wtorek, 8 lipca 2014
PUBLICYSTKA. SUMA WSZYSTKICH LEGEND. O stanie Starogardu w 2007 r.
Suma wszystkich legend (tytuł prasowy - Dziennik Bałtycki)
Zakompleksiony Starogard, widząc znacznie szybciej i ciekawiej rozwijające się miasta sąsiednie, powtarza jak mantrę smutne legendy o sobie. Jedną z nich jest legenda
o rzekomej marginalizacji i peryferyzacji
miasta wobec Trójmiasta, Kaszubów i reszty całego świata. Legendę tę podniosła na spotkaniu dotyczącym częściowego wyłączenia Rynku z samochodowego ruchu Hanna Szubarczyk. Legendę, gdyż żeby takie zjawisko peryferyzacji miało miejsce, Starogard musiałby w swojej długiej historii stanowić jakieś istotne centrum (na przykład przemysłowe, handlowe, administracyjne, turystyczne, transportowe czy naukowe). W istocie był zawsze i logicznie centrum dla otaczających go kilkunastu gmin wiejskich. Dziś też tak jest, choć teraz - wobec mobilności mieszkańców gmin - trzeba tego stanu rzeczy bronić (wszak obywatele powiatu mogą jechać na zakupy do Grudziądza, do aqua parku do Chojnic, a do szpitala do Kościerzyny, czyli można nie jechać do Starogardu).
Tej pierwszej, podstawowej legendzie towarzyszy legenda
o rzekomej biedzie starogardzian
w porównaniu z innymi w naszym województwie. Jednym tchem wymienia się tu 30-procentowe bezrobocie, upadek fabryki obuwia, młynów, fabryki baterii i kilku innych wielkich zakładów, dobrze sobie prosperujących w okresie PRL-u. Skąd bierze się w opowieściach to 30-procentowe bezrobocie, nikt chyba nie wie. Ba, nikt chyba nie jest w stanie odpowiedzieć, czy takie jest rzeczywiście (jeżeli jest, to gdzie kryją się ci wszyscy bezrobotni?). Ci natomiast, którzy wylewają krokodyle łzy nad upadkiem na przykład Neptuna, wyraźnie nie dostrzegają tego wszystkiego, co powstało zamiast tamtych branż (cała gałąź rozmaitych usług, o jakich w socjalizmie nawet nie śniliśmy, np. usługi "okołosamochodowe"). Nie dostrzegają też dobrodziejstw, jakie otrzymje miasto dzięki ścisłym powiązaniom rodzinnym starogardzko-niemieckim. Ekonomiczny wymiar tych więzów z pewnością jest olbrzymi. Szkoda tylko, że nie próbuje się go ustalić w liczbach. Szkoda też, że o tym się prawie wcale w uczonych mowach o ekonomii miasta nie mówi, w przeciwieństwie do
nagłaśnianych rzekomych efektach wycieczek delegacji Starogardu do Danii czy Kaliningradu, gdzie zasłynęliśmy jako miasto pijaków (uzbierało się sporo relacji o pijaństwie naszych władz). Mówi się o biedzie, chociaż przeczą temu choćby bogate w samochody autohandle i świetne marki wozów na parkingach, willowe osiedla z trzech stron otaczające miasto, mnóstwo daczy nad jeziorami w Borach Tucholskich, ilość oddziałów banków, wielkie targowisko (czegoś takiego nie ma w sąsiednich miastach), a nawet - tu ciekawostka - zdecydowanie pierwsze miejsce w przychodach ze sprzedaży ogłoszeń i reklam w prasie lokalnej i regionalnej (to byłby też interesujący wskaźnik, gdyby ktoś pokusił się o wieloaspektowe opracowanie nt. bogactwa mieszkańców miasta). Na dobrą sprawę nikt nigdy nie badał, ile w tym "biednym" Starogardzie krąży pieniądza i - co równie ważne - w jaki sposób on krąży.
Niewiedza na temat siły nabywczej mieszkańców Starogardu i powiatu oraz prowincjonalny strach przed wejściem obcych tworzą legendę
o upadku lokalnego handlu
Ta legenda zrobiła się najgłośniejsza przed wejściem do Starogardu Hypernowej. Pamiętacie te wrzaski? Lokalni "fachowcy" od handlu jak mesjasze głosili, że hipermarket zabije handel w promieniu pół kilometra od epicentrum, czyli od siebie. Tymczasem nic takiego się nie stało. A nawet - mówią niektórzy kupcy - stało się wprost przeciwnie. Ta legenda na nowo odżyła przy okazji planowanej budowy galerii handlowej i przy okazji teoretycznego wyłączenia Rynku z ruchu kołowego. Tu warto zapytać, w czyjej głowie wylęgła się (i czy w ogóle się wyległa) tak absurdalna myśl. Wystarczy tylko ujrzeć w wyobraźni, jak leżą wobec ulic rynki w Chojnicach i Kościerzynie (na marginesie - w obu miastach leżą bardzo podobnie) i porównać to z położeniem wobec ulic naszego Rynku, dodać do tego bardzo głęboko meandrującą blisko Rynku Wierzycę, by puknąć się w czoło. Wyłączenie Rynku z ruchu kołowego to fantasmagorie równie realne, jak budowa galerii z parkingami pod nim czy budowa mostu i rynkowej obwodnicy przez Wierzycę w parku przy Klubie Sportowym "Agro-Kociewie". Istotą sprawy chyba nie jest - jak krzyczeli kupcy na zebraniu - wyłączenie ruchu samochodowego z Rynku, a spowodowanie, żeby przez Rynek wjeżdżało jak najmniej samochodów z konieczności, czyli dlatego, że tędy wiedzie ich najkrótsza i jedyna droga z pracy do domu. Tu, owszem, jest temat do dyskusji. Z drugiej strony przecież te dyskusje toczą się już od bardzo dawna, a raczej pięknie wałkują. Ich wielką wadą, a dla niektórych zaletą, jest to, że się tylko toczą. Podajmy tu przykład. Pomysł ominięcia Rynku poprzez wyburzenie byłej szkoły nr 5 i przeciągnięcia do Drogi Owidzkiej ulicy Pelplińskiej nie jest jakimś extra nową wizją wiceprezydenta Żaka, a pojawił się w programie wyborczym wymyślonego przez nas kandydata na prezydenta Wieziółkowskiego w... 2002 roku. I znowu - bynajmniej nie wziął się z kapelusza któregoś redaktora, a z pracowni planistycznej Marii Kiełb-Stańczuk. Pomysł więc doskonale znany, a możliwy do wprowadzenia od momentu zamknięcia "piątki". Od tego też czasu włodarze w zależności od okoliczności go odkurzają, hamletyzując: "można by zburzyć budynek po tej szkole i zrobić...". I póki co zapewne słono płacą za monitoring opuszczonego i dewastowanego od ulicy Kościuszki obiektu. Być może są też inne pomysły na ominięcie Rynku. Ja na przykład, żeby dostać się z ulicy Gimnazjalnej na al. Armii Krajowej jadę Drogą Owidzką, Jabłowską, Pelplińską do ronda i - naokoło, ale jestem, przynajmniej bez korków i trzy razy prędzej niż przez Rynek i Lubichowską. Przy okazji tych dywagacji przypomina się legenda
o starogardzkich obywatelach
To im, starogardzkim obywatelom - powiedzmy dumnie: patrycjuszom (kupcom i przedsiębiorcom) najbardziej - wydawałoby się - powinno zależeć na uporządkowaniu miasta. To oni powinni odważnie zabierać głos w mediach, na rozmaitych zebraniach, czy, mając swoich przedstawicieli, na sesjach Rady Miejskiej Starogardu. Tymczasem zabierają głos tylko wtedy, gdy do miasta zamierza wejść jakiś nowy hiperamarket albo gdy chcą rzekomo zamknąć Rynek. Nie ma ich też w kolejnych radach miejskich, chociaż to oni raczej, a nie słabi merytorycznie w zarządzaniu miastem nauczyciele i szlachetni emeryci powinni tam siedzieć. Cóż - nie zabieracie głosu, to was nie ma. Były, owszem wspaniałe przypadki, kiedy to częstym gościem, piszącym na łamach prasy o handlu, był Tadeusz Pobłocki. Dodajmy też, że są piękne dzieła wspólne tychże obywateli, jak choćby renowacja i rekonstrukcja murów gotyckich, o czym takie Skarszewy mogłyby tylko sobie pomarzyć i co wskazuje, że w tych Skarszewach śpią jeszcze mocniej niż u nas. Dodajmy również - na usprawiedliwienie kupców i przedsiębiorców - że bardzo dużo zrobili i robią we własnym zakresie, przez co miasto staje się w niektórych fragmentach ładne (popatrzcie na świetnie zrobioną kamienicę Wrzoskiewiczów przy Hallera czy na powstający na oczach pasaż Szwarca). Oni zwyczajnie nie mają czasu na działalność publiczną, ale przez to - muszą sobie uświadomić - oddają krzesła decydentów kiepskim zarządcom. I tak powstaje kolejna legenda
o władzy do niczego i przywiezionych w teczce
Gdyby powstało jakieś sensowne biuro badań, umiejące określić owo krążenie pieniądza, i wyszłoby na moje, że tego pieniądza krąży tu o wiele więcej niż w innych miastach pomorskich, to z całą jaskrawością pokazałoby się, że władze Starogardu (mowa tu o 17 latach, a nie o obecnie nam panujących - za mało na razie widać, żeby oceniać) w swoim żółwim i bladym działaniu zupełnie odstają od rzutkich, dynamicznych i rozpędzonych w działaniu mieszkańców stolicy Kociewia. Przez to pojawiła się coraz widoczniejsza dzisiaj dysproporcja między tym, jak wyglądają miejsca urządzane w mieście i dookoła miasta przez ludzi majętnych i chcących tu inwestować (mówimy tu miejscach prywatnych) a tym, co przez te 17 lat stworzyło miasto w sensie aparatu władzy i
podległych mu jednostek (mówimy tu o miejscach publicznych). W tym drugim przypadku trzeba by raczej napisać: "czego miasto nie zrobiło". Lista jest tu wielka. Na pierwszym miejscu oczywiście są drogi. Na drugim miejscu - drogi. Na trzecim miejscu - hmmm, drogi. Tu nie pomoże żadne ściemnianie. W ubiegłym roku pojeździłem trochę Pomorzu I Warmii i Mazurach, i mogę powiedzieć jedno: takiego beznadziejnego stanu dróg jak u nas, nie ma nigdzie w miastach, jakie oglądałem! Zaczepieni w tej kwestii nasi miejscy włodarze od razu zaczynali mówić, że to są drogi powiatowe. I w istocie tak jest. Tylko że to oni właśnie od tego byli, żeby w tej strategicznej (obok szpitala) dla miasta kwestii się z powiatem porozumieć. Zresztą na końcu IV kadencji się porozumieli, pozując przed ratuszem do zdjęcia (Karbowski i Neumann podają sobie rączki). Poza tym nie pałujemy tu tylko tych odpowiedzialnych za miasto z wyłączeniem dróg powiatowych. Chodzi o wszystkich odpowiedzialnych za taki stan dróg, a więc i włodarzy powiatu. Chodzi w sumie o całą naszą klasę polityczną, która przy podsumowaniu 17 lat wypada beznadziejnie.
Zostawmy ich jednak w spokoju, bo to myśmy ich wybierali, a więc sami sobie wystawiamy świadectwo. Zostawmy też legendy o decydentach przywiezionych w teczce ("ten Żak jeszcze się nie nauczył mówić naszemu...", "ten Głuch nie jest z Kociewia...", "ten Kaczan..."), bo to wierutna bzdura. W powojennej historii Starogardu o wiele częściej rządzili miastem i powiatem nasi, czyli chłopcy z Kociewia, niż ci z zewnątrz. I rządzili kiepsko. I może dlatego, że nie mamy odpowiednich kadr (na dodatek się one ze sobą w piękny sposób żrą) od czasu do czasu ściąga się na pomoc ludzi z zewnątrz, jak choćby ostatnio Wojciechowskiego. I może dzięki takim desantowcom będzie lepiej? Jak to się sprawdzi, to, panowie Kociewiacy, wstyd. A na zakończenie moja legenda
o tym, co trzeba by zrobić od zaraz
Trzeba koniecznie zerwać asfalt z ulicy Podgórnej, do kostki brukowej - może po tej kostce będzie się zjeżdżać lepiej; rozebrać kładkę przez tory przy ul. Skarszewskiej, zagospodarować narożnik przy Pomorskiej - Lubichowskiej (już tam się coś robi), zagospodarować Piekiełki i teren - trzciny po drugiej stronie Jagiełły, zagospodarować plac między Browarową a Krótką, zlikwidować tzw. kamienicę Bahra (że prywatne i nie ma instrumentów? A to: "jeżeli budynek stwarza niebezpieczeństwo, to powinien być nakaz rozbiórki"; albo: "straż miejska może łożyć mandaty za bałagan" - to nie są instrumenty?); zająć się dziurą im. Michny na Rynku (gdzie była restauracja "Ratuszowa", a przed wojną hotel "Wiedeński") - Michna - według jednego z byłych wiceprezydentów - powinien dawno stracić prawo wieczystego użytkownika; rozebrać "piątkę", zlikwidować dziurę z ohydnym widokiem na podwórze i byłą firmę Przewoskich od ul. Sikorskiego.... itp., itd. A przede wszystkim rozpocząć jakiś obywatelski dialog na temat kondycji i planów rozwoju miasta. I kto wie, czy to nie jest najważniejsze.
Tadeusz Majewski
ZDJĘCIA
1. Monitorowany (jest znak) budynek "piątki" niszczeje. Po wyburzeniu można by tędy pociągnąć ulice, która odciążyłaby by Rynek.
2. Kładka przez tory przy ul. Skarszewskiej. Symbol niemocy. Widać, że mamy kłopoty nawet z rozbieraniem.
3. Lata w stolicy Kociewie mijają, wiele się zmienia. Również stojąca bliziutko Rynku kamienica Bahra. Ona z roku na rok robi się coraz szpetniejsza.
Tekst z 2007-04-15
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz