostawione na trzęsiawie dwa wozy znikają z minuty na minutę. Żeby udramatyzować, koniecznie trzeba kogoś na jednym z nich położyć. Najlepiej znużonego wędrówką włóczęgę. Kto go będzie żałował? A templ? Czyżby szło o kościół, którego też wciągnęło? Trzy sceny - z 15 minut.


- W takich małych miasteczkach nic nie da się ukryć. Jeden prosi o tajemnicę, ale wszyscy o tym wiedzą. Potem ta tajemnica przechodzi z pokolenia na pokolenie wszystkich. Ludzie zawsze lepiej zapamiętują to, co wstrząsające i złe. Opowiem pewną historię. Dla Skórcza to był wstrząs, ale i przestroga moralna. Pewna kobieta namówiła swojego kochanka, żeby zabił męża. Ale przedtem wysłała swojego męża do spowiedzi. Jako wierzący człowiek nie chciała, żeby mąż był pozbawiony zbawienia. Prosta kobieta - wydawało jej się, że w tym całym źle postępuje dobrze (wynika z tego, że nie można tak od razu człowieka szufladkować - człowiek jest wielką tajemnicą i zagadką). Kochanek zabił męża. Wszystko się wydało. Ona została skazana na śmierć, ale ponieważ była w ciąży, dostała dożywocie. On po 25 latach został ułaskawiony. Poznał jakąś dziewczynę i chciał się z nią ożenić. W dniu ślubu narzeczona i wszyscy goście dowiedzieli się, że jest zabójcą. Miasteczko pamiętało. Jednak wyszła za niego za mąż... W tej całej historii najbardziej poszkodowane było dziecko. Pan wie - zaraz po wojnie sądownictwo było bardzo okrutne i dziecko wychowywało się w więzieniu.

Stop, stop, stop. Teraz mamy kawałki horroru. Nasz film, choć rwie się w czasie (sekwencje z 25-letnią różnicą czasową), zaczyna mieć rozmaite odnogi. Staje się sagą.


- Ta historia nie ma przesłania. Są tylko reguły, jakich dzisiaj brak. Życie w takiej małej społeczności jest niezwykle bogate. Wtedy to był ogromny wstyd. Raz, że to się działo na oczach lokalnej społeczności, dwa, że - z braku telewizji - takie zdarzenie dla ludzi było czymś, co się wydarza bardzo rzadko. Miasteczko miało wtedy surowe zasady. Tu nie ma happy endów. Chodzi o tradycję. Surową, oceniającą nawet drobnostki. Weźmy taki przykład. Kiedyś do Skórcza przyjechał ważny urzędnik. Był podpity i podczas przemowy zamiast krzyknąć "Rydz Śmigły" krzyknął "Rydzły Śmig". Czy ten urzędnik mógł przyjechać drugi raz? Reguły tradycji, które powodowały, że nikt nigdy by na przykład nie ruszył kwiatów z grobu. Ja święcie wierzyłam - o czym mówił nam wikary - że z tego grobu, jak się chce coś takiego zrobić, sięgnie po ciebie ręka.

Teraz dwie scenki. Jedna - o tym urzędniku. Komedia. Druga - w klimacie ballad Mickiewicza. I dalej...


- Ludzie są tej dby, że w swoim życiu mają wątpliwości. Tak, wszyscy, bo kto ich nie ma? Leżałam w szpitalu i czekałam na operację. Do pokoju, w którym leżałam, przychodziła osoba ciężko chora na serce. "No, kobiety - mówiła - ja dziś mogę być, mogę nie być. Ale jak umrę, to przyjdę". Nie byłam sama. Leżała nauczycielka z Pelplina, pani z Piaseczna i inne panie. Leżę, jestem już przygotowana do operacji i naraz kobiety mówią: "Słuchaj, pani, na korytarzu coś się dzieje..." Leżałam pierwsza od strony drzwi, wstałam i wyjrzałam na korytarz. Patrzę - idzie jakaś postać z lampą. Dlaczego z lampą, kiedy świecą żarówki? - pomyślałam. Idzie, idzie, idzie. Zafascynowała mnie ta lampa. Postać znikła w drzwiach, gdzie leżała ta chora na serce kobieta. Po chwili wpadła salowa i pyta, czy wszystko w porządku. Mówiła, że tam, obok, nic się nie stało, ale to była nieprawda. Okazało się, że ona akurat zmarła. Siłą rzeczy widziałam Śmierć, tak jak pana widzę. I na podstawie tego wierzę w życie pozagrobowe.


Kręcimy, kręcimy. Kręcimy film według opowieści pani Jerkiewicz, materiał o niebo ciekawszy, niż ciężkie scenariusze wydumane w stolicy.

Tadeusz Majewski

W tym tygodniku Kazimiera Jerkiewicz zamieszczała swoje legendy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz