poniedziałek, 30 października 2006

Lubichowo. Pogorzelcy: "Dzięki Bogu"

Tragedia rozegrała się w błyskawicznym tempie- w kilkanaście minut dom Rodziny Szatkowskich z Lubichowa przestał istnieć. Zostały gołe ściany, i unoszący się dokoła wszechobecny zapach spalenizny. Pożar zabrał im wszystko ? wszystko, oprócz wiary w ludzi. I nie pomylili się...


My, Pogorzelcy z Lubichowa ? i Bogu Dzięki, że stąd...

Boże, jesteśmy bezdomni...

5 październik, czwartek. Godzina 9.33...O tym, że płonie dom na ul.Zblewskiej w ekspresowym tempie dowiedziała się cała wieś. Dym było widać z daleka. I sygnał mknącej wąskimi uliczkami Lubichowa Straży Pożarnej ? jednej, drugiej, trzeciej i następnych.... Ale ogień był szybszy i w kilkanaście minut strawił nieduży, zadbany dom tuż przy wylocie na Bietowo... Zostały tylko okopcone, zalane wodą ściany budynku i stara jabłoń, obsypana czerwonymi, dorodnymi jabłkami. I Oni ? Rodzina Państwa
Szatkowskich: Babcia Zosia, Pani Bogusia z mężem Markiem i ich dzieci: Justyna i Karol. Jeszcze chwile temu tu stał ich dom. Teraz nie mieli nic. ?Nie mogłam uwierzyć, w to co się stało...Jakbym patrzyła na klatkę jakiegoś filmu, bo to nie mogła być prawda! A przynajmniej ona do mnie nie docierała...Jeszcze rano wychodziłam do pracy, zamykałam drzwi naszego domu, stał jak zawsze. I nigdy bym nie pomyślała, że kiedy wrócę, zastanę zgliszcza. Patrzyłam na nie i powtarzałam gorączkowo: Boże!
Jesteśmy bezdomni.. Jesteśmy bezdomni!!!? ? wspomina tamte chwile Pani Bogusia. I choć od pożaru minęło już kilka dni, smutek i rozpacz nie minęła. I pamięć o tym, co się stało. Pani Bogusia rozpamiętuje każdą chwilę, każde słowo, które wtedy padło...Pamięta dobrze, kiedy zadzwonił telefon z tą hiobową wieścią...Była wtedy w pracy, w starogardzkiej Polpharmie. Kiedy usłyszała w słuchawce głos sąsiada, od razu poczuła, że coś nie tak...?Stało się coś złego. Wasz dom spalił się. Ale nikomu nic
się nie stało...? ? padły te najstraszniejsze dla niej słowa...W tej samej chwili dziesiątki czarnych scenariuszy przewinęły się przez jej głowę. Dom! Tam przecież zostały Dzieci! Znajomi natychmiast odwieźli ją do domu...Domu, którego już nie było...

Krzyż ocalał...

Dziś Pani Bogusia jest już spokojniejsza. Choć kiedy mówi o przyczynach pożaru, jej głos znowu drży. ?To taki moment, taki zwyczajny pech czy też niedopatrzenie decyduje czasem o życiu człowieka...? Bo jak to inaczej nazwać? Ot, zwyczajny dzień, zwyczajna sytuacja ? mąż nastawił wodę na herbatę...Kiedy wrócił za kilka chwil już płonęła firanka i część kuchni, ale ? choć przerażeni ? szybko to ugasili wiadrami z wodą... Babcia Zosia poszła nawet zajrzeć na górę, żeby upewnić się, że ogień nie przeszedł dalej. Otworzyła drzwi na górę i odetchnęła z ulgą ? wszystko było w porządku. Ale to były tylko pozory ?ogień już tlił się w drewnianej konstrukcji dachu, a kilkanaście minut później wybuchł z cała siłą. Na piętrze, gdzie mieszkała Babcia Zosia spaliło się prawie wszystko...Prawie ? bo ocalała jedna ściana. ?To też był prawdziwy cud, jakiś taki znak od Boga, ze nas ocali, że nam pomoże. Bo jedyne, co ocalało i nie tknęły go płomienie, to ściana, gdzie wisiały święte obrazy naszej Mamy. I drewniany krzyż. Ogień szalał po górze, ale tego nie tknął... Ocalało. I wie Pani co? Ja wierzę, że to był znak. Bo choć ogień, a potem woda zabrały nam wszystko, co mieliśmy, to jednego nam nie zabrał ? wiary w ludzi. Dzięki nim mamy teraz dach nad głową i to, co najważniejsze ? wiarę i nadzieję w to, że odbudujemy z tych zgliszczy nasz dom...? ? Pani Bogusia nie kryje łez i ściska w dłoniach figurkę małego słonika. ?Widzi Pani tego słonia? Dostałam go po pożarze, od jednej pani-
p.Czosnek z mojej ulicy, na szczęście. Powiedziała wtedy ? Niech ten słoń przyniesie Wam dużo szczęścia, bo będzie ono Wam teraz bardzo potrzebne...I spełniło się!?




Szczęście w nieszczęściu

I choć zabrzmi to dziwnie, w tym całym nieszczęściu Rodzinę Pani Bogusi rzeczywiście spotkało wiele szczęścia i dobrego...Od ludzi ? ich sąsiadów, przyjaciół, znajomych z pracy, miejscowych urzędników, a czasem od zupełnie nieznanych osób. Tragedia, która spotkała Rodzinę Szatkowskich zjednoczyła całą wieś. Pomoc dla ?pogorzelców? ruszyła natychmiast ? od osób prywatnych, od lubichowskich sklepów i przedsiębiorców... Jeden podarował kołdrę i pościel, inny- środki czystości czy odzież, jeszcze
inny ? artykuły spożywcze. Sąsiedzi zorganizowali we wsi zbiórkę pieniędzy. Wspomógł tutejszy BS, a miejscowe firmy budowlane m.in. pana Doeringa dały rabat lub zrezygnowały z prowizji na materiały na odbudowę domu. Również urzędnicy spisali się w tej sytuacji na medal ? gmina zaoferowała pomoc niemal natychmiast. Najwięcej wzruszenia przyniosła jednak maszyna do szycia, ofiarowana Babci Zosi, która bardzo lubi szyć... Pani Bogusia, kiedy o tym opowiada, ma oczy pełne łez: ?To było
niesamowite, naprawdę...Myśmy byli w zbytnim szoku, żeby o czymkolwiek myśleć, że trzeba nam tego czy tamtego. A tymczasem ze wszystkich stron nadchodziła pomoc! Ludzie sami, z własnej chęci i inicjatywy pomagali, każdy dołożył się do tej pomocy jak mógł. To było dla nas tak wiele. Co tam wiele! To było wszystko...?- mówi. Każdy, kto zna Panią Bogusię wie, że to nadzwyczaj skromna i pracowita osoba. Tak mówią o niej jej znajomi i podkreślają, że wszystko, co ma zawdzięcza pracy własnych rąk.
Po pożarze była załamana. Bo skąd wziąć środki, by odbudować dom? A właściwie zbudować go na nowo? Sama pracuje na III zmiany w Polpharmie, do tego Babcia Zosia ma emeryturę, ale wiadomo jakie są emerytury - malutkie. A potrzeb tak wiele, jak choćby dorastające, uczące się Dzieci... Dlatego z tak wielką radością przyjmowała każdą pomoc...

Uśmiech
Pani Bogusia nie ukrywa, że przez długi czas po pożarze przez Jej myśli przewijało się tylko jedno słowo ? pogorzelcy... ?Myślałam o sobie, o naszej rodzinie jak o pogorzelcach. Po przecież jesteśmy pogorzelcami, choć to strasznie brzmi. Ale jednocześnie myślałam sobie ? no trudno, pogorzelcy, ale jak dobrze, że stąd! Z Lubichowa, gdzie nikt nas nie zostawił z naszym nieszczęściem samych... I za tych wszystkich naszych Dobrodziejów, dałam na mszę św. Za ich serce, i wie Pani, za co jeszcze? Za uśmiech! Tak, uśmiech, bo on był dla nas równie ważny jak kołdra czy worek cementu...? Ze szczególnym wzruszeniem B.Szatkowska wspomina jedna chwilę ? kiedy to tuż po pożarze rozmawiała z E. Błańskim z tutejszego UG. Pomagał jej wówczas ?załatwić? wszystkie dokumenty i ?papiery? związane z pożarem, co za co była wdzięczna, bo w takiej sytuacji głowy do tego nie miała...? I wie Pani, co On mi wtedy powiedział? Pani Bogusiu, niech się Pani uśmiechnie...Wszystko będzie dobrze!?. Wtedy sobie
pomyśłałam - jaki uśmiech? Przecież mi się płakać chce! Człowieku, ja dom straciłam...A potem zrozumiałam, ile ten właśnie zwykły uśmiech, którego nie można kupić za żadne pieniądze, ile on znaczy. I zaczęłam się uśmiechać, najpierw przez łzy, a potem już tak zwyczajnie...? I uśmiecha się coraz częściej, bo prace nad odbudową ich domu rodzinnego trwają pełna parą. ?Nie miałabym z czego odbudować domu. Jedyne, co mamy to własne ręce. I właśnie nimi zbudujemy nasz dom od nowa...?

Mój dom przy ul.Leśnej

Dziś, w dwa tygodnie po pożarze rozmawiam z Panią Bogusią w jej nowym mieszkanku... Adres - Lubichowo, ul. Leśna 12. Ktoś powie - ależ to adres nadleśnictwa! ?Śmieję się, że zmieniłam adres, ale listonosz i tak trafia tu bez problemu!? ? żartuje Pani Bogusia, ale zaraz poważnieje... ?Pamięta Pani, jak opowiadałam, że stojąc przed zgliszczami w mojej głowie była tylko jedna myśl? Że jesteśmy bezdomni... Przerażała mnie ta świadomość, tym bardziej, że idzie zima, już były pierwsze przymrozki.
Jak tu sobie dać radę? Bez dachu nad głową?...I wtedy, w trzy dni po pożarze stało się coś nieprawdopodobnego...Poszłam na rozmowę w sprawie drewna na odbudowę dachu do tutejszego Nadleśniczego, pana B.Szneidera... Rozmawiamy, staram się być dzielna i nie płakać, ale On od razu zobaczył we mnie to moje zmartwienie. I pyta, jak sobie radzimy...A potem wziął mnie za rękę, zaprowadził do budynku za nadleśnictwem i mówi: Co Pani na to? Mielibyście dach nad głową, ciepłą wodę.. Byłam tak wzruszona,
że ażbym Go po rękach ucałowała...Taki Dobrodziej, i tak zwyczajnie, po prostu to zrobił, bez wielkiego dzwonu, tak po ludzku...I choć nie jest to nasz rodzinny, prawdziwy dom, to jest nam tu dobrze jak u Pana Boga za piecem? ? Pani Bogusia doskonale pamięta tamtą chwilę i wrażenie, jakie na Niej zrobiła. Bo oto nagle, z ?bezdomnych? mieli dach nad głową! W warsztatach nadleśnictwa, trzy pokoje, jeden dla Babci Zosi, drugi dla Dzieci, a trzeci dla Niej i Marka...I łazienka, i ciepła woda, i
kuchenkę mogła podłączyć, i pralkę! A w oknach firanki, ustawiła meble, i już ma swój mały kącik. A stąd blisko do domu, gdzie codziennie ? Syn z Mężem ? kroczek po kroczku odbudowują, naprawiają, przywracają dawną świetność ich domu... I pewne jest jedno ? odbudują, bo będzie to dom wsparty na solidnych fundamentach, nie do zniszczenia ? bo na ludzkiej wrażliwości, dobrych myślach, sercach i pomocnej dłoni...
Magdalena Apostołowicz

Czytaj też o tym w "Kociewiaku" - piątkowym magazynie "Dziennika Bałtyckiego"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz