czwartek, 3 lipca 2014

Tam, gdzie mieszkaliśmy, zakątek ten nazywał się Zaciećwórka… Regina Matuszewska - VI

W naszych stronach zakątki wsi, lasów czy jezior miały swoje nazwy. Las w kierunku Twardego Dołu podzielony był na białe błota, wilcze doły. Mawiał wujek Władyś - chcesz nalyźś wiancy jagodów abo grzybów, jidź na wilcze błota.
Zakątek Białachowa gdzie mieszkaliśmy (Redzimscy i Zielińscy) też miał swoją nazwę. U Zielińskich to było na dole, a u Redzimskich na górze. Tutaj ukształtowanie terenu spowodowało te nazwy. Poczytajmy, jak to było w rodzinnych stronach pani Reginy.
E. Z.


Mówić to prawie każda wieś inaczej coś mówiła. Myśmy do Zalasa chodzili przez Piątkowiznę. W Piątkowiźnie mówiło większość ludzi bez nos. Jak Maryla Rodowicz śpiewa często bez nos. Piątkowieniów przezywało się pijawki i nieraz dzieci się przezywały krankru pijaweczka. Łączkowskich ludzi przezywali sabelwonami. Na Zalas mówili cebula. Cebulę sadzi - mówiło się na dziewczynę, która długo nie wychodziła za mąż.

Każda wieś miała swoją nazwę i przezwę. W każdej wsi były zakątki i miały swoją nazwę. Tam, gdzie my mieszkaliśmy, zakątek nazywany był Zaciećwórka, dalej był Długi Las. Tam, gdzie mieszkali Sakowscy, mówiło się Zokanoła. Nikt nie mówił, że idzie do Sakowskich. Szło się do Zokanołu i każdy wiedział, do kogo się idzie. Z Zaciećwórki szło się przez Kulisiową Górkę, przez Kobyloki i przez Sobótków Mostek. Na skróty szło się przez Zychową i na Ceran.

Pod Siwą Górą pasły dzieci krowy. Tam zaczynały się łąki. Każdy miał swoją łąkę. Przy wsi blisko kto miał, to była łąka na twardym gruncie. Dalej, nad szerokim kanałem, były moczary. Krzewina - mówili na te łąki. Trzeba było skakać z kępy na kępę i tak kosić. Grabić tak samo. Zagrabione, wiązać w powrozy i nosić do ścieziora. Sciezior to był wbity drąg i dokoła niego powbijane krótkie paliki. Nakładziono na to gałęzi, i to było łożysko. Na tym łożysku, dookoła drąga stożyło się stóg. Jak się stóg obgrabiło, to się podawało na długich widłach użniętą dużą kępę. Kładło się tę kępę na wierzch stogu, żeby się siano dobrze uleżało. Woziło się siano dopiero zimą, gdy był dobry mróz.

Miałam pisać, gdy byłam mała. Miałam chyba pięć lat. Moja matka chciała iść nad granicę. Zmarł Józef Piłsudski i żeby uczcić ten dzień, palono ognisko na granicy. Matka zaszła do Kobuski, bo ona była najchętniejsza do wszystkiego. Kobuska widać matkę podmówiła, żeby mnie nie brać na tę uroczystość. Matka wyszła ze mną na dwór i kazała mi iść do domu. A ja w ryk i matka rada nierada musiała mnie zabrać. To był rok chyba 1935. Nad granica paliło się wielkie ognisko. Na polskiej stronie i na niemieckiej stronie palili Niemcy. Był to wieczór, a widno było jak w dzień. Było ludzi dużo na naszej stronie i na niemieckiej. Nasze strażnicy stali na naszej stronie, a na niemieckiej niemiecka straż. Były deklamacje i wiwaty. Niemcy czcili Piłsudskiego. Wojna, jak kto miał portret Śmigłego czy Mościckiego, to potłukli. Piłsudskiego nie ruszali. Szanowali go jak wujka z Ameryki.

Regina Matuszewska z mężem Stanisławem i jej rzeźbą

Moja matka, gdy wyszła na pole, brała nas ze sobą. Piołłyśmy len i proso. Wolałam pleć len. W len można było usiąść i wybierać zielsko z drobnych roślinek. Len na wieczór się podniósł, choć był tyłkiem przygnieciony. Często przyszła nam pomóc Galicjanka. Nazywała się inaczej, ale nikt na nią inaczej nie mówił, tylko ciotka Galicjanka. Przywiózł ją mąż w tamtą wojnę z Galicji. Mąż jej zginął. Ona chowała się z córką. Jej córka też była wdową i jak mogły, tak biedę klepały. Nigdy nie odwiedzała swoich rodzinnych stron. Jej też nikt nie odwiedzał. Nie było możliwości. Biedniejsi ludzie mogli wędrować tylko pieszo. Miała trochę ziemi, musiała pilnować, żeby był chleb. Opowiadała nam o swoich stronach z wielkim namaszczeniem.

Mówiła, że u nich nie nosiło się sukiennych, czyli wełnianych spódnic. Nosiło się płócienne. Białe bluzki i dużo czerwonych korali. Tutaj ubierała się po naszemu, jak mogła. Była przy narodzinach wszystkich noworodków. Była tak zwaną "babką". Nie brała żadnej zapłaty. Pomagała ludziom, doradzała, jak umiała. Oczytana była i lubiła czytać. Jak len piołłym, to my dzieci prosilim - ciotko opowiedzcie jakąś bajkę. Nie dała się długo prosić. Opowiadała o św. Magdalenie i św. Genowefie, o śpiewającym drzewie i o złotym ptaku. Raz nam opowiadała o pewnej pani. Ta pani chodziła często do spowiedzi i zakochała się w księdzu. Poszła do swojej matki i się jej radzi, co ma w tej sytuacji zrobić. Matka mówi jej tak: Zniszcz mężowi, co ma najdroższego i zobaczysz, co z tego wyniknie.

Regina Matuszewska jej prace i mąż Stanisław

Mąż tej pani miał w ogrodzie jabłoń, którą otaczał szczególną opieką. To było w zimie, pan wyjechał w dalszą podróż, a żona nakazała służbie, żeby tę jabłoń ścięli i napalili w piecu, bo jej zimno. Służba zrobiła, jak pani kazała. Pan wraca, pani do niego wylatuje i wita go tymi słowami: Mężusiu, tak było zimno i kazałam ściąć twoją ulubioną jabłoń, żeby napalić w piecu. Mąż wysłuchał i nic nie mówił. Poleciała pani do swojej matki i powiada, że mąż nic nie mówił na jej wybryk. Matka mówi: Myślę, że to za mało. Jeszcze raz coś zrób, żeby męża zdenerwować.

Po jakimś czasie znów mąż wyjechał. Pani myśli, co tu zrobić. Aż tu wpada pies i leci prosto na pani kanapę. Pani myśli, jest okazja. Ten pies to jest ulubieniec męża. Krzyczy pani na służbę: Zabijcie mi zaraz to psisko. Jak on śmiał wejść na moją kanapę. Służba zrobiła, jak pani nakazała. Mąż wraca i znowu nic nie mówi. Pani leci do swojej matki z radością, że znowu mąż nic nie mówi. Mądra matka mówi: Córko, do trzech razy sztuka. Zrób jeszcze raz coś, żeby go dobrze zdenerwować.

Regina Matuszewska z córkami w Czarnymlesie

Po krótkim czasie zaprosili dużo gości. Ustawili wielki stół, nakryli ładnym obrusem z frędzlami. Wszystko, co mieli ładne i dobre, postawili na stół. Żona do frędzli przywiązała klucze od spiżarni. Gdy już goście zjechali, pozasiadali za stoły, żona się zrywa i mówi: Kochany mężu, zapomniałam jeszcze wszystkiego podać. Chwyciła za klucz i wszystko ze stołu spadło razem z obrusem. Pan gości przeprosił. Mówił, że jego żona chora. Goście się rozjechali, a mąż zaprosił cyrulika. Cyrulik puścił żonie krew. Zrobiła się taka słabiutka, że już jej się księdza odechciało.

Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, słuchałam jak bajki. Dziś myślę, że dobrze mieć mądrą matkę i mądrego męża. Jakie ich życie było później, nie wiadomo. Pewne jest, że jakby nie miała się kogo poradzić i poszła za głosem serca, mogłaby iść na manowce. Tyle ludzi by cierpiało i nie wiadomo, jaki by był koniec. Myślę, że ta pani się wyleczyła ze swej słabości i na świat spojrzała innemi oczami. Dla nas pozostał morał; słuchać się ojca i matki i tego, co ci chleb daje.

Regina Matuszewska w Ostrołęce, gdzie podarowała temu miastu swoją pracę przedstawiającą parę kurpiowską

Galicjanka, pracując z nami, tyle zostawiła nam mądrości. My tego nigdy nie zapomnimy. Czasem człowiek nieświadomie coś po sobie zostawia. Jest przysłowie: Za siebie rzucisz, przed sobą znajdziesz. Myślę, że to wszystko jest jakoś powiązane. Mam 64 lata, a to wszystko mi się wydaje, że to było wczoraj. Życie jest naprawdę krótkie. Czasami mi się wydaje obłudne. Człowiek młody, zdrowy, to by chciał cały świat zwojować. Tak to szybko zlatuje. To powiedzenie się sprawdza, że o czym bym się spodziewała, to bym się spodziewała, ale, że będę starą to nigdy. Człowiek patrzy i nie może się zdziwić, że już nasze dzieci się starzeją. Wnuki rosną, a my piękniejem, a nasze serca rwą się do życia i do czynu, a tu nie można nic.

Ojciec nam bajki nie opowiadał, myślę, że nie umiał. Jego dzieciństwo i młodość zeszły na pracy. Ojciec jego w Ameryce, najstarszy brat w Ameryce w szkołach, a mój ojciec z matką i młodszymi braćmi na gospodarstwie. Po wojnie wszystko spalone. Odbudować nowe budynki. Jak wrócili z lasu z krowami, bo wszyscy w wojnę pouciekali do lasu ze swoim dobytkiem. Odkopali kartofle, bo zboże wojsko zabrało, i zobaczyli, że kartofle wszystkie zmarzły. Te kartofle zgniłe rozsypali gdzie się dało, żeby wyschły. Suche łuskali i gotowali z nich kluski. Mleko mieli od krów. W okopach znajdowali żołnierzy nieboszczyków. Musieli ich pochować. Wojsko widzieli różne: polskie, halerczyków, kozaków, ruskie i Niemców. W tamtą wojnę światową w Cieliszyce był front i moi rodzice dużo się napatrzyli, i nam naopowiadali o wojnie. Po wojnie chorowali na hiszpankę i tyfus. W Łączkach ludzie chorowali na cholerę. Nie chowali nieboszczyków na cmentarzu przy kościele. Chowali we wsi. Dziś tylko wspomina się to miejsce i na pamiątkę krzyż drewniany stoi.

Jak mojego ojca ojciec wrócił z Ameryki, to mój ojciec poszedł uczyć się na krawca. Trzy lata uczył się. Miał dwadzieścia cztery lata, jak został krawcem. Poszedł od razu do Łączek na gospodarkę, którą babka kupiła. Ci ludzie, co sprzedali tą gospodarkę, wyjechali do Ameryki. Były to ziemie piaskowe wyższe, i łąkowe niższe. Na łąkowych ładnie się rodziło, na piaskowych zależało od pogody. Było jak w piosence; zasiałam ja pszeniczkę, przyszło zbierać mietliczkę, a na górze wywiało, bo się licho zasiało. A na dole wymokło, bo się licho zawlokło. Jak była pogoda i deszcze przelatywały, to chleba starczyło. Najgorzej, jak mróz żyto wymroził, wtedy trzeba było naganiać kartoflami. Jak za dużo było deszczu, to na dołach wymokło.

Kilka lat przed wojną państwo nasze zaczęło dbać o gospodarkę. Były kopane rowy przez łąki. Młodzi ludzie, mężczyźni mogli trochę grosza zarobić przy szarwarku. Szli zarabiać, gdzie się dało. Niektórzy szli do lasu sadzić sosnę. Mówiło się, że się chodzi do chojecków. Dziewczyny szły do sadzenia. Nie każdy mógł dostać tę robotę. Gajowy przeważnie zatrudniał swoich znajomych. W lecie niektórzy szli za Kolno, na szlachtę. Tam ziemie były lepsze, szlacheckie. Pszenica na tych ziemiach rodziła się. Tam można było zarobić u szlachciców i we dworach. W jesieni niektórzy się zawijali, żeby szybko wykopać swoje kartofle i iść na szlachtę.

Moja matka nam nieraz opowiadała, jak chodziła ze siostrą Stefcią za Kolno na kopanie ziemniaków. Płacili im za pół korca. Każdy się zawijał, żeby na lepsze rzędy trafić, na lepsze kartofle. Więcej można było zanieść półkorcówek. Korzec to był jakby dziś kwintal, albo mówili cały metr. To pół korca każdy musiał sam zanieść na wyznaczone miejsce. Przez cały dzień się nanosili tych półkorcówek. Do jedzenia były ziemniaki z mlekiem, a na wieczór kasza. Matka mówiła, że tak ciągnęło żeby się czymś przekwasić. Zaczęły śpiewać przy gospodarzu: Wczoraj kasza, dzisiaj kasza, już nie mogę nosić pasa. Nic to nie pomogło, na drugi dzień znowu kartofle z mlekiem. Na wieczerzę, jak przyszły, to mówiły tej gospodyni, żeby im barszczu z buraczków ugotowała. Gospodyni mówiła, że ona nie umie barszczu gotować. Niech sobie urwą buraczków i ugotują. Na drugi wieczór sobie ugotowały buraczków, pani dała śmietany i wszyscy jedli ziemniaki z barszczykiem. Kopały ziemniaki u tych ludzi do samych mrozów. Spały w stodole na sianie. Do domu wróciły po grudzie (po zamarzniętej ziemi - E.Z.)

Zaszły po drodze do Kolna, żeby sobie coś kupić za zarobione pieniądze. Moja matka kupiła sobie długie, brązowe trzewiki sznurowane i jedwabny szal. Mówiła, że w Cieloszce nauczycielki w takich chodziły i ona marzyła, żeby ubrać się podobnie. Ciotka Stefcia była zmówiona (po zaręczynach - E.Z.) z przyszłym mężem Pawelczykiem. Swoje pieniądze schowała na potrzeby weselne. Matka ubrała nowe buty i z Kolna do Cieloszki przyszła w nowych trzewikach. Ciotka Stefcia miała na nogach szydełkowane pacie. W końcu i te pacie (papcie - E.Z.) się zdarły, było bose nogi widać.

Ciąg dalszy za tydzień, a w nim jak matka owies kosiła, jak dziewczyna sprzedała się za 20 złotych (przedwojennych), o sianokosach…


Edmund Zieliński

Gdańsk 29.6.2014

PRZEJDŹ DO CZĘŚCI 1



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz